Rozdział piąty

Następnego wieczoru Cal siedział w kabinie samolotu, wiozącego drużynę z powrotem do Chicago. Zgaszono już światła, większość zawodników spała albo słuchała muzyki w słuchawkach. Cal rozmyślał.

Kostka bolała go po kontuzji, której doznał w czwartej ćwiartce. Kevin go zastąpił, trzy razy atakował, spieprzył dwie okazje i w ostatniej chwili zdobył zwycięski punkt.

Kontuzje zdarzały mu się coraz częściej: wybity bark w czasie obozu treningowego, rozległy siniak na udzie w zeszłym miesiącu, a teraz to. Lekarz orzekł, że to poważne skręcenie, więc nie będzie trenował w tym tygodniu. Miał trzydzieści sześć lat i starał się nie myśleć, że nawet Montana wycofał się w wieku lat trzydziestu ośmiu. Starał się także zapomnieć, że powrót do formy zajmuje mu coraz więcej czasu. Oprócz kostki bolały go kolana, żebra dawały o sobie znać, a w biodro ktoś chyba wbił rozżarzony pręt. Większą część nocy spędzi w gorącej wannie.

Kontuzja kostki i incydent z Różyczką popsuły mu weekend. Dobrze, że już po wszystkim. Cały czas nie mógł uwierzyć, że nie użył prezerwatywy. Nawet jako nastolatek nie popełnił takiego głupstwa. Najbardziej drażnił go fakt, że pomyślał o tym dopiero po jej wyjściu. Tak, jakby na sam jej widok pożądanie zajęło miejsce rozumu.

Może dostał o jeden raz za dużo w głowę, bo miał wrażenie, że traci rozum. Gdyby chodziło o jakąkolwiek inną kobietę, nie wpuściłby jej do pokoju. Za pierwszym razem był pijany, ale teraz nie miał nic na swoje usprawiedliwienie. Pragnął jej, więc ją wziął, i tyle.

Nie wiedział nawet, co go w niej pociąga. Jedną z zalet zawodu piłkarza jest możliwość wyboru, a on zawsze wybierał najmłodsze i najładniejsze. Chociaż twierdziła, że jest inaczej, ma co najmniej dwadzieścia osiem lat, a takie kobiety nigdy go nie pociągały. Lubił młode, świeże, o jędrnych, pełnych piersiach i nadąsanych ustach.

Różyczka pachniała wanilią. I do tego te zielone oczy. Nawet gdy kłamała, patrzyła mu prosto w oczy. Nie przywykł do tego. Lubił kobiety o uwodzicielskim spojrzeniu, trzepoczące rzęsami, a Różyczka patrzyła szczerze i uczciwie. Co za ironia losu, zważywszy, że nie była wcale ani uczciwa, ani szczera.

Rozmyślał całą drogę do Chicago i cały następny tydzień. Fakt, że nie mógł trenować, bynajmniej nie poprawił mu humoru. W piątek jego słynna samodyscyplina okazała się zgubna: powstrzymał wszystko, tylko nie atak przeciwników z Denver.

Gwiazdy grały w półfinałach mistrzostw. Grał, mimo kontuzji, które jednak wpłynęły na jego postawę. Denver wygrało dwadzieścia dwa do osiemnastu.

Piętnasty sezon Cala Bonnera dobiegł końca.

Marie, sekretarka, którą Jane dzieliła z dwójką innych pracowników college'u Newberry, podała jej plik różowych karteczek:

– Dzwonił doktor Nguyen z Fermi, prosi o kontakt przed czwartą, a doktor Davenport zaplanował spotkanie wydziału na środę.

– Dzięki, Marie.

Sekretarka miała jak zwykle skwaszoną minę, ale Jane najchętniej wy-ściskałaby ją i wycałowała. Miała ochotę tańczyć, śpiewać, skakać pod sufit, a potem puścić się biegiem przez cały college i krzyczeć na całe gardło, że jest w ciąży.

– Musisz mi przekazać sprawozdania przed piątą.

– Dobrze – odparła. Pokusa podzielenia się radosną nowiną była niemal nie do odparcia, ale… jest dopiero w piątym tygodniu, a Marie to nadęta nudziara, i w ogóle jest za wcześnie, by komukolwiek mówić.

