6

Minął cały dzień, zanim Victoria ujrzała Roberta ponownie. Cały dzień czekała, myślała i marzyła o nim, chociaż doskonale wiedziała, że postępuje źle.

Robert Kemble raz jej złamał serce i nie ma powodu sądzić, że nie uczyni tego ponownie.

Robert. Nie potrafiła nazywać go w myślach inaczej, choć był hrabią Macclesfield i dlatego postępował zgodnie z zasadami, których ona nigdy nie zrozumie.

Właśnie dlatego ją porzucił. I nigdy poważnie nie myślał o ślubie z córką biednego pastora. Prawdopodobnie dlatego ją okłamywał. W ostatnich latach dowiedziała się, że uwodzenie młodych i niewinnych kobiet uchodzi wśród arystokratów za swego rodzaju sport. A Robert po prostu postępował zgodnie z regułami obowiązującymi w tym świecie.

W jego świecie. A nie jej.

Mimo to pomógł jej z Neville'em. Wcale nie musiał tego robić. Teraz chłopiec traktuje ją jak królową. Takiego spokojnego dnia jak dzisiaj nie pamiętała w całej swojej karierze guwernantki.

Wiedziała, że herosi ścinają głowy smokom, cytują wiersze i tak dalej, ale być może w rzeczywistym świecie wystarczy poskromić niesfornego pięciolatka, by zostać bohaterem.

Pokręciła głową. Nie powinna wynosić Roberta na piedestał. I jeśli jeszcze raz spróbuje się z nią spotkać, powinna kazać mu pójść własną drogą. Nieważne, że na jego widok raduje się dusza, serce szybciej bije i…

Odpędziła od siebie te myśli i zajęła umysł bieżącymi sprawami. Odbywała z Neville'em codzienny spacer po posiadłości Hollingwoodów. Po raz pierwszy, odkąd pamięta, nie podkładał jej nogi ani nie podtykał jakichś owadów na patyku. I przy każdej sposobności zwracał się do niej „panno Lyndon”. Cieszyła się, że w końcu nauczył się dobrych manier. Być może mimo wszystko jeszcze będą z niego ludzie.

Neville wyrwał do przodu, odwrócił się i przybiegł z powrotem.

– Panno Lyndon – odezwał się ze śmiertelną powagą. – Jakie mamy na dzisiaj plany?

– Cieszę się, że pytasz, Neville – odpowiedziała. – Dzisiaj pogramy w nową grę.

– W nową grę? – Spojrzał na nią z odrobiną podejrzliwości, jak gdyby doskonale znal się na wszystkich wartych uwagi grach w Wielkiej Brytanii.

– Tak – potwierdziła ochoczo. – Zajmiemy się omawianiem kolorów.

– Kolorów? – Powtórzył z taką odrazą, na jaką tylko stać chłopca w jego wieku. – Przecież ja znam się na kolorach. – Zaczął wyliczać: – Czerwony, niebieski, zielony, żółty…

– Tak, ale dzisiaj zaczniemy się uczyć o nowych kolorach – przerwała mu.

– … purpurowy, pomarańczowy… – wykrzykiwał.

– Neville'u Hollingwood! – upomniała go surowym głosem.

Ucichł, chociaż przed interwencją Roberta na pewno by tego nie zrobił.

– Słuchasz mnie?

Skinął głową.

– Znakomicie. Na początek zajmiemy się kolorem zielonym. Istnieje wiele odcieni tego koloru. Na przykład liście z tego drzewa są inaczej zielone niż trawa, na której stoimy. Prawda?

Neville wodził wzrokiem od drzewa do trawy i z powrotem.

– Rzeczywiście – powiedział, jakby nie wierzył w to, co widzi. – Są inaczej zielone. – Nie krył podekscytowania. – I zupełnie inaczej zielone niż pasek na pani sukience!

– Bardzo dobrze. Jestem z ciebie dumna.

Ukłonił się.

– Zobaczymy, ile nam się uda znaleźć odcieni zieleni. I spróbujemy nadać im nazwy.

– Na przykład zieleń mchu na kamieniach przy stawie.

– Dobrze. Nazwijmy ją zieleń mchowa.

– A jak się nazywa zieleń na pani sukience? Victoria spojrzała na swoją codzienną sukienkę.

– Myślę, że to może być zieleń leśna.

Spojrzał na nią niepewnie.

– Jest o wiele ciemniejsza od lasu.

– Nie od lasu w nocy.

– Nigdy nie byłem nocą w lesie. Uśmiechnęła się.

– A ja byłam.

