Rozdział dwudziesty

Cal zdołał trzymać się z dala od Heartache Mountain przez dwa tygodnie. W pierwszym upił się trzy razy i uderzył Kevina Tuckera, który nie posłuchał go i nie wyjechał gdzie pieprz rośnie. W drugim co chwila wybierał się do Jane, ale duma powstrzymywała go w ostatnim momencie. Przecież to ona odeszła! To nie on wszystko zepsuł idiotycznymi żądaniami. Co gorsza, nie wiadomo, czy te głupie kobiety w ogóle wpuściłyby go do domu. Najwyraźniej jedyni mężczyźni, którzy mieli wstęp na Heartache Mountain, to Ethan, który się nie liczy, bo to Ethan, i Kevin Tucker, który się liczy jak cholera. Cal pienił się ze złości na myśl, że Kevin jeździ do nich, kiedy tylko przyjdzie mu ochota, a one żartują z nim, karmią go i rozpieszczają! Tuckera, który, na domiar złego, nie wiadomo kiedy wprowadził się do Cala!

Pierwszego wieczoru, gdy upił się w sztok w klubie Mountaineer, Tucker odebrał mu kluczyki, jakby Cal był na tyle głupi, żeby jeździć po pijanemu. Wtedy chciał mu dołożyć, ale nie robił tego z przekonaniem i nie trafił. Pamiętał tylko, że siedział w mitsubishi Kevina za siedemdziesiąt tysięcy dolarów i jechali do domu. Od tej pory nie mógł się pozbyć szczeniaka.

Dałby sobie rękę uciąć, że go nie zapraszał, ba, pamiętał, że pokazał mu drzwi, ale Kevin Tucker łaził za nim krok w krok, jak ogar, choć przecież wynajął sobie ładny domek, że już nie wspomni o Sally Terryman. I nagle, nie wiadomo jakim cudem, oglądali w najlepsze stare mecze na wideo i Cal tłumaczył mu, na czym polega naprawdę dobry atak.

Przynajmniej dzięki temu nie rozmyślał o pani profesor, aż go głowa bolała, ale i tak nie miał pojęcia, co dalej z tym fantem zrobić. Nie był gotów do małżeństwa po wsze czasy, nie teraz, kiedy musi grać w piłkę, i nie później, gdy będzie miał przed sobą puste, jałowe życie. Ale nie może także utracić Jane. Dlaczego wszystko zagmatwała? Było im tak dobrze.

Mowy nie ma, żeby na kolanach poczołgał się na Heartache Mountain i błagał ją o przebaczenie. On takich rzeczy nie robi. Potrzebował pretekstu, żeby tam pojechać, ale nic nie przychodziło mu do głowy, w każdym razie nic, co mógłby powiedzieć na głos.

Nadal nie rozumiał, czemu Jane od razu nie wróciła do Chicago, ale i cieszył się, bo tym sposobem może jeszcze odzyska rozum i do niego wróci. Powiedziała, że go kocha, a Jane nie rzuca słów na wiatr. Może właśnie dzisiaj zrozumiała, że popełniła błąd, i zaraz przyjedzie?

Zadzwonił dzwonek do drzwi, ale Cal nie był w humorze, więc nie zwrócił na to uwagi. Ostatnio źle sypiał, odżywiał się przeważnie kanapkami. Nawet płatki owocowe straciły swój urok, zbyt wiele wspomnień się z nimi wiązało, więc zamiast śniadania pił kawę. Potarł zarośnięty policzek; kiedy ostatnio się golił? Nie pamięta, ale nie ma ochoty na golenie. Nie ma ochoty na nic poza oglądaniem nagrań meczów i wrzeszczeniem na Kevina.

Dzwonek zabrzmiał ponownie. Cal zmarszczył brwi. To nie Tucker, sukinsyn zdobył klucz, nie wiadomo skąd. Może to…

Serce fiknęło mu w piersi koziołka, gdy jak wariat biegł do drzwi. Niestety, na progu stała nie pani profesor, tylko jego ojciec.

Jim wpadł jak burza, wywijając brukowcem.