Jedna osoba znała jednak prawdę. Jane poczuła niepokój, wchodząc do swojego gabinetu. Dwa dni temu Jodie Pulanski odwiedziła ją niespodziewanie i od razu zauważyła książki o ciąży i pielęgnacji niemowląt na stoliku. Oczywiście Jane nie mogłaby ukrywać swojego stanu w nieskończoność, nie miała zresztą takiego zamiaru, niepokoiła się jednak, że musi polegać na dyskrecji tak samolubnej osoby… zwłaszcza co do okoliczności poczęcia dziecka.

Jodie co prawda przysięgła, że zabierze tajemnicę do grobu, ale Jane nie ufała jej zbytnio. Ponieważ jednak dziewczyna wydawała się szczerze zadowolona i naprawdę zdecydowana dochować tajemnicy, Jane doszła do wniosku, że nie ma powodu do zmartwień i w błogim nastroju włączyła komputer.

Otworzyła internetową stronę biblioteki w Los Alamos, żeby się przekonać, czy od wczoraj pojawiły się jakieś nowe publikacje. Robiła to automatycznie, jak wielu fizyków na całym świecie. Zwykli ludzie zaczynają dzień od lektury gazety, a naukowcy od wizyty w bibliotece w Los Alamos.

Tego ranka jednak przyłapała się na rozmyślaniu o Calu Bonnerze, zamiast o nowych publikacjach. Jodie powiedziała, że w lutym Cal podróżuje po całym kraju, wypełniając zobowiązania reklamowe, zanim na początku marca uda się do Karoliny Północnej. Przynajmniej nie musi się obawiać, że wpadnie na niego na ulicy.

Ta myśl powinna stanowić pocieszenie, a budziła niepokój. Jane skupiła się na monitorze, ale nie mogła odczytać nawet jednego słowa. W wyobraźni urządzała już pokój dziecinny.

Będzie żółty, z tęczą na suficie. Uśmiechnęła się rozmarzona. Jej dziecko będzie dorastało w otoczeniu piękna.

Jodie była wściekła. Chłopcy obiecali jej noc z Kevinem Tuckerem, jeśli dostarczy prezent na urodziny Cala. Tymczasem mamy koniec lutego, czyli minęły trzy miesiące, a nadal nie wywiązali się z umowy. Humoru nie poprawiał Jodie widok Tuckera flirtującego z jej koleżanką.

Melvin Thompson wynajął całą knajpę i zjawili się wszyscy gracze, którzy jeszcze przebywali w mieście. Jodie oficjalnie była jeszcze w pracy, ale co chwila popijała z cudzych szklanek, więc była już na tyle wstawiona, że zdobyła się na odwagę, by poważnie porozmawiać z Juniorem Duncanem. Było już po północy. Grał w bilard z Gerrnaine'em Clarkiem.

– Musimy pogadać, Junior.

– Później, Jodie. Nie widzisz, że gramy?

Najchętniej wyrwałaby mu kij i połamała na głowie, ale na tyle się jeszcze nie upiła.

– Chłopaki, obiecaliście mi coś, ale nadal nie dostałam koszulki z dwunastką. Może wy zapomnieliście, ja nie.

– Mówiłem już, że nad tym pracujemy. – Spudłował. – Cholera.

– Powtarzacie to od trzech miesięcy. Już wam nie wierzę. Ilekroć chcę z nim pogadać, traktuje mnie jak powietrze.

Junior odsunął się, żeby Germaine mógł uderzyć. Ku radości Jodie był trochę nieswój.

– Widzisz, Jodie, Kevin sprawia nam pewne kłopoty.

– Chcesz powiedzieć, że nie chce iść ze mną do łóżka?

– Nie o to chodzi. Po prostu spotyka się z innymi kobietami i sprawy się pogmatwały. Wiesz co? Mam pomysł. Może umówimy cięż Royem Rawlinsem albo Mattem Truate?

– Zwariowałeś. Gdybym chciała rezerwowych, miałabym ich dawno temu. -Skrzyżowała ręce na piersiach. – Zawarliśmy umowę: znajdę wam dziwkę na urodziny Bombera, a wy załatwicie mi Kevina. Ja dotrzymałam mojej części.

– Nie do końca.

Przeciągły głos z południowym akcentem przyprawił ją o gęsią skórkę. Odwróciła się i napotkała spojrzenie jasnych oczu Bombera.