– Naprawdę? – Popatrzył na nią z podziwem.

– Uhm. A teraz wracamy do kolorów.

– Jak nazwać zieleń na sukience mamy? Na tej takiej burej, ale przecież też zielonej.

Victoria zgadzała się z oceną sukni lady Hollingwood, ale zachowała to dla siebie.

– Neville, twoja mama nie nosi sukienki „burej” – powiedziała dyplomatycznie. – Ten kolor można nazwać zielenią matową.

– Matowa… – Zamyślił się nad tym słowem, a potem wyciągnął przed siebie palec. – A zieleń stroju jaśniepana?

Poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła. Odwróciła się i westchnęła. To nie musiał być Robert. W gości przyjechało przynajmniej z dziesięciu „jaśniepanów”. Ale niestety w ich stronę zmierzał właśnie Robert.

Nie uznała tego za zbieg okoliczności.

– Dzień dobry, panno Lyndon. Dzień dobry, paniczu Neville. – Ukłonił się wytwornie.

Victoria skinęła głową, starając się zignorować to, że serce jej mocniej zabiło.

– Och – jęknęła mimowolnie. Była z siebie niezadowolona.

– Oto wspaniałe powitanie – rzekł Robert, śmiejąc się z jej reakcji.

Spojrzeli sobie w oczy i Victoria poczuła, z jakim trudem przychodzi jej oddychanie. Pewnie staliby tak wpatrzeni w siebie całe popołudnie, gdyby nie przerwał im Neville.

– Panie hrabio! Panie hrabio! – dobiegło ich z dołu. W końcu Victoria i Robert skierowali wzrok na chłopca.

– Uczę się o kolorach – powiedział z dumą.

– Naprawdę? – Robert przykucnął. – A wiesz, że kolory przedmiotów zależą od właściwości padającego na nie światła? W ciemności nie widać kolorów. Naukowcy nazywają to zjawisko falową teorią światła. To dosyć niedawne odkrycie.

Neville zmarszczył brwi.

– Panie hrabio – odezwała się Victoria, nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu. Zawsze fascynował się nauką. – Taka wiedza chyba trochę wykracza poza poziom pięciolatka.

Spojrzał na nią zmieszany.

– A tak, rzeczywiście.

Neville zakasłał, dając do zrozumienia, że chce wrócić do tematu.

– Dzisiaj – rzekł stanowczo – omawiamy zieleń.

– Zieleń, powiadasz? – Robert uniósł rękę i udawał, że z zainteresowaniem ogląda rękaw. – Ja mam zielony frak.

Neville był zachwycony uwagą, jaką mu Robert poświęcił.

– Tak, o panu hrabim też rozmawialiśmy.

Robert posłał Victorii porozumiewawcze spojrzenie.

– Naprawdę?

– Tak. – Neville także spojrzał na Victorię. – Panno Lyndon, prawda, że mówiliśmy o stroju pana hrabiego?

– Ty mówiłeś – rzuciła oschle, bo wcale ją ta rozmowa nie bawiła.

Chłopiec wskazał na rękaw Roberta.

– Jaki to odcień zieleni?

Spojrzała na tak doskonale skrojony frak, że mógłby uchodzić za dzieło sztuki.

– To zieleń butelkowa. Tak to się nazywa.

– Zieleń butelkowa – powtórzył. – Poznałem już zieleń mchową, butelkową, matową, którą ja nazywam burą…

– Neville – upomniała go.

– No dobrze – westchnął. – Nie będę mówił „bura”. Ale… – Spojrzał uważnie na Roberta. – A wie pan, jak się nazywa odcień paska na sukience panny Lyndon?

Robert wstał i badawczo przyjrzał się paskowi, który akurat znajdował się na wysokości piersi dziewczyny.

– Nie wiem – przyznał, nie odwracając się do Neville'a.

Victoria powstrzymała się przed zasłonięciem piersi.

Wiedziała, że to absurd, bo jest ubrana. Ale miała wrażenie, że Robert widzi przez tkaninę.

– To zieleń leśna – oznajmił chłopiec. – Panna Lyndon wie, bo była w lesie nocą.

Robert uniósł brwi.

– Naprawdę?

Victoria starała się odpędzić wspomnienia tamtej magicznej nocy sprzed lat, gdy w Kent wymknęła się z pokoju i biegała z Robertem po lesie. Ale to było niemożliwe. Wspomnienia powracały do niej codziennie i codziennie zadawały jej ból.

– Pan hrabia twierdzi, że w ciemności nie widać kolorów – rzuciła opryskliwie.

