Rozdział siódmy

Gdy zjechali z góry, Jane dostrzegła po prawej stronie stare kino samochodowe. Ekran stał nadal, zniszczony i brudny. Żwirowa droga prowadziła do budki biletera, kiedyś żółtej, dzisiaj brudnobrązowej. Nad zarośniętym wejściem napis wygięty w łuk ogłaszał światu wyblakłymi literami, że mieści się tu „Duma Karoliny”.

Jane nie mogła dłużej wytrzymać posępnego milczenia.

– Od lat nie widziałam kina samochodowego. Przyjeżdżałeś tu?

Ku jej zdumieniu, odpowiedział.

– Tutaj spotykali się wszyscy podczas wakacji. Parkowaliśmy na samym końcu, piliśmy piwo i obmacywaliśmy dziewczyny.

– Pewnie było fajnie.

Jane nie zorientowała się nawet, jak tęsknie zabrzmiały jej słowa, dopóki nie spojrzał na nią podejrzliwie.

– Nigdy tego nie robiłaś?

– Kiedy miałam szesnaście lat, chodziłam do college'u. W sobotnie wieczory przesiadywałam w bibliotece.

– Nie miałaś chłopaka?

– A kto chciałby się z mną umówić? Dla kolegów z klasy byłam za młoda, a rówieśnicy uważali mnie za dziwadło.

Za późno zdała sobie sprawę, że dała mu kolejną broń o ręki. O dziwo, nie skorzystał z okazji. Ponownie zajął się prowadzeniem, jakby żałował, że w ogóle wdał się z nią w rozmowę. Uderzyło ją, że ostry profil upodabnia go do zarysu gór.

Dojeżdżali do Salvation, gdy odezwał się ponownie:

– Ilekroć tu przyjeżdżałem, zatrzymywałem się u rodziców, ale teraz kupiłem dom.

– Tak? – Czekała na więcej szczegółów, ale milczał.

Salvation było małym miasteczkiem, ukrytym w dolinie. W centrum znajdowały się sklepy, urocza staroświecka restauracja i różowo-niebieska kawiarnia. Minęli sklep spożywczy, przejechali most. Cal skręcił w krętą drogę wysypaną świeżym żwirem. Po chwili zatrzymał samochód.

Jane gapiła się na bramę z kutego żelaza. Oba jej skrzydła zdobiły złocone ręce, złożone jak do modlitwy. Przełknęła ślinę, z trudem powstrzymując głośny jęk.

– Błagam, powiedz, że tego nie kupiłeś.

– Witaj w domu. – Wysiadł, wyjął klucz z kieszeni, pomajstrował przy skrzyneczce w lewej kolumience. Po chwil brama i pobożne dłonie otworzyły się szeroko.

Wrócił do samochodu.

– Brama otwiera się elektronicznie.

– Co to jest? – zapytała cicho.

– Mój nowy dom. A zarazem jedyne miejsce w Salvation, które zapewni nam dość spokoju, żebyśmy utrzymali w tajemnicy nasz paskudny sekrecik.

Skręcił i Jane zobaczyła dom po raz pierwszy.

– Wygląda jak Tara z Przeminęło z wiatrem na sterydach.

Żwirowany podjazd prowadził na niewielkie wzgórze, na którym królował biały budynek w stylu kolonialnym. Sześć potężnych kolumn wyznaczało front. Między nimi wiły się balustradki z kutego żelaza. Drzwi wejściowe zdobił witraż w kształcie wachlarza. Na werandę prowadziły trzy marmurowe stopnie.

– G. Dwayne lubił przepych – zauważył Cal.

– To jego dom? – Oczywiście. Wiedziała to, odkąd zobaczyła ręce na bramie. – Nie mieści mi się w głowie, że kupiłeś dom nieuczciwego kaznodziei telewizyjnego.

– Nie żyje, a nam potrzeba spokoju. – Zatrzymał samochód, odrzucił głowę do tyłu i spojrzał w górę. – Agent zapewniał, że przypadnie mi do gustu.

– Chcesz powiedzieć, że widzisz go po raz pierwszy?