Skąd się wziął? Kiedy go ostatnio widziała, dwie blondynki usiłowały go poderwać przy barze. Co tu robi?

– Nie znalazłaś dziwki, prawda, Jodie?

Zwilżyła usta językiem.

– Nie wiem, o co ci chodzi.

– Chyba jednak wiesz. – Podskoczyła, czując jego silne ręce na ramieniu. – Chłopaki, wybaczcie nam, Jodie i ja wyjdziemy na dwór, musimy pogadać w cztery oczy.

– Zwariowałeś? Jest cholernie zimno!

– Nie zajmie nam to dużo czasu. – Nie czekał, co powie, po prostu pociągnął ją w stronę tylnych drzwi.

Przez cały dzień ostrzegano w radio, że temperatura spadnie grubo poniżej zera. Ich oddechy zamieniały się w siwe obłoczki. Jodie zadrżała, co Cal przyjął z ponurą satysfakcją. W końcu uzyska odpowiedź na wszystkie nurtujące go pytania.

Tajemnice, wszystko jedno, czy na boisku, czy w życiu prywatnym, zawsze go denerwowały. Z jego doświadczenia wynikało, że za każdą kryje się nieczysta sprawa, a tego nie lubił.

Wiedział, że mógłby przycisnąć chłopaków, ale nie chciał, by się zorientowali, jak wiele myślał o Różyczce. Dopiero kiedy podsłuchał rozmowę Juniora z Jodie, wpadł na pomysł, żeby pogadać właśnie z nią.

Bez względu na to, jak się starał, nie potrafił zapomnieć o tej dziewczynie. W najdziwniejszych momentach łapał się na tym, że się o nią martwi. Kto może wiedzieć, do ilu drzwi pukała z bajeczkami o ARS i doradcach duchowych? Równie dobrze mogła teraz zabawiać Bearsów; cały czas się głowił, na kogo teraz poluje.

– Kim ona jest, Jodie?

Miała na sobie skąpy strój hostessy: obcisłą bluzeczkę i króciutką spódniczkę. Już szczękała zębami.

– Dziwką.

Jakąś cząstka jego mózgu podpowiadała, by zadowolił się tym wyjaśnieniem. Może ładuje się w coś, o czym wolałby nie mieć pojęcia? Jednak jedną z przyczyn, dla których był tak dobrym graczem, było instynktowne wyczuwanie niebezpieczeństwa, a teraz, nie wiadomo dlaczego, włosy na karku stanęły mu dęba.

– Zalewasz, Jodie, a ja nie lubię, kiedy ktoś robi ze mnie balona. – Puścił ją, ale jednocześnie przysunął się bliżej, tak że nie mogła uciec, uwięziona między nim a ścianą.

Unikała jego wzroku.

– Poznałam ją kiedyś, dobra?

– Nazwisko.

– Nie mogę… Nie mogę, obiecałam.

– To błąd.

Rozcierała ramiona, szczękała zębami.

– Cal, strasznie tu zimno.

– Nie czuję.

– Ona… Jane. Wiem tylko tyle.

– Nie wierzę.

– Cholera! – Rzuciła się na bok, chcąc go wyminąć, ale zablokował jej drogę. Wiedział, że się go boi, i dobrze. Szybciej powie.

– Jane i jak dalej?

– Zapominałam. – Zadarła głowę do góry.

Denerwował go jej upór.

– Przebywanie w pobliżu chłopaków dużo dla ciebie znaczy, prawda? Zerknęła na niego nieufnie.

– Może.

– Nie może, tylko na pewno. To jedyna ważna rzecz w twoim żałosnym życiu. I wiem, że byłabyś wściekła, gdyby żaden z graczy nie zajrzał już do tej knajpy. Gdyby żaden nie chciał z tobą rozmawiać, nikt, nawet rezerwowi.

– Wiedział, że ma ją w garści, ale jeszcze się nie poddała.

– To miła kobieta, przechodzi kryzys. Nie chcę jej skrzywdzić.

– Nazwisko!

Zawahała się, aż wreszcie uległa:

– Jane Darlington. -Słucham dalej.