– Widziałeś? Maggie Lowelll podsunęła mi to pod nos, akurat kiedy skończyłem badać jej dzieciaka. Na Boga, na twoim miejscu pozwałbym te babę do sądu i zdarł z niej ostatnią koszulę, a jeśli ty tego nie zrobisz, możesz na mnie liczyć! Nie obchodzi mnie, co o niej powiesz! Od początku mi się nie podobała, ale ty byłeś zaślepiony! – Urwał, gdy uważniej przyjrzał się synowi. – Coś ty z siebie zrobił? Wyglądasz okropnie.

Cal wyrwał mu gazetę. Pierwsze, co zobaczył, to zdjęcie jego i pani profesor. Zrobiono je na lotnisku w Chicago, zanim odlecieli do Karoliny Północnej. Była smutna, on zły. Jednak to nie zdjęcie przyprawiło go o zimny dreszcz, tylko podpis:

Złapałam najlepszego i najgłupszego piłkarza w lidze NFL – opowiada doktor Jane Darlington Bonner.

– Cholera.

– Będziesz przeklinał o wiele gorzej, kiedy to przeczytasz! – wrzasnął Jim. -Nie obchodzi mnie, czy jest w ciąży, czy nie, kłamie jak najęta! Twierdzi, że była twoim prezentem urodzinowym, że udawała prostytutkę, żeby zajść w ciążę. Skąd tyją wytrzasnąłeś?

– Już ci mówiłem, tato. Mieliśmy romans i zaszła w ciążę. Pech.

– Cóż, najwyraźniej prawda okazała się zbyt pospolita, więc wymyśliła tę bajeczkę. I wiesz co? Czytelnicy w to uwierzą.

Cal zgniótł gazetę. Szukał pretekstu, by pojechać na Heartache Mountain. Wreszcie go znalazł.

Życie bez mężczyzn było cudowne, tak sobie przynajmniej wmawiały. Jane i Lynn jak kotki wygrzewały się w słońcu, czesały się dopiero po południu. Wieczorami podawały Annie ziemniaki z mięsem, a same zajadały gruszki z twarożkiem i nazywały to kolacją. Nie odbierały telefonów, nie nosiły staników, Lynn nawet powiesiła plakat przystojnego młodzieńca w kąpielówkach na ścianie w kuchni. Ilekroć w radiu śpiewał Rod Stewart, tańczyły. Jane pozbyła się dawnych obiekcji, jej stopy tylko śmigały po podłodze.

Stary mały domek stał się dla niej prawdziwym domem. Łuskała groszek, zbierała polne kwiaty, którymi dekorowała stół. Wkładała je do szklanek, słoików, nawet do poobijanego kubka, który Lynn znalazła na górnej półce. Nie pojmowała, czemu tak bardzo zbliżyły się z Lynn; może przyczyniło się do tego podobieństwo ich mężów? Przecież nie potrzebowały słów, by zrozumieć swój ból.

Dopuszczały Kevina do swojego grona, bo je bawił. Potrafił wywołać śmiech, sprawiał, że czuły się piękne i godne pożądania, nawet z gałązkami we włosach i sokiem na ustach. Dopuszczały także Ethana, bo nie miały serca go wyrzucić, ale oddychały z ulgą, gdy się żegnał, bowiem nie potrafił ukryć troski.

Lynn porzuciła spotkania towarzyskie i dopasowane kostiumy. Nie farbowała włosów, nie pielęgnowała paznokci. Komputer Jane ciągle tkwił w bagażniku escorta. Nie zawracała sobie głowy Teorią Wszystkiego, wolała wylegiwać się na starym szezlongu na werandzie i czekać na dziecko.

Niczego im nie brakowało do szczęścia. Powtarzały to sobie każdego dnia. Potem jednak słońce chyliło się ku zachodowi i rozmowy się rwały. Jedna z nich wzdychała ciężko, druga wpatrywała się w mrok.

Wraz z nocą do małego starego domku na Heartache Mountain przychodziła samotność. Łapały się na tym, że nasłuchują, czy na ścieżce nie rozlegną się ciężkie kroki, głęboki głos. Za dnia pamiętały, że ukochani je zawiedli, ale nocami kobiece gospodarstwo spowijał smutek. Chodziły spać coraz wcześniej, żeby noc była jak najkrótsza, żeby jak najszybciej nadszedł świt.