– Nie za bardzo się przyjaźniliśmy z G. Dwayne'em, nie byłem na jego liście gości.

– Kupiłeś dom, chociaż go wcześniej nie widziałeś? – Przypomniała sobie samochód. Właściwie nie powinno jej to dziwić.

Wysiadł nie udzielając jej odpowiedzi. Zajął się wyładowaniem bagażu. Chciała zrobić to samo, ale gdy pochyliła się nad walizką, odepchnął ją ze słowami:

– Przeszkadzasz mi. Wejdź do środka, drzwi są otwarte.

Po tym jakże zachęcającym zaproszeniu pokonała marmurowe schodki i nacisnęła klamkę. Wystarczył jeden rzut oka, by się przekonać, że wnętrze jest o wiele gorsze niż fasada. W holu królowała olbrzymia fontanna: marmurowa Greczynka wylewała wodę z dzbana na ramieniu. Fontanna działała, co zapewne zawdzięczali agentowi nieruchomości, który opchnął Calowi tę potworność. Kolorowe lampki pod powierzchnią wody przywodziły na myśl kasyna Las Vegas. Z sufitu zwisał żyrandol, przypominający tort weselny do góry nogami.

Skręciła w prawo i znalazła się w przepastnym salonie, pełnym podrabianych mebli rokoko i kunsztownie upiętych draperii. Jej uwagę zwrócił kominek z włoskiego marmuru, na którym nie zabrakło nieodłącznych amorków. Szczytem złego smaku był chyba niski stoliczek. Szklany blat spoczywał na plecach czarnego niewolnika, nagiego, jeśli nie liczyć czerwonozłotej przepaski na biodrach.

Przeszła do jadalni, gdzie kryształowe kandelabry oświetlały stół na dwadzieścia osób. Najbardziej przytłaczającym z pokoi na parterze okazał się gabinet. Zastała tam gotyckie łuki, aksamitne zasłony w kolorze zgniło-zielonym i masywne, ciężkie meble, między innymi biurko i fotel, które wyglądały, jakby służyły Henrykowi VIII.

Wróciła do holu. Cal wnosił swoje kije golfowe. Oparł je o fontannę, a Jane zerknęła w górę, na piętro. Dostrzegła balustradę jeszcze bardziej ozdobną niż cuda na zewnątrz.

– Aż się boję tam iść.

Wyprostował się i posłał jej chłodne spojrzenie.

– Nie podoba ci się? Co za pech. Wieśniaki takie jak ja, całe życie marzą o takim luksusie.

Z trudem opanowała dreszcz i ruszyła na górę. Nie zdziwiła się, widząc nową porcję złoceń, draperii, frędzli i kryształów. Otworzyła pierwsze z brzegu drzwi i znalazła się w głównej sypialni, koszmarnej kombinacji złota, czerni i szkarłatu. Olbrzymie łoże na podwyższeniu, z baldachimem z czerwonego brokatu, zajmowało centralną część pokoju. Coś zwróciło jej uwagę; podeszła bliżej i przekonała się, że pod baldachimem umieszczono olbrzymie lustro. Cofnęła się szybko. Okazało się, że Cal wszedł do pokoju tuż za nią.

Podszedł do łóżka i też zobaczył lustro.

– No, coś takiego. Zawsze chciałem mieć takie lustro. Ten dom jest jeszcze lepszy niż myślałem.

– Jest okropny. Pomnik ludzkiej chciwości.

– Wcale mi to nie przeszkadza. Nie ja oszukałem wiernych.

Jego tępota doprowadzała ją do szału.

– Pomyśl o wszystkich tych ludziach, którzy przysyłali Snopesowi pieniądze cudem wygospodarowane z rodzinnego budżetu. Ciekawe, ile dzieci zapłaciło niedożywieniem za to lustro?

– No, dobrych kilka dziesiątków.

Zerknęła na niego myśląc, że może żartuje, ale nie widziała jego miny, bo zajął się szafką ze sprzętem audio-wideo.