– Wiem tylko tyle – powtórzyła uparcie. Obniżył głos do ledwie słyszalnego szeptu:

– Ostrzegam cię po raz ostatni. Powiedz wszystko co wiesz, bo inaczej nie odezwie się do ciebie żaden zawodnik.

– Jesteś wredny. Milczał i czekał. Energicznie tarła ramiona.

– Wykłada fizykę w Newberry.

Spodziewał się wielu rzeczy, ale to nawet nie przyszło mu do głowy.

– Profesorka?

– Tak. I pracuje w laboratorium, nie pamiętam w którym. Jest bardzo mądra, ale… zna niewielu facetów i… nie miała nic złego na myśli.

Im więcej się dowiadywał, tym bardziej włosy stawały mu dęba.

– Dlaczego ja? I nie mów, że zalicza wszystkich z drużyny po kolei, bo wiem, że to nieprawda.

Trzęsła się z zimna.

– Obiecałam, zrozum. Tu chodzi o całe jej życie.

– Powoli tracę cierpliwość.

Obserwował, jak walczy w niej chęć ochrony przyjaciółki i troska o własną skórę. Wiedział, co zwycięży, jeszcze zanim otworzyła usta.

– Chciała mieć dziecko! I nie życzyła sobie, żebyś się dowiedział.

Przeszył go dreszcz, który nie miał nic wspólnego z zimnem na dworze.

Obserwowała go niepewnie.

– Nie obawiaj się, nie stanie ci na progu z dzieckiem na ręku. Ma dobrą pracę, jest mądra. Zapomnij o tym i już.

Z trudem zaczerpnął powietrza.

– Chcesz powiedzieć, że jest w ciąży? Że wykorzystała mnie, żeby zajść w ciążę?

– No tak, ale to właściwie nie jest twoje dziecko. To tak, jakbyś był dawcą spermy. W każdym razie ona tak uważa.

– Dawca spermy? – Czuł, że zaraz pęknie mu głowa. Nie znosił stabilizacji, nie mieszkał nawet w jednym miejscu przez dłuższy czas. A teraz okazało się, że spłodził dziecko. Z trudem zachował panowanie nad sobą. – Dlaczego ja? Dlaczego wybrała akurat mnie?

– To ci się nie spodoba. – Jodie wyraźnie się bała.

– O, na pewno.

– Widzisz, ona jest geniuszem. I przez to, że jest taka mądra, inne dzieciaki traktowały ją jak dziwadło. Nie chce, żeby jej dzieciak też przez to przechodził, więc postanowiła, że dawcą spermy nie może być ktoś taki jak ona.

– Taki jak ona? Czyli?

– No… geniusz.

Najchętniej potrząsałby nią tak mocno, aż zgubi wszystkie zęby.

– O co ci, do cholery, chodzi? Dlaczego ja? Jodie patrzyła na niego uważnie.

– Bo myśli, że jesteś głupi.

– Trzy protony i siedem neutronów izotopu… – Jane odwróciła się tyłem do ośmiu studentów: sześciu chłopców i dwóch dziewcząt, i zaczęła rysować na tablicy.

Do tego stopnia pochłonęło ją rysowanie, że nie zwróciła uwagi na małe zamieszanie za plecami.

Zaskrzypiało krzesło. Rozległy się szepty.

– Jądro atomu… – Szelest papieru. Głośniejsze szepty. Zdumiona, odwróciła się, chcąc poznać źródło hałasów.

I zobaczyła Cala Bonnera. Opierał się nonszalancko o ścianę.

Cała krew odpłynęła jej z głowy i po raz pierwszy w życiu myślała, że zemdleje. Jakim cudem ją odnalazł? Co tu robi? Przez ułamek sekundy łudziła się, że może jej nie poznał. Miała na sobie konserwatywny w kroju kostium, włosy, jak zwykle w pracy, zaplotła we francuski warkocz. Była też w okularach, a nigdy ich u niej nie widział. Ale nie nabrała go nawet na chwilę.

W sali zapadła cisza. Studenci chyba go rozpoznali, ale nie zwracał na nich uwagi. Patrzył na nią.

Nigdy nie była obiektem takiej nienawiści. Zmrużył oczy i obrzucił ją lodowatym spojrzeniem.

Z trudem wzięła się w garść. Do końca zajęć zostało jeszcze dziesięć minut. Musi się go pozbyć, żeby dokończyć wykład.