Ich dni były do siebie bardzo podobne. Tamten dzień, dwa tygodnie po przybyciu Jane na Heartache Mountain, zaczął się jak wszystkie inne. Podała Annie śniadanie, posprzątała, poszła na spacer. Kiedy wróciła, zachwyciła ją piosenka Mariah Carey, więc oderwała Lynn od prasowania i zatańczyła z nią w saloniku. Potem odpoczywała na werandzie. Po lunchu szykowała się do pracy w ogródku.

Ramiona ją bolały, ale dzielnie pieliła grządki fasolki i groszku. Było gorąco, postąpiłaby rozsądniej robiąc to rano, lecz organizacja czasu straciła dla niej wszelki urok. Rano wolała wsłuchiwać się w bicie dziecięcego serduszka.

Wyprostowała się, żeby ulżyć obolałym plecom, i podparła na motyce. Popołudniowa bryza przylepiła jej starą bawełnianą sukienkę do ciała.

Może dzisiaj poprosi Kevina albo Ethana, żeby wyjęli jej komputer, o ile oczywiście dzisiaj je odwiedzą. A może nie. Co będzie, jeśli zacznie pracować, a w radiu zagra Rod Stewart? Albo w ogródku wyrosną nowe chwasty?

Nie, praca to kiepski pomysł, choć Jeny Miles zapewne już spiskuje za jej plecami. Praca to kiepski pomysł, kiedy ma się ogródek do pielenia i dziecko do kochania. Teoria Wszystkiego ją kusiła, ale mierziła biurokracja. Wolała wpatrywać się w górskie szczyty i udawać, że na nich kończy się jej świat.

I tak zastał ją Cal. W ogrodzie, opartą na motyce, z twarzą zwróconą ku słońcu.

Wstrzymał oddech, widząc ją w starej, spranej sukience. Złote włosy tworzyły jasną koronę. Wydawała się częścią nieba i ziemi, jednym z żywiołów.

Pot i wiatr przykleiły cienki materiał do ciała, obnażyły piersi i brzuch, w którym nosi jego dziecko. Rozpięła górne guziki i kołnierzyk rozchylił się, odsłaniając opalony, wilgotny dekolt.

Była opalona i brudna. Wyglądała jak kobieta z gór, jedna z tych dzielnych, zrezygnowanych żon, które podczas Wielkiego Kryzysu z trudem wydzierały jałowej glebie skąpe plony.

Nie zmieniła pozycji, tylko otarła czoło, zostawiając na nim brudną smugę. Zaschło mu w ustach, gdy patrzył na małe krągłe piersi i zaokrąglony brzuch. Nigdy nie wydawała mu się równie piękna jak teraz, w ogrodzie jego babki, nieumalowana. Widać po niej było każdy rok z jej trzydziestu czterech łat.

. Gazeta zaszeleściła mu w dłoni. Annie odezwała się za jego plecami:

– Wynocha z mojej ziemi, Calvin! Nikt cię tu nie zapraszał!

Jane gwałtownie otworzyła oczy i upuściła motykę.

Odwrócił się akurat, by zobaczyć, jak ojciec gniewnie wymachuje rękami.

– Odłóż strzelbę, stara wariatko!

Jego matka również wyszła na werandę i stanęła obok Annie.

– A niech to, idealna południowa rodzinka, prawda?

Matka. Rozmawiał z nią przez telefon, ale uparcie odmawiała spotkań. Nie widział jej od kilku tygodni. Co się z nią stało? Nigdy nie była złośliwa, a teraz jej głos wręcz ociekał sarkazmem. Zdumiony, dostrzegł i inne zmiany.

Zamiast drogiego kostiumu, miała na sobie stare czarne dżinsy, krzywo obcięte w połowie uda i zieloną bluzeczkę, którą, o ile sobie przypominał, ostatnio widział na swojej żonie, choć wtedy nie była taka brudna. Podobnie jak Jane, nie była umalowana. Miała dłuższe niż zwykle włosy, z siwymi pasmami, których dawniej nie było.