– Ale przecież mówiła pani, że leśna zieleń jest tak ciemna jak las nocą.

– Może w świetle księżyca – wtrącił Robert. – Wtedy widać trochę kolorów i jest bardzo romantycznie.

Victoria zmierzyła go wzrokiem i spojrzała na chłopca.

– Neville – powiedziała głosem zdradzającym, że jest bliska łez. – Pana hrabiego raczej nie interesują nasze lekcje.

Robert uśmiechnął się bez pośpiechu.

– Interesuje mnie wszystko, co robicie. Victoria ścisnęła podopiecznego za rękę.

– Nie będziemy zatrzymywać jego hrabiowskiej mości. Na pewno ma na głowie ważniejsze sprawy. Sprawy, które nie dotyczą nas.

Neville nie dawał za wygraną. Spojrzał do góry na Roberta.

– Jest pan żonaty?

Victoria odchrząknęła i zbierała się do odejścia.

– Neville, to nie nasza sprawa.

– Nie, Neville – odparł. – Nie jestem żonaty. Chłopiec potrząsnął głową.

– Może oświadczyłby się pan pannie Lyndon. Wtedy mieszkałby pan u nas w domu.

Robert z trudem się powstrzymywał, żeby nie parsknąć śmiechem.

– Już raz się oświadczyłem.

– O Boże – jęknęła Victoria. Nigdy w życiu nie czuła się tak okropnie.

– Naprawdę? – zapytał Neville. Robert wzruszył ramionami.

– Nie chciała mnie.

Neville wlepił wzrok w Victorię.

– Odmówiła pani? – prawie krzyknął.

– Ja… Ja… – Wydukała, mając w głowie kompletną pustkę.

– Co, panno Lyndon? – naciskał Robert. Sprawiał wrażenie, że od lat się tak wybornie nie bawił.

– Ja nie odmówiłam… Na litość boską. – Spojrzała groźnie na Roberta. – Powinien się pan wstydzić, panie hrabio.

– Wstydzić się? Czego? – Udawał niewiniątko.

– Wykorzystywania chłopca do… Do zaspokojenia swojej… Swojej…

– Czego?

– Nieświadomej potrzeby wyrządzenia mi krzywdy.

– Oskarża mnie pani, panno Lyndon, że tak nisko upadłem? Czuję się urażony.

– Nigdzie nie musiałeś upadać. Zawsze błądziłeś między rynsztokiem a piekłem.

– Powiedziała pani „piekłem”? – odezwał się chłopiec.

Robert trząsł się od tłumionego śmiechu.

– Neville, w tej chwili wracamy do domu – poleciła stanowczo Victoria.

– A co z kolorami? Nie dokończymy lekcji? – spytał Neville.

Pociągnęła go za rękę w stronę domu.

– Wypijemy herbatę w zielonym salonie. – Ani razu nie obejrzała się za siebie. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała, był widok Roberta zanoszącego się od śmiechu.

Jeżeli postanowił zamęczyć ją na śmierć, myślała tego samego dnia, to dobrze mu to wychodzi.

Nie wyobrażała sobie, że ponownie ośmieli się przyjść do jej pokoju. Wyraźnie dała do zrozumienia, że sobie tego nie życzy. Ale on widocznie nic sobie z tego nie robił, bo o pierwszej po południu, gdy Neville brał lekcję jazdy konnej, bez cienia zażenowanie wślizgnął się do pokoju.

– Robert! – odezwała się karcąco.

– Jesteś zajęta? – zapytał z niewinną miną, zamykając za sobą drzwi.

– Tak, jestem zajęta! – burknęła. – Wynoś się!

– Jeśli szukasz samotności, zamykaj drzwi na klucz.

– Możesz być pewien, że na przyszłość będę o tym pamiętać. – Przerwała, aby rozluźnić mięśnie szczęki. Ale nie udało się. – Czego tu chcesz? – syknęła.

Wyciągnął przed siebie talerz.

– Przyniosłem ci ciasto czekoladowe. Wiem, jak lubisz słodycze, a nie sądzę, aby lady Hollingwood częstowała ciastem guwernantki.

– Wyjdź stąd, Robert.

Zignorował ją.

– Zapewne zdaje sobie sprawę, że jesteś od niej o niebo piękniejsza. Ale nie przyszło jej do głowy, że od ciasta trochę byś utyła.

– Czyś ty postradał zmysły?

– Ależ Victorio, co za niewdzięczność. Rozczarowałaś mnie swoimi manierami.

Miała wrażenie, że znalazła się w przedziwnym śnie. On śmie dawać jej lekcje dobrego zachowania?