– Panie Bonner, czy mógłby pan na mnie poczekać w moim gabinecie? Na samym końcu korytarza.

– Nigdzie się nie ruszę. – Po raz pierwszy popatrzył na ośmiu seminarzystów. – Koniec zajęć. Do widzenia.

Zerwali się na równe nogi, zamykali notesy, wkładali płaszcze. Nie chciała doprowadzić do publicznej awantury, więc oznajmiła spokojnie:

– 1 tak już prawie skończyłam. Do zobaczenia w środę.

Wyszli w ciągu kilku sekund, obrzucając ich przy tym ciekawymi spojrzeniami. Cal oderwał się od ściany i zamknął drzwi na klucz.

– Otwórz – poprosiła natychmiast, przerażona, że znajduje się z nim sama w ciasnej salce bez okien. – Porozmawiamy w moim gabinecie.

Przyjął wcześniejszą pozycję. Skrzyżował nogi, splótł ręce na piersi. Miał silne ramiona.

– Najchętniej rozerwałbym cię na strzępy.

Gwałtownie nabrała tchu, gdy ogarnęła ją panika. Nagłe jego postawa nabrała nowego znaczenia – wyglądał jak człowiek, który z najwyższym trudem panuje nad sobą.

– Nie masz nic do powiedzenia? Co się stało, pani profesor? Poprzednio buzia ci się nie zamykała.

Łudziła się, że uraziła dumę wojownika, ukrywając, kim jest naprawdę, i to go wyprowadziło z równowagi. Niech to nie będzie nic innego, błagam, modliła się bezgłośnie.

Podszedł powoli. Odruchowo cofnęła się o krok.

– Jak się teraz czujesz? – zapytał. – A może twój genialny mózg jest taki wielki, że zajął miejsce serca? Myślałaś, że mnie to nie obchodzi, czy może liczyłaś, że się nie dowiem?

– Dowiesz? – zdobyła się zaledwie na szept.

Dotknęła plecami tablicy.

– Obchodzi mnie, pani profesor. I to bardzo.

Zrobiło jej się gorąco.

– Nie wiem, o czym mówisz.

– Bzdura. Kłamiesz.

Podchodził coraz bliżej. Miała wrażenie, że ktoś zmuszają do łykania kłębków waty.

– Wolałabym, żebyś sobie stąd poszedł.

– Wyobrażam sobie. – Podszedł tak blisko, że dotykał jej ramienia. Poczuła zapach mydła, wełny i gniewu. – Mówię o moim dziecku, pani profesor. O tym, że postanowiłaś zajść ze mną w ciążę. O tym, że z tego, co mi wiadomo, osiągnęłaś cel.

Straciła resztki sił. Ciężko oparła się o tablicę. Nie to, błagam, Boże, tylko nie to. Najchętniej zapadłaby się pod ziemię.

Nic nie mówił; czekał.

Głęboko zaczerpnęła tchu. Zdawała sobie sprawę, że nie ma sensu zaprzeczać. Z trudem wykrztusiła:

– To nie ma z tobą nic wspólnego. Proszę, zapomnij o tym.

Był przy niej w ułamku sekundy. Jęknęła gardłowo, gdy złapał ją za ramię i szarpnął mocno. Był blady, na skroni pulsowała nabrzmiała żyłka.

– Zapomnieć? Mam zapomnieć?

– Nie przypuszczałam, że to cię obchodzi! Myślałam, że to dla ciebie bez znaczenia!

Jego usta prawie się nie poruszały.

– Owszem.

– Proszę… Tak bardzo pragnę dziecka. – Jęknęła, gdy zacisnął dłoń na jej ramieniu. – Nie chciałam cię w to mieszać. Nie miałeś się dowiedzieć. Nigdy… nigdy wcześniej nie zrobiłam czegoś takiego. To… narastało we mnie… takie pragnienie. Nie miałam innego wyjścia. -Nie miałaś prawa.

– Wiem, że postąpiłam niewłaściwie, ale myślałam tylko od dziecku. Puścił ją powoli. Wyczuwała, że z trudem panuje nad sobą.

– Są inne sposoby. Beze mnie.

– Banki spermy to żadna alternatywa.

Patrzył na nią z pogardą, a groźba w przeciągłym głosie z południowym akcentem sprawiła, że najchętniej schowałaby się do mysiej dziury.