Wpadł w panikę. Wyglądała jak Matka Ziemia, nie jak jego matka.

Jane tymczasem upuściła motykę i podeszła do werandy. Miała na nogach brudne białe tenisówki bez sznurowadeł. Stanęła obok dwóch kobiet.

Annie stała pośrodku, nadal mierząc do niego z dubeltówki, matka i Jane ustawiły się po jej obu stronach. Choć żadna z nich nie grzeszyła wzrostem, przypominały trzy Amazonki.

Annie trochę krzywo namalowała sobie brwi, co nadawało jej nieco diabelski wygląd.

– Jak ją chcesz odzyskać, Calvin, lepiej uderz w porządne konkury.

– Wcale jej nie chce odzyskać! – warknął Jim. – Zobacz, co mu zrobiła! – Wyrwał Calowi gazetę i wyciągnął w stronę kobiet.

Jane wzięła ją i pochyliła głowę.

Cal nigdy nie słyszał tyle goryczy w głosie ojca.

– Mam nadzieję, że jesteś z siebie dumna – syknął do Jane. – Postanowiłaś zmarnować mu życie i jak na razie idzie ci doskonale.

Jane przeczytała pobieżnie artykuł i błagalnie spojrzała na Cała. Mało brakowało, a byłby się rozpłakał.

– Jane nie ma z tym nic wspólnego, tato.

– Przecież jest tu jej nazwisko, jako autorki! Przestań ją w końcu chronić!

– Jane jest zdolna do wielu rzeczy, nie wyłączając uporu i lekkomyślności – zerknął na nią groźnie – ale nie do tego.

Nie zaskoczyło jej chyba, że się za nią wstawił. To dobrze. Przynajmniej mu ufa. Patrzył, jak. nerwowo gniecie gazetę, jakby chciała ukryć artykuł przed całym światem, i obiecał sobie, że Jodie Pulanski drogo za to zapłaci.

Ojciec nadal miał ponurą minę i Cal zrozumiał, że musi wyznać chociaż część prawdy. Nie powie, co zrobiła Jane, to sprawa między nimi, ale wytłumaczy chociaż, czemu tak wrogo odnosiła się do jego rodziny.

Podszedł bliżej. Jim zerknął na Jane wrogo.

– Chodzisz do lekarza? A może kariera pochłania cię do tego stopnia, że nie myślisz o dziecku?

Patrzyła mu prosto w oczy.

– Prowadzi mnie doktor Vogler. Niechętnie skinął głową.

– Jest dobra. Słuchaj jej poleceń, jasne?

Ręce Annie drżały, widać było, że strzelba ciąży jej coraz bardziej. Cal porozumiewawczo spojrzał na matkę. Wyjęła staruszce broń z rąk.

– Annie, jeśli któraś z nas musi ich powystrzelać, ja to zrobię. No, świetnie! Na dodatek jego matka zwariowała.

– Jeśli nie macie nic przeciwko temu – wykrztusił – chciałbym porozmawiać z żoną na osobności.

– To zależy od niej. – Matka spojrzała na Jane, ta zaś przecząco pokręciła głową. To dopiero wkurzyło go naprawdę.

– Halo, halo? Jest tu kto?

Trzy damy odwróciły się jednocześnie i jak jeden mąż uśmiechnęły promiennie, gdy następca Cała w drużynie wyszedł zza rogu.

A myślał, że gorzej być nie może…

Kevin zauważył wszystko od razu: kobiety na ganku, mężczyzn na podwórku i strzelbę. Uniósł brew, skinął Jimowi na powitanie i wbiegł na werandę.

– Piękne panie zaprosiły mnie na smażonego kurczaka, i oto jestem. – Oparł się o kolumienkę, którą Cal własnoręcznie pomalował zaledwie miesiąc wcześniej. – Jak tam bobas? – Ze swobodą, która zdradzała, że nie robi tego po raz pierwszy, położył dłoń na brzuchu Jane.

Cal powalił go na ziemię w mgnieniu oka.