– Nie mieści mi się w głowie, że jesteś taki gruboskórny. – Sama nie pojmowała, czemu właściwie stara się pokazać ograniczonemu umysłowo egoiście, że świat nie kończy się na nim.

– Lepiej nie mów tego wobec wierzycieli G. Dwayne'a. Wielu z nich odzyska swoje pieniądze dzięki temu, że kupiłem ten dom. – Wysunął dolną szufladę. – Wielebny najwyraźniej lubił pornosy. Ma tu sporą kolekcję filmów dla dorosłych.

– Bomba.

– Widziałaś Szalone przyjęcie słodkich nastolatek!

– Dosyć tego! – Podbiegła do szafki, sięgnęła do szuflady i wyjęła kasety. Sterta była tak duża, że musiała przytrzymywać ją brodą. Udała się na poszukiwanie kosza na śmieci. – Od dzisiaj w tym domu oglądamy tylko filmy dozwolone bez ograniczeń.

– Rzeczywiście! – zawołał za nią. – Przecież uprawiasz seks tylko po to, żeby zajść w ciążę.

Poczuła się, jakby uderzył ją w żołądek. Zatrzymała się na szczycie schodów i odwróciła do niego.

Patrzył na nią gniewnie. Oparł dłonie na biodrach, wysunął podbródek do przodu. Nie zdziwiłaby się, gdyby kazał jej wyjść przed dom, żeby załatwili porachunki za pomocą pięści. Po raz kolejny uświadomiła sobie, jak kiepsko jest przygotowana do konfrontacji z nim. Musi wymyślić coś lepszego niż atak.

– Czy tak mamy żyć przez najbliższe trzy miesiące? – zapytała spokojnie. – Walcząc bez przerwy?

– Mnie to nie przeszkadza.

– Ale to bez sensu. Zawrzyjmy pokój.

– Pokój?

– Tak. Przestańmy się atakować i spróbujmy jakoś to przetrwać.

– Nie ma mowy, pani profesor. – Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, wreszcie podszedł powoli, ale groźnie. – To ty zaczęłaś i teraz musisz ponieść konsekwencje. – Minął ją i wszedł na schody.

Stała bez ruchu, aż usłyszała warkot silnika w oddali. Zasmucona, powlokła się do kuchni. Wyrzuciła kasety do śmieci.

Ulubiony element dekoracyjny rodziny Snopesów, czyli kryształowy żyrandol, wisiał nawet w kuchni, dokładnie nad blatem roboczym z czarnego granitu, który przypominał grobowiec. Wrażenie potęgowała podłoga z wypolerowanego czarnego marmuru. Sąsiedni kącik śniadaniowy mógł się poszczycić uroczym widokiem za oknem. Niestety, pod oknem stała ława obita krwiście czerwonym aksamitem, a na tapetach pyszniły się metalicznie szkarłatne róże, tak rozwinięte, że zdawały się o krok od przekwitnięcia. Krótko mówiąc, kuchnia wyglądała, jakby zaprojektował ją hrabia Dracula, ale przynajmniej widok był przyjemny, wiec postanowiła na razie zostać tutaj.

Najbliższe kilka godzin spędziła układając na półkach przywiezione zapasy, dzwoniąc do Chicago, żeby dokończyć nie załatwione przed wyjazdem sprawy, i rozmyślając. W miarę jak nadchodził wieczór, cisza w domu stawała się coraz bardziej przytłaczająca. Nagle uświadomiła sobie, że od lekkiego śniadania nie miała nic w ustach, i choć nie była głodna, postanowiła przygotować sobie kolację.

Spiżarnia była fatalnie zaopatrzona. Ze sklepu przywieziono płatki śniadaniowe, czekoladowe ciastka z kremem, białe pieczywo i wędlinę. Albo południowi wieśniacy tak sobie wyobrażają wykwintne jedzenie, albo Cal realizuje dziecięce marzenia o smakołykach, w każdym razie do niej to nie przemawiało. Lubiła posiłki zdrowe i świeże. Po chwili namysłu zdecydowała się na kanapkę z serem na gąbczastym białym pieczywie.