– Alternatywa? Nie lubię, kiedy używasz trudnych słów. Widzisz, nie jestem naukowcem, jak ty. Jestem wiejskim głupkiem, więc lepiej mów po ludzku.

– Bank spermy nie wchodził w grę.

– A to czemu?

– Mój iloraz inteligencji przekracza sto osiemdziesiąt.

– Gratuluję.

– To nie moja zasługa, więc nie ma czego. Taka się urodziłam, ale przekonałam się, że to raczej przekleństwo niż błogosławieństwo. Chciałam urodzić normalne dziecko. I dlatego musiałam starannie wybrać ojca. – Wykręcała nerwowo ręce, głowiąc się, jak to powiedzieć, nie denerwując go jeszcze bardziej. – Potrzebny był mi mężczyzna o… eee… przeciętnym ilorazie inteligencji. A dawcami spermy są najczęściej studenci medycyny.

– A nie wieśniaki z Karoliny, co to zarabiają na życie ganiając za piłką.

– Wiem, że niewłaściwie cię oceniłam. – Machinalnie kręciła guzik od żakietu. – Ale teraz mogę tylko przeprosić.

– Mogłabyś załatwić aborcję.

– Nie! Kocham to dziecko! Nie!

Spodziewała się, że będzie ją namawiał, ale milczał. Odwróciła się i przeszła w kąt, chcąc odsunąć się od niego najdalej jak to możliwe. Musi chronić siebie i dziecko.

Słyszała, że za nią idzie i miała wrażenie, że celuje do niej z niewidzialnej strzelby. Mówił cicho, tak że ledwie go słyszała.

– Oto, co nas czeka, pani profesor. Za kilka dni pojedziemy do Wisconsin, tam prasa się o nas nie dowie, i weźmiemy ślub.

Wstrzymała oddech, porażona jego jadowitym tonem.

– Nie licz na romantyczny miesiąc miodowy, bo to będzie małżeństwo z piekła rodem. Po ceremonii rozstaniemy się, a kiedy już dziecko przyjdzie na świat, weźmiemy rozwód.

– Co ty opowiadasz? Nie wyjdę za ciebie. Nie rozumiesz. Nie obchodzą mnie twoje pieniądze. Niczego od ciebie nie chcę.

– Nie obchodzi mnie, czego chcesz.

– Dlaczego? Dlaczego to robisz?

– Bo nie chcę, żeby moje dziecko było bękartem.

– Nie będzie bękartem. Dzisiaj…

– Zamknij się! Mam wiele praw, łącznie z prawem opieki, o które będę walczył, jeśli akurat przyjdzie mi na to ochota!

Poczuła się, jakby ją uderzył w splot słoneczny.

– Prawem opieki? Nie możesz! To moje dziecko!

– Nie tylko.

– Nie pozwolę!

– Straciłaś wszelkie prawo sprzeciwu, gdy uknułaś ten podstępny plan.

– Nie wyjdę za ciebie.

– Owszem, wyjdziesz. A wiesz dlaczego? Bo prędzej cię zniszczę niż dopuszczę do tego, by moje dziecko dorastało jako bękart.

– Czasy się zmieniły. Na świecie żyją miliony samotnych matek. Nikt na to nie zwraca uwagi.

– Ja zwracam. Posłuchaj uważnie: sprzeciwisz mi się, a zażądam wyłącznego prawa opieki. Będziemy się procesowali, aż pójdziesz z torbami.

– Nie rób tego. To moje dziecko! Tylko moje!

– Powiedz to sędziemu.

Nie wiedziała, co powiedzieć. Nagle znalazła się w strasznym, ciemnym miejscu, gdzie słowa nie przechodziły przez gardło.

– Pani profesor, babranie się w błocie to mój zawód, nie przejmuję się tym wcale. Wiesz co? Właściwie nawet to lubię. Masz wybór: albo załatwimy to między nami, czysto i grzecznie, albo publicznie, z praniem brudów i marnowaniem pieniędzy. Wybieraj. I tak wygram.

Słuchała go uważnie.

– To niesprawiedliwe. Nie chcesz tego dziecka.