– Ja chyba oszalałam – mruknęła. – Jeśli nie ty, to ja.

– Bzdura. Nic w tym złego, że dwoje przyjaciół dobrze się bawi w swoim towarzystwie.

– Taka sytuacja nie dotyczy nas, dobrze o tym wiesz. – Położyła dłonie na biodrach. – I chcę cię prosić, żebyś nigdy więcej nie wdawał się w głupie gadki w obecności Neville'a. To nie fair.

Uniósł rękę do przysięgi.

– Nigdy więcej w obecności Neville'a.

– Dziękuję.

– Ale przekonałem go, żeby zwracał się do ciebie „panno Lyndon”, czyż nie?

Jego błazeństwa doprowadzały ją do pasji, ale musiała szczerze przyznać, że jest mu winna podziękowania.

– Tak, bardzo ci dziękuję za wczorajszą interwencję, ale…

Machnął ręką.

Nic takiego.

Mimo wszystko dziękuję. Jednak…

– Chłopcu trzeba silnej ręki.

– Zgadzam się, tylko…

Niedobrze, że ja się muszę za to brać. To zadanie dla rodziców.

Czy ty mnie chcesz powstrzymać przed powiedzeniem tego, co mam do powiedzenia?

Być może… – Oparł się o futrynę. – Bo wiem, że zamierzasz mnie wyrzucić.

– No właśnie.

– Marny pomysł.

– Co takiego?

– Mówię, że to marny pomysł. Odradzałbym. Poirytowana ściągnęła brwi.

– To chyba mój najlepszy pomysł od długiego czasu.

– Przecież nie chcesz pozbawiać się mojego towarzystwa.

– Dokładnie do tego dążę.

– Rozumiem. Ale beze mnie będzie ci smutno.

– Z całą pewnością ja lepiej od ciebie potrafię ocenić swoje emocje.

– Wiesz, na czym polega twój największy problem z Neville'em?

– Ty mi powiesz?

– Nie umiesz być surowa.

– Co takiego? Jestem guwernantką. Żyję z tego, że jestem surowa.

Wzruszył ramionami.

– Słabo ci to idzie.

Ze zdumienia otworzyła usta.

– Jestem guwernantką od siedmiu lat. I zaledwie wczoraj sam mówiłeś, że jestem w tym dobra.

– W robieniu konspektów lekcyjnych i tym podobnych. – Lekceważąco machnął ręką. – Ale jeśli chodzi o dyscyplinę… Cóż, nigdy nie byłaś w tym najlepsza.

– Nieprawda.

– Nigdy nie umiałaś okazać surowości. – Dotknął jej policzka. – Dokładnie pamiętam z tamtych czasów. Próbowałaś być dla mnie bezwzględna, ale w oczach zawsze pozostawało wiele ciepła. Przypuszczam, że nawet nie umiesz zrobić naprawdę srogiej miny.

Patrzyła na niego podejrzliwie. O co mu chodzi? Gdy wczoraj wpadł do jej pokoju, rozsadzała go furia. A teraz jest miły i przyjazny. I uroczy.

– Mam rację? – zapytał, wchodząc jej w myśl. Spojrzała w jego stronę przenikliwym wzrokiem.

– Znów chcesz mnie uwieść, tak?

Niczego nie jadł, niczego nie pił, a mimo to się zakrztusił. Victoria musiała uderzyć go w plecy.

– Nie do wiary, że tak sądzisz – powiedział w końcu.

– To prawda?

– Ależ skąd.

– A więc to prawda.

– Victoria, czy ty słuchasz, co do ciebie mówię? Zanim zdążyła odpowiedzieć, rozległo się pukanie do drzwi. Victoria z przerażeniem spojrzała na Roberta, który przyłożył palce do ust, chwycił talerz z ciastem i podszedł na palcach do szafy. Victoria z niedowierzaniem patrzyła, jak wciska się do środka. Musiało mu być bardzo niewygodnie.

– Panno Lyndon, proszę natychmiast otworzyć! – Lady Hollingwood nie sprawiała wrażenia zadowolonej. – Wiem, że tam jesteś.

Victoria podbiegła do drzwi, dziękując Stwórcy, że Robert okazał się na tyle bezczelny, aby przekręcić klucz.

– Przepraszam, lady Hollingwood – powiedziała, otwierając drzwi. – Zdrzemnęłam się trochę. Często tak robię, gdy Neville idzie na konie.

Lady Hollingwood badawczo rozejrzała się po pokoju.

– Z całą pewnością słyszałam tu czyjeś głosy.