Kiedy skończyła, dopadło ją zmęczenie wydarzeniami całego dnia. Marzyła już tylko o tym, by się położyć. Niestety, w holu nie było jej walizek. Domyśliła się że Cal zaniósł je na górę, gdy zwiedzała dom. Przez chwilę zastanawiała się, czy umieścił je w okropnej głównej sypialni, ale zaraz odrzuciła tę myśl. Unikał wszelkiego kontaktu fizycznego – nie musi się więc obawiać, że zechce egzekwować małżeńskie prawa.

Ta myśl nie pocieszyła jej tak jak powinna. Było w Calu coś tak męskiego, tak silnego, że cały czas odczuwała zagrożenie. Jedyna nadzieja w tym, że intelekt pokona zwierzęcą siłę.

Kolorowe światła fontanny rzucały na ściany groteskowe barwne plamy. W tym dziwacznym oświetleniu powędrowała na górę w poszukiwaniu swojej sypialni. Wzdrygnęła się idąc do pokoju na końcu korytarza. Wybrała go tylko dlatego, że był najdalej od pokoju pana domu.

Zaskoczył ją uroczy pokoik dziecinny, który znalazła za drzwiami. Ściany wyklejono tapetą w biało-niebieskie pasy, które ładnie komponowały się z białą komódką, fotelem na biegunach i kołyską. Na ścianie wisiała makatka z wyhaftowaną modlitwą. Nagle uświadomiła sobie, że to jedyny przedmiot religijny w całym domu. Widać było, że ten pokój urządzono z miłością. Nie sądziła, by zrobił to G. Dwayne Snopes.

Opadła na drewniany fotel na biegunach. Stał przy oknie, na tle niebieskiej zasłony. Zastanowiła się nad swoim dzieckiem. Jakim cudem ma rosnąć zdrowo, skoro jego rodzice bezustannie ze sobą wałczą? Przypomniała sobie obietnicę złożoną Annie Glide, że zawsze będzie przedkładała dobro Cala nad swoje, i nie mogła się nadziwić, że zgodziła się na coś takiego. Najgorsze, że on niczego nie obiecał.

Dlaczego nie okazała większej siły woli i nie znalazła sposobu, żeby tego uniknąć? Z drugiej strony, i tak złamie przysięgę małżeńską, więc co za różnica, że nie dotrzyma jeszcze jednej obietnicy?

Usiała wygodniej i postanowiła, że znajdzie sposób, by zawrzeć pokój z Calem. Musi to zrobić; nie ze względu na obietnicę złożoną Annie, lecz ze względu na dziecko.

Kilka minut po północy Cal zamknął się w gabinecie i zadzwonił do Briana Delgado. Czekając, aż adwokat podniesie słuchawkę, z niesmakiem rozglądał się po pokoju. Szczególną niechęć budziły w nim łowieckie trofea. Postanowił usunąć je stąd jak najszybciej.

Brian odebrał telefon. Cal nie był w nastroju do pogaduszek, toteż od razu przeszedł do rzeczy:

– Czego się dowiedziałeś?

– Na razie niczego. Doktor Darlington chyba nie ukrywa żadnych szkieletów w szafie, co do tego miałeś rację. Może dlatego, że jej życie prywatne właściwie nie istnieje.

– A co robi w wolnym czasie?

– Pracuje. To jej całe życie.

– Jakieś plamy na karierze?

– Ma pewne problemy z szefem Laboratorium Preeze, ale to raczej zazdrość zawodowa z jego strony. Fizyka molekularna to męska sprawa, tego zdania są zwłaszcza starsi naukowcy.

Cal zmarszczył czoło.

– Spodziewałem się czegoś więcej.

– Słuchaj, zdaję sobie sprawę, że chcesz to mieć na wczoraj, ale to trochę potrwa, zwłaszcza że mamy zachować dyskrecję.

Przeczesał włosy palcami.

– W porządku. Masz tyle czasu, ile chcesz, tylko to załatw. Daję ci wolną rękę. To jest teraz najważniejsze.

– Rozumiem.