Huk wystrzału niemal go ogłuszył. Grudki ziemi boleśnie uderzyły w gołe ramiona. Wskutek hałasu i chwilowej utraty wzroku, spowodowanej pyłem w oczach, nie mógł odpowiednio wycelować i Kevin mu się wymknął.

– Cholera, Bomber, stłukłeś mnie bardziej niż przeciwnicy. Cal przetarł oczy i poderwał się na równe nogi.

– Trzymaj się od niej z daleka.

Kevin skrzywił się zabawnie i zwrócił do Jane:

– Jeśli tak cię traktował, to nic dziwnego, że od niego odeszłaś.

Cal zazgrzytał zębami.

– Jane, chciałbym z tobą porozmawiać. I to zaraz!

Jego matka, jego słodka, kochana, rozsądna matka, zasłoniła sobą Jane, jakby to była jej córka! Stał z głupią miną, patrzył na matkę i niczego nie pojmował.

– Jakie są twoje zamiary wobec Jane, Cal?

– To nasza sprawa.

– Niezupełnie. Jane ma rodzinę.

– A żebyś wiedziała! Mnie.

– Nie chciałeś jej, więc jej rodziną jesteśmy Annie i ja. A to oznacza, że dbamy o jej dobro.

Widział, jakim zdumionym, szczęśliwym wzrokiem Jane patrzy na jego matkę. Pomyślał o oziębłym draniu, który ją wychował i mimo wszystkich niepowodzeń – mimo strzelby, zdrady matki, nawet mimo Kevina Tuckera -ucieszył się, że wreszcie znalazła kochającą rodzinę. Pech tylko, że akurat jego rodzinę.

Dobry humor przeszedł mu jednak, gdy matka posłała mu surowe spojrzenie, takie samo jak przed dwudziestu laty. Wtedy nie miał wyjścia, zawsze oddawał kluczyki od samochodu.

– Czy dotrzymasz przysięgi małżeńskiej? A może nadal chcesz się jej pozbyć, gdy tylko dziecko przyjdzie na świat?

– Nie zachowuj się, jakbym chciał ją zabić! – Cal łypnął na Tuckera. -I, jeśli łaska, porozmawiajmy o tym w gronie rodzinnym, bez tego tutaj.

– On zostaje – wtrąciła się Annie. – Lubię go. A on lubi ciebie, Calvin. Prawda, Kevin?

– A jakże, pani Glide. I to bardzo. – Kevin uśmiechnął się do niego diabolicznie, jak Jack Nicholson, i spojrzał na Lynn. – A jeśli on nie chce Jane, zgłaszam się na ochotnika.

Jane miała czelność się uśmiechnąć.

Jego matka zawsze umiała skupić się na najważniejszym.

– Nie możesz mieć wszystkiego, Calvin. Albo Jane jest twoją żoną, albo nie. Więc jak?

Zapędziły go w ślepy zaułek. Nie panował już nad sobą,

– No dobrze! Nie będzie rozwodu! – Patrzył na nie płonącym wzrokiem. – Macie! Zadowolone? A teraz chcę porozmawiać z żoną!

Lynn się skrzywiła. Annie potrząsnęła głową, mlasnęła językiem. Jane posłała mu spojrzenie pełne pogardy i weszła do domu. Drzwi trzasnęły. Kevin gwizdnął cicho.

– Wiesz co, Bomber, może zamiast oglądać tyle nagrań meczów, powinieneś poczytać co nieco na temat psychiki kobiecej.

Zdawał sobie sprawę, że wszystko zepsuł, ale wiedział też, że doprowadzili go do ostateczności. Upokorzyli publicznie, zrobili z niego błazna w obecności żony. Nie patrząc na nich, odwrócił się i odszedł.

Lynn miała łzy w oczach. Chciałaby za nim pobiec, za tym upartym najstarszym synem, który był dla niej także towarzyszem zabaw. Jest na nią wściekły. Może tylko mieć nadzieję, że postąpiła słusznie i że Cal kiedyś to zrozumie.

Myślała, że Jim pobiegnie za nim. On tymczasem podszedł do werandy, ale zwrócił się nie do niej, tylko do Annie. Znała jego zdanie na temat staruszki i spodziewała się zwykłej wrogości, ale czekała ją kolejna niespodzianka.