– Ach, pewnie musiałam mówić przez sen – szybko wyjaśniła Victoria. – Siostra zawsze się skarżyła, że pół nocy nie śpi przez to moje gadanie.

– Co za dziwactwo – stwierdziła z odrazą lady Hollingwood.

Victoria wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

– Przychodzi pani w sprawie lekcji Neville'a, prawda?

– O jego postępy zapytam cię we środę. Jak zwykle. Przyszłam tu w poważniejszej sprawie.

Serce Victorii zamarło. Lady Hollingwood chce ją odprawić. Widziała ją z Robertem. A może nawet zauważyła, jak dziesięć minut temu wchodzi do jej pokoju. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale nie umiała znaleźć nic na swoją obronę. W każdym razie nic, co przemówiłoby do lady Hollingwood.

– Zachorowała panna Hypathie Vinton – oświadczyła chlebodawczyni.

Victoria zamrugała oczami. Tylko tyle?

– Mam nadzieję, że to nic poważnego.

– Nie. Rozstrój żołądka czy coś takiego. Moim zdaniem przeszłoby jej do rana, ale uparła się, żeby wracać do domu.

– Rozumiem. – Victoria zastanawiała się, jaki to ma związek z jej osobą.

– I teraz brakuje nam jednej damy na jutrzejszą kolację. Będziesz musiała zająć jej miejsce.

– Ja? – jęknęła.

– To rzeczywiście okropne. Ale nie widzę innego wyjścia.

– A co z dzisiejszym wieczorem? Też będzie brakowało jednej kobiety.

Dama spojrzała z wyższością na Victorię.

– Tak się złożyło, że jeden z panów zaoferował się odwieźć Hypatię do domu, więc będzie nas po równo. Nie musisz mnie naciągać na drugie zaproszenie. Nie chcę narażać gości na twoją obecność częściej niż to konieczne.

Victorię ciekawiło, czemu więc ją prosi, skoro to takie kłopotliwe.

– Tylko pytam, proszę pani.

Lady Hollingwood zmarszczyła czoło.

– Umiesz zachować się w towarzystwie, prawda?

– Moja matka była damą w każdym calu – powiedziała chłodno. – Ja również.

– Jeżeli mnie zawiedziesz, bez krzty wahania cię wyrzucę. Rozumiesz?

Jak mogłaby tego nie zrozumieć? Przecież chlebodawczyni każdego dnia groziła, że ją wyrzuci.

– Oczywiście, proszę pani.

– Dobrze. Pewnie nie masz w co się ubrać.

– Nie mam nic stosownego na taką okazję.

– Przyślę ci jedną z moich starych sukni. Powinna pasować.

Victoria powstrzymała się od komentarza, że lady jest od niej grubsza, bo uznała, że to nie leży zbytnio w jej interesie. Poprzestała na wyrażeniu zgody.

– Kilka lat temu wyszła z mody, ale nikt nie będzie tego komentował. W końcu jesteś tylko guwernantką.

– Oczywiście.

– No dobrze. O ósmej podajemy napoje, a pół godziny później kolację. Nie chcę, abyś miała z moimi gośćmi kontakt dłużej niż to konieczne.

Victoria musiała ugryźć się w język.

– Zatem do widzenia. – Lady Hollingwood wymaszerowała z pokoju.

Ledwie Victoria zamknęła drzwi, z szafy wyskoczył Robert.

– Ale krówsko! – stwierdził. – Jak ty ją znosisz?

– Nie mam wyboru – odparła. Popatrzył na nią w zamyśleniu.

– Nie. Chyba nie masz.

Victoria poczuła, jak narasta w niej gniew. Jej trudna sytuacja życiowa to jedno. Ale jego uwagi to zupełnie coś innego.

– Lepiej już idź.

– Tak, oczywiście – zgodził się. – Na pewno masz swoje obowiązki. Obowiązki guwernantki.

Założyła ręce na piersi.

– I więcej tu nie przychodź.

– Dlaczego? Całkiem wygodnie w tej szafie.

– Robert… – zaczęła ostrzegawczo.

– No dobrze. Ale najpierw podziękowania za czekoladowe ciasto. – Pochylił się i śmiało ją pocałował. – To będzie mi musiało wystarczyć na całe popołudnie.

Wytarła usta grzbietem dłoni.

– Podlec.

Zachichotał.

– Nie mogę się doczekać jutrzejszego wieczoru, panno Lyndon.

– Nawet się do mnie nie zbliżaj. Uniósł brwi.

– Chyba tego nie unikniesz.

Загрузка...