Rozmawiali jeszcze przez kilka minut na temat kontraktów reklamowych Cala. Już, już miał odłożyć słuchawkę, kiedy coś przyszło mu do głowy.

– Jutro niech twoi ludzie kupią mi komiksy, i to różne… Królika Bagsa i Supermana, i inne. Kilka tuzinów.

– Komiksów?

– Mhm.

Brian nie pytał o nic więcej, choć Cal domyślał się, że skręcała go ciekawość. Zakończył rozmowę i udał się na górę w poszukiwaniu kobiety, która podstępnie postawiła całe jego życie na głowie.

Nie miał najmniejszych wyrzutów sumienia, że pragnie zemsty. Futbol nauczył go, jak przetrwać, a podstawowa zasada brzmi: jeśli ktoś traktuje cię nie fair, odpłać mu z nawiązką, teraz albo w przyszłości. Nie ma zamiaru przez całe życie zerkać przez ramię, czy ta baba nie planuje kolejnego ciosu w plecy. Musi się przekonać, z kim zadarła, musi na własnej skórze poznać, jakie są tego konsekwencje.

Znalazł ją w pokoju dziecinnym, skuloną na bujanym fotelu, z okularami na kolanach. We śnie wydawała się wrażliwa i krucha, ale wiedział, że to tylko złudzenie. Od samego początku była wyrachowana i zimna. Dostała to, czego chciała, a przy okazji nieodwracalnie zmieniła bieg jego życia, czego nigdy jej nie wybaczy. Nie tylko jego życia, przypomniał sobie, także niewinnego dziecka.

Zawsze lubił dzieci. Od ponad dziesięciu lat pomagał dzieciakom z rozbitych rodzin. Robił co w jego mocy, by utrzymać to w tajemnicy przed prasą, bo nie chciał, by zrobili z niego Świętego Cala. Wyobrażał sobie, że kiedy się w końcu ożeni, zrobi to na zawsze. Dorastał w pełnej rodzinie i z przykrością patrzył, jak jego koledzy z drużyny i ich byłe żony walczą o dzieci. Przysiągł sobie, że jego dziecka nie spotka taki los, ale doktor Jane Darlington dokonała wyboru za niego.

Wszedł do pokoju. Patrzył, jak promień księżyca nadaje jej włosom srebrny odcień. Pojedynczy lok opadł na policzek. Zdjęła żakiet i jedwabna bluzka podkreślała drobne piersi, unoszące się i opadające w rytm oddechu.

We śnie wyglądała młodziej niż groźna pani profesor fizyki tamtego dnia w college'u. Wtedy wydawało się, że coś w niej umarło, jakby wyschły soki żywotne, ale teraz, uśpiona, skąpana w świetle księżyca, była inna, świeża, pełna życia. Poczuł przypływ pożądania.

Zdenerwowało go to. Poprzednio nie wiedział, z kim ma do czynienia. Teraz to się zmieniło, ale jego ciało nie przyjmowało tego do wiadomości.

Uznał, że czas na kolejną scenę w przykrym rodzinnym melodramacie. Przechylił fotel do tyłu. Jane obudziła się błyskawicznie.

– Czas do łóżka, Różyczko.

Zielone oczy patrzyły czujnie.

– Chyba… zasnęłam.

– Coś takiego.

– Szukałam sypialni. – Włożyła okulary, ukryła dłonie we włosach opadających na twarz. Srebrne kosmyki przepływały jej przez palce.

– Zamieszkasz w sypialni wdowy Snopes. Chodź.

Widać było, że nie ma ochoty iść z nim, ale jeszcze mniej uśmiechała jej się kolejna kłótnia. Popełnia błąd, tak jawnie okazując uczucia. To tylko ułatwia mu sprawę.

Prowadził ją wzdłuż korytarza. Niepokój Jane wzrastał, w miarę jak zbliżali się do głównej sypialni. Obserwował to z ponurą satysfakcją. Ciekawe, co zrobi, jeśli jej dotknie? Dotychczas unikał wszelkiego kontaktu fizycznego; nie ufał sobie. Nigdy w życiu nie uderzył kobiety, nie wyobrażał sobie nawet, że mógłby coś takiego zrobić, ale ochota, by zrobić jej krzywdę, była silniejsza. Widząc jej zdenerwowanie, postanowił poddać ją testowi.