– Pani Glide, czy mógłbym zaprosić pani córkę na spacer?

Wstrzymała oddech. Dzisiaj Jim zjawił się tu po raz pierwszy od tamtego wieczoru przed dwoma tygodniami, gdy odrzuciła jego propozycję. Za dnia wiedziała, że postąpiła słusznie, nocami jednak żałowała, że wszystko ułożyło się właśnie tak. Nie łudziła się, że schowa dumę do kieszeni i po raz drugi zabawi się w adoratora.

Annie jednak wcale nie była tym zaskoczona.

– Tylko nie oddalajcie się zbytnio od domu – poleciła.

Posłusznie skinął głową.

– No, dobrze. – Kościste palce Annie uderzyły ją w plecy. – Idź, Amber Lynn, Jim ładnie cię prosi. I bądź dla niego miła, nie taka opryskliwa jak ostatnio wobec mnie.

– Dobrze, mamo. – Lynn zbiegła ze schodów. Miała ochotę roześmiać się na głos, mimo łez w oczach.

Jim wziął ją za rękę. Popatrzył na nią i złote błyski w orzechowych oczach przypomniały jej nagle, jaki był czuły i troskliwy podczas każdej ciąży. Nawet gdy była gruba i obolała, całował wielki brzuch i zapewniał, że jest najpiękniejszą kobietą na świecie. Z dłonią wtuloną w jego dłoń zauważyła, jak łatwo przyszło jej zapomnieć o dobrych chwilach i rozmyślać tylko o złych.

Poprowadził ją wąską ścieżką w stronę lasu. Wbrew obietnicy złożonej Annie, wkrótce odeszli daleko od domu.

– Piękny dzień – zaczął – choć nieco zbyt ciepły jak na maj. -Tak.

– Bardzo tu cicho.

Dziwiło ją, że nadal zwraca się do niej jak do obcej osoby. Poddała się chwili i podążyła za nim tam, gdzie jeszcze nie zdążyli się skrzywdzić.

– Cicho, ale cudownie.

– Czy nie czuje się pani samotna?

– Mam dużo pracy.

– Na przykład?

Patrzył na nią. Uderzyła ją intensywność tego spojrzenia. Chce wiedzieć, co porabia! Chce jej słuchać! Zachwycona, opowiadała ze szczegółami.

– Wstajemy wczesnym rankiem. Najbardziej kocham las zaraz po wschodzie słońca. Kiedy wracam ze spaceru, moja synowa… – urwała, zerknęła na Jima kątem oka. – Ma na imię Jane.

Zmarszczył brwi, ale milczał. Weszli głębiej między krzewy magnolii. Przy ścieżce rosły fiołki i dzwoneczki. Lynn wdychała bogaty, wilgotny aromat ziemi.

– Jane kończy szykować śniadanie, kiedy wracam ze spaceru – podjęła przerwany wątek. – Moja matka domaga się jajecznicy na bekonie, a Jane szykuje naleśniki z mąki razowej i świeże owoce, wiec zazwyczaj się kłócą. Ale Jane jest sprytna i radzi sobie z Annie lepiej niż ktokolwiek inny. Po śniadaniu słucham muzyki i sprzątam.

– Jakiej muzyki?

Wiedział doskonale. Przez te lata setki razy przestawiał radio w samochodzie z jej stacji grających muzykę klasyczną na swoje grające ulubione country.

– Kocham Mozarta i Vivaldiego, Chopina, Rachmaninowa. Moja synowa preferuje starego rocka. Czasami tańczymy.

– Ty i… Jane?

– Przepada za Rodem Stewartem. – Lynn parsknęła śmiechem. – Jeśli w radio grają jego piosenki, każe mi rzucać każdą robotę i z nią tańczyć. Podobnie reaguje na nowsze zespoły, takie, których nazwy nic ci nie powiedzą. Chwilami po prostu musi tańczyć. Nie miała po temu okazji w młodości.

– Ale przecież… Słyszałem, że robi karierę naukową – zaczął ostrożnie.

– Tak. Przede wszystkim jednak czeka na dziecko.

Czas mijał.

– Wydaje się wyjątkowa.

– Jest cudowna. – I nagle, rzuciła pod wpływem impulsu: – Może przyjdzie pan do nas na kolację? Miałby pan okazję, by ją lepiej poznać.

– Zaprasza mnie pani? – na jego twarzy malowały się zdumienie i radość.

– Tak, chyba tak.

– W takim razie dobrze. Bardzo chętnie.

Przez dłuższą chwilę milczeli oboje. Ścieżka się zwężała. Lynn skręciła w bok, w stronę strumienia. Przed laty często tu przychodzili i przesiadywali na zwalonym pniu, który zdążył już spróchnieć. Czasami tylko obserwowali wodę obmywającą omszałe głazy, najczęściej jednak się kochali. Tutaj został poczęty Cal.

Jim odchrząknął i przysiadł na zwalonym pniu, leżącym w poprzek strumyka.

– Dosyć ostro potraktowała pani mojego syna.

– Wiem. – Usiadła obok, ale nie dotykała go. – Mam wnuka, którego muszę chronić.

– Rozumiem.

Ale widać było, że wcale nie rozumie. Zaledwie kilka tygodni temu ukrywałby niepewność pod agresją, teraz jednak wydawał się raczej zamyślony niż gniewny. Czyżby nabierał do niej zaufania?

– Pamięta pani, jak mówiłem, że moje małżeństwo się rozpada?

Zesztywniała.

– Tak.

– To moja wina. Musiałem to pani powiedzieć, na wypadek gdyby… gdyby chciała się pani ze mną spotykać.

– Pana wina?

– W dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach. Obwiniałem ją za własne błędy i nawet tego nie widziałem. – Oparł głowę na łokciach i zapatrzył się wodę. – Od lat wmawiałem sobie, że gdybym nie musiał się z nią ożenić jako młody chłopak, byłbym dziś epidemiologiem światowej sławy. Dopiero kiedy odeszła, zrozumiałem, że się oszukiwałem. – Splótł dłonie, duże, silne dłonie, które witały i żegnały ludzi na tym świecie. – Z dala od gór byłbym nieszczęśliwy. Lubię moją pracę.

Wzruszył ją szczery ton. Może w końcu odkrył tę część siebie, którą utracił?

– A pozostały jeden procent?

– Słucham? – Odwrócił się ku niej.

– Powiedział pan, że ponosi winę w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach. Aten jeden?

– Nawet i to nie jest jej wina. – Nie wiadomo, czy to odbicie wody, czy w jego oczach rzeczywiście błyszczy współczucie. – Miała trudne dzieciństwo, nie skończyła nawet szkoły. Twierdzi, ze patrzyłem na nią z góry z tego powodu i pewnie ma rację, jak zwykle, ale moim zdaniem bardzo mi to ułatwiała. Choć osiągnęła więcej niż inni ludzie, zawsze była o sobie złego zdania.

Już otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła. Jak mogłaby zaprzeczyć prawdzie?

Zamyśliła się nad swoim życiem. Dostrzegła ogrom pracy i dyscypliny, który doprowadził ją do dzisiejszej pozycji. Polubiła siebie, ale dlaczego zabrało jej to tyle czasu? Jim ma rację. Jak mogła się spodziewać, że będzie ją szanował, skoro sama tego nie robiła? Jej zdaniem to znacznie więcej niż jeden procent. Powiedziała to.

Wzruszył ramionami.

– Nieważne. – Ujął jej dłoń, musnął obrączkę. Nie patrzył na nią. Mówił cicho, głosem przepełnionym uczuciem. – Moja żona to część mnie. Bardzo ją kocham.

Wzruszyło jato proste wyznanie. Słowa dławiły ją w gardle.

– Szczęściara z niej.

Podniósł głowę i przekonała się, że wilgoć w jego oczach to naprawdę łzy. Przez trzydzieści siedem lat nigdy nie widziała, by płakał, nawet po śmierci Cherry i Jamiego.