Zatrzymali się przed drzwiami sąsiedniego pokoju. Wyciągnął rękę w stronę klamki i celowo musnął jej ramię.

Podskoczyła i gwałtownie obróciła się na pięcie. Patrzył na nią drwiąco. Zrozumiała, że dokładnie wiedział, jak zareaguje. Tej nocy było w nim coś złowieszczego. Nie miała pojęcia, o czym myśli, wiedziała tylko, że są sami w wielkim, brzydkim domu… i poczuła się całkowicie bezbronna.

Otworzył drzwi.

– Mamy sąsiadujące ze sobą sypialnie, jak w dawnych czasach. Pewnie G. Dwayne i jego żona nie żyli ze sobą najlepiej.

– Nie chcę sąsiedniej sypialni. Wolę pokój na drugim końcu korytarza.

– Będziesz spała tam, gdzie ci każę.

Poczuła zimny dreszcz, ale dzielnie zadarła głowę.

– Nie groź mi.

– Nie grożę. Ostrzegam.

W przeciągłym głosie pojawiły się niebezpieczne nuty. Jej żołądek wywinął salto.

– Przed czym?

Omiótł ją wzrokiem. Zatrzymał spojrzenie na szyi, piersiach, powędrował niżej, na biodra, wrócił do oczu.

– Kosztujesz mnie spokój ducha, że już nie wspomnę o sporej ilości gotówki. Z mojego punktu widzenia to czyni cię moją dłużniczką. Może po prostu chcę cię mieć pod ręką, na wypadek, gdybym zechciał ściągnąć należność.

Seksualny podtekst był oczywisty. Powinna się oburzyć, a tymczasem poczuła dziwny dreszcz, jakby poraził ją prąd. Zaniepokoiła ją własna reakcja. Chciała się od niego odsunąć, ale trafiła plecami na framugę drzwi.

Oparł dłoń tuż obok jej głowy. Poczuła jego nogę przy swojej i wszystkie jej zmysły obudziły się do życia. Patrzyła w jasne oczy z ciemną obwódką. Wdychała zapach płynu do płukania bielizny i jeszcze czegoś, co nie powinno pachnieć, a jednak… po prostu zapach niebezpieczeństwa.

Mówił ochrypłym szeptem:

– Różyczko, za pierwszym razem rozbiorę cię do naga w jasny dzień, bo nie chcę przegapić żadnego szczegółu.

Zwilgotniały jej dłonie. Jednocześnie narastała w niej nieznana dzikość. Odczuwała samobójcze pragnienie, by ściągnąć jedwabną bluzkę, wyzwolić się ze spodni, rozebrać dla niego tutaj, w tym domu zatwardziałego grzesznika. Miała ochotę odpowiedzieć na wyzwanie wojownika, odpowiedzieć wyzwaniem równie starym i silnym jak ludzkość.

Poruszył się. Był to niemal niezauważalny ruch, ale wystarczył, by ponownie zaprowadzić porządek w chaosie jej myśli. Przypomniała sobie, że jest profesorem fizyki w średnim wieku, a jej jedyny kochanek chodził do łóżka w skarpetkach. Cóż z niej za przeciwniczka dla zahartowanego w bojach wojownika, dla którego seks był bronią w walce z nią?

Nie pozwoli, by wykorzystał jej słabość. Podniosła ku niemu wzrok.

– Zrobisz, co będziesz musiał, Cal. Podobnie jak ja.

Czyjej się tylko zdawało, czy rzeczywiście dostrzegła błysk zdumienia w jego oczach? Nie była pewna nawet wtedy, gdy zamykała za sobą drzwi.

Następnego ranka obudziły ją promienie słońca. Uniosła się lekko i podziwiała pokój wdowy Snopes. Był utrzymany w pastelowych błękitach z irysowymi akcentami. Skromne, bezpretensjonalne meble z drzewa wiśniowego i plecione chodniczki sprawiały, że był równie przytulny jak pokoik dziecinny.

Niepewnie zerknęła na drzwi do łazienki, która łączyła jej pokój z sypialnią Cala. Jak przez mgłę przypominała sobie, że wcześniej słyszała szum prysznica. Miała nadzieję, że jej męża nie ma w domu. Poprzedniego wieczoru umieściła swoje kosmetyki w małej łazience na drugim końcu korytarza.

Kiedy się umyła i rozpakowała, zeszła na dół. Dżipa nie było. W kuchni czekała na nią kartka. Zawierała numer telefonu sklepu spożywczego, który dostarczy jej wszystkiego, czego zapragnie. Zjadła tosta, zadzwoniła i zamówiła produkty zdrowsze niż ciastka z kremem.

Ledwie rozpakowała produkty żywnościowe, zjawił się następny dostawca – przywiózł jej komputer. Kazała zanieść go do swojej sypialni, gdzie przez następnych kilka godzin urządzała sobie stanowisko pracy – przy oknie, żeby patrzeć na góry, ilekroć oderwie wzrok od monitora. Do wieczora pracowała, przerywając tylko na krótkie przechadzki.

Tereny otaczające dom stanowiły przyjemną odmianę. Były nieco zaniedbane, za wcześnie też, by cokolwiek zakwitło, ale urzekła ją właśnie aura opuszczenia i samotności. Dostrzegła wąską ścieżkę pnącą się pod górę. Ruszyła w stronę szczytu, ale po dziesięciu minutach zrezygnowała, zadyszana. Obiecała sobie, że codziennie będzie szła troszkę dalej, aż stanie na szczycie.

Tego dnia ani razu nie widziała Cala. Następnego ranka nie było go już, kiedy wstała. Pojawił się późnym popołudniem. Wszedł do holu akurat gdy schodziła ze schodów.

Popatrzył na nią ze znajomą już pogardą jakby wypełzła spod głazu.

– Agent zatrudniał kilka kobiet do sprzątania. Powiedział, że dobrze się spisywały, więc kazałem im dalej pracować. Od jutra będą przychodziły kilka razy w tygodniu.

– W porządku.

– Niezbyt dobrze mówią po angielsku, ale znają się na robocie. Schodź im z drogi.

Skinęła głową. Już, już miała go zapytać, gdzie się podziewał do drugiej w nocy, o której to godzinie usłyszała szum wody w łazience, ale obrócił się na pięcie. Drzwi zamknęły się za nim, a ona głowiła się, czy poszedł do łóżka z inną.

Ta myśl popsuła jej humor. Choć ich małżeństwo to tylko pozory i nie oczekuje od niego wierności, chciałaby, żeby przez te trzy miesiące zrezygnował z innych kobiet. Nagle ogarnęło ją złe przeczucie, jakby wyczuwała nadchodzącą katastrofę. Pobiegła na górę i zajęła się pracą.

Jej dni były bardzo do siebie podobne, ale nigdy nie opuszczał jej niepokój. Nie chcąc o nim myśleć, dużo pracowała, nie zapominała także o spacerach. Cala widywała bardzo rzadko. Fakt ten, zamiast ją uspokajać, tylko denerwował, zwłaszcza że praktycznie uwięził ją w posiadłości. Nie miała samochodu, nie proponował, że ją gdzieś podwiezie. Nie widywała nikogo poza dostawcą i dwiema koreańskimi sprzątaczkami. Jak feudalny władca, Cal odciął się od miasteczka. Ciekawiło ją co zrobi po powrocie krewnych.

W przeciwieństwie do żony średniowiecznego możnowładcy, mogła w każdej chwili uciec z samotni. Wystarczyłby jeden telefon po taksówkę. Tak naprawdę jednak nie chciało jej się wychodzić. Nie znała tu nikogo poza Annie Glide. Chętnie zwiedziłaby okolice, ale praca okazywała się bardziej kusząca.