– Jim… – Nagle znalazła się jego ramionach, w miejscu, które Bóg stworzył specjalnie dla niej. Uczucia, których nie umiała nazwać, przyprawiały ją o zawrót głowy i dlatego powiedziała zupełnie nie to, co chciała: – Muszę pana uprzedzić, że nie chodzę do łóżka na pierwszej randce.

– Naprawdę? – zapytał ochryple.

– Tak, dlatego że zaczęłam bardzo wcześnie. – Odsunęła się, opuściła wzrok. – Wcale tego nie chciałam, ale kochałam go i nie mogłam odmówić.

Zerknęła do góry, chcąc się przekonać, jak przyjął to wyznanie. Nie miała zamiaru obarczać go nowymi wyrzutami sumienia, zależało jej tylko, by zrozumiał, jak to było.

Uśmiechnął się smutno i dotknął jej ust.

– Czy to zraziło panią do seksu?

– Och, nie. Los obdarzył mnie wspaniałym kochankiem. Początkowo był co prawda troszkę niezdarny, ale szybko się uczył. – Uśmiechnęła się.

– Miło mi to słyszeć. – Obrysował kciukiem jej dolną wargę. – Czy ktoś już pani powiedział, że jest pani piękna? Nie taka schludna jak moja żona, ale śliczna.

Parsknęła śmiechem.

– Do tego mi daleko.

– Nie zna się pani i tyle. – Pomógł jej wstać. Jeszcze zanim pochylił głowę, wiedziała, że ją pocałuje.

Dotyk jego ust był delikatny, znajomy. Nie przytulił jej, tak że dotykały się tylko ich usta i dłonie, splecione po bokach. Pocałunek szybko przeszedł w bardziej namiętną pieszczotę. Minęło tyle czasu, mieli sobie tyle do powiedzenia, także bez słów. Odpowiadało jej jednak, że Jim ją adoruje, i zapragnęła więcej.

Odsunął się, jakby to wyczuł, i popatrzył na nią nieprzytomnie.

– Muszę… muszę wracać do pracy. I tak już jestem spóźniony, a nie chcę się spieszyć, gdy będziemy się kochać.

Na myśl o tym zakręciło jej się w głowie. Wzięła go za rękę, gdy wracali na ścieżkę.

– Kiedy pan do nas przyjdzie na kolację, może opowie mi pan o swojej pracy?

– Bardzo chętnie. – Uśmiechnął się pogodnie.

Nagle zdała sobie sprawę, że nie pamięta nawet, kiedy ostatnio wyraziła szczere zainteresowanie tym, co robi mąż. Ograniczała się do zdawkowego: „Jak minął dzień?" Najwyraźniej obie strony muszą się nauczyć słuchać.

Nagle spoważniał.

– Czy mógłbym przyjść z synem?

Po niemal niezauważalnym wahaniu pokręciła przecząco głową.

– Niestety nie. Mama się na to nie zgodzi.

– Nie jest pani za stara, by słuchać matki?

– Czasami instynkt podpowiada jej, co jest właściwe. Akurat teraz to instynkt dyktuje, kogo przyjmujemy, a kogo nie.

– I mojego syna nie? Poruszyła się niespokojnie.

– Niestety nie. Wkrótce… mam nadzieję. Tak naprawdę to zależy od niego, nie od Annie.

Zacisnął usta w znajomą wąską linię.

– Nie do wiary! Zostawia pani tak ważną decyzję w rękach szalonej staruchy!

Zmusiła go, by się zatrzymał, i pocałowała w uparte usta.

– Może wcale nie jest taka szalona, jak się panu wydaje. W końcu to ona kazała mi iść z panem na spacer.

– A nie zrobiłaby pani tego?

– Nie wiem. Stanęłam teraz na rozstaju i nie chcę wybrać niewłaściwej drogi. Czasami matki wiedzą, co jest dobre dla ich córek. – Patrzyła mu w oczy. -1 dla synów.

Pokręcił głową i zrezygnowany opuścił ramiona.

– No dobrze. Poddaję się.

Z trudem powstrzymała się, by go znowu nie pocałować.

– Jadamy wcześnie, o szóstej.

– Będę na czas.

Загрузка...