Nigdy dotąd nie mogła całkowicie poświęcić się pracy naukowej. Teraz nie musiała wykładać, chodzić na zebrania wydziałowe, pisać raportów, nic nie odciągało jej od badań. Dzięki komputerowi i modemowi była w kontakcie ze światem zewnętrznym. Praca pozwalała nie myśleć.

Powoli traciła poczucie czasu, zagłębiona w skomplikowanych rozważaniach, w matematycznych równaniach, w teoriach fizycznych. Po całym domu poniewierały się karteluszki z jej notatkami. Pisała na wszystkim, co jej akurat wpadło w ręce: na rachunkach ze sklepu, reklamach pizzy, na gazecie. Pewnego dnia weszła do łazienki i zobaczyła na lustrze szkic, który bezwiednie wykonała ulubioną różową szminką. Wtedy uznała, że najwyższy czas wyrwać się stąd na trochę.

Włożyła białą wiatrówkę, opróżniła kieszenie z notatek, które poczyniła na wcześniejszych przechadzkach, i wyszła przez tylne drzwi. Zmierzając na ścieżkę, którą codziennie wędrowała wyżej i wyżej, wróciła myślami do rozważań naukowych. Czy możliwe byłoby…

Śpiew ptaków wyrwał ją z zadumy. Uświadomiła sobie, gdzie jest. Jak może rozmyślać o fizyce kwantowej wśród tak cudownej przyrody? Jeśli nie będzie bardziej ostrożna, zdziwaczeje do tego stopnia, że żadne dziecko nie zechce jej za matkę.

Wspinając się Coraz wyżej, zmusiła się do podziwiania otaczających ją widoków. Wdychała zapach sosen, poddawała się pierwszym promieniom słońca. Drzewa spowiła delikatna zielona mgiełka. Wiosna zbliżała się wielkimi krokami. Już niedługo górskie zbocza pokryją się barwnymi kwiatami.

Piękno przyrody, zamiast podtrzymać ją na duchu, tylko spotęgowało złe przeczucia. Pogrążając się w pracy, uciekała przed nimi, ale teraz było to niemożliwe.

Dyszała ciężko, więc zatrzymała się na chwilę odpoczynku. Męczyło ją ciągłe poczucie winy. Cal nigdy jej nie wybaczy. Może się tylko modlić, by nie przeniósł tych uczuć na dziecko.

Przypominała sobie seksualne groźby z pierwszego wieczora. Nie miała pojęcia, czy naprawdę byłby w stanieją do czegoś zmusić. Zadrżała i spojrzała w dół, na potężną bryłę domu. Jakiś samochód zbliżał się podjazdem. Dżip Cała. Czyżby wpadł po nowy komiks ze swojej kolekcji?

Poniewierały się po całym domu: X-Man, Mściciele, Dolina Grozy, ba, nawet Królik Bags. Ilekroć natykała się na nowy zeszyt, zanosiła dziękczynną modlitwę, że przynajmniej w tym względzie dokonała właściwego wyboru. Jego tępota zrównoważy jej wysoki iloraz inteligencji i dziecko będzie normalne. Odwdzięczała się dbając, by nikt, pod żadnym pozorem nie dotykał jego komiksów, nawet sprzątaczki.

Ta wdzięczność nie obejmowała jednak uwięzienia. Nieważne, że odosobnienie sprzyjało jej pracy; Cal miał przez to zbyt wielką nad nią władzę. Co by było, gdyby nie wróciła? – zaciekawiła się nagle. Wiedział, że chodzi na spacery, ale co zrobi, jeśli nie wróci? Co, jeśli znajdzie budkę telefoniczną wezwie taksówkę i pojedzie na lotnisko?

Myśl, że mogłaby go zdenerwować, odrobinę poprawiła jej nastrój. Oparła się na łokciach i rozkoszowała pieszczotą słońca, dopóki nie zrobiło jej się zimno od klęczenia na kamieniu. Wstała i jeszcze raz obrzuciła wzrokiem dolinę.

U jej stóp stał posępny dom, nad nią wznosiły się góry. Podjęła wspinaczkę.

Загрузка...