– Rzeczywiście, dzieciak to ostatnia rzecz, jakiej mi trzeba, i będę cię za to przeklinał do śmierci, ale to nie jego wina, że za matkę ma kłamliwą sukę. Jak już powiedziałem, nie chcę, żeby moje dziecko było bękartem.

– Nie mogę. Nie chcę.

– Trudno. Mój prawnik jutro się z tobą skontaktuje, musisz podpisać umowę przedślubną. Po rozwodzie oboje zostaniemy z tym, co mamy w tym momencie. Nie tknę ani grosza z twoich pieniędzy, a ty z moich. Poczuwam się do finansowej odpowiedzialności tylko za dzieciaka.

– Nie chcę twoich pieniędzy! Posłuchaj wreszcie! Sama dam sobie radę! Niczego od ciebie nie chcę. Puścił jej słowa mimo uszu.

– Niedługo muszę wracać do Karoliny Północnej, więc musimy załatwić to jak najszybciej. Za tydzień będziemy małżeństwem. Później będziemy się porozumiewali przez mojego prawnika.

Zepsuł jej piękne plany. Boże, co ona narobiła? Przecież nie powierzy dziecka temu barbarzyńcy, nawet na krótko!

Musi z nim walczyć. Nie ma prawa do jej dziecka! Nie obchodzi jej, ile ma milionów, nieważne, jak kosztowny okaże się proces, to jest jej dziecko. Nie pozwoli mu wpadać bez zaproszenia i odbierać jej skarbu. Nie ma prawa…

Gniew ustąpił wyrzutom sumienia. Ma prawo, a jakże. Sama chciała, żeby właśnie Cal był ojcem jej dziecka. Tym samym, czyjej się to podoba, czy nie, on ma prawo decydować o jego przyszłości.

Zmusiła się, by spojrzeć prawdzie w oczy. Nawet gdyby było ją stać na kosztowną batalię sądową, nie może tego zrobić. Wpakowała się w tę sytuację ignorując własne zasady, wmawiając sobie, że cel uświęca środki, i proszę, dokąd ją to zaprowadziło. Koniec. Od tej chwili będzie się kierowała jednym: dobrem dziecka.

Porwała notatki z katedry i ruszyła do drzwi.

– Zastanowię się nad tym.

– Doskonale. Masz czas do czwartej w piątek po południu.

– Doktor Darlington zdążyła w ostatniej chwili. – Brian Delgado, prawnik Cala, dotknął umowy przedślubnej lezącej na biurku. – Przyszła tuż przed czwartą. Była bardzo zdenerwowana.

– I dobrze. – Nawet tydzień później Cal nie potrafił opanować wściekłości na myśl o tym, co mu zrobiła. Nadał ją widział tam, w klasie, w pomarańczowym kostiumie ze złotymi guzikami. W pierwszej chwili jej nie poznał. Upięła włosy z tyłu głowy, a na nosie miała wielkie okulary. Wyglądała jak belferka, nie jak kobieta.

Podszedł do okna, niewidzącym wzrokiem zapatrzył się na parking. Za dwa dni będzie żonaty. Cholera. Wszystko w nim burzyło się na tę myśl, wszystko poza kodeksem moralnym, według którego go wychowano, a który głosił, że mężczyzna nie porzuca swojego dziecka, nawet jeśli go nie chciał.

Na samą myśl o tym poczuł, że się dusi. Stabilizacja jest dobra po skończonej karierze, na stare lata, nie teraz, gdy jest w kwiecie wieku. Spełni obowiązki wobec dzieciaka, ale doktor Jane Darlington zapłaci za to, co mu zrobiła. Nikt nie będzie go wykorzystywał. Już on tego dopilnuje.

– Chcę, żeby poniosła zasłużoną karę, Brian – warknął. – Dowiedz się o niej wszystkiego.

– To znaczy?

– Znajdź jej czuły punkt.

Delgado był młody, ale miał oczy rekina i Cal wiedział, że to odpowiedni człowiek do tego zadania. Delgado reprezentował go od pięciu lat. Był inteligentny, agresywny i dyskretny. Czasami posuwał się za daleko, chcąc za wszelką cenę zadowolić najważniejszego klienta, ale Cal uważał, że zdarzają się gorsze wady niż nadgorliwość. Jak dotychczas wykazał się skutecznością i szybkością działania i Cal nie wątpił, że to się nie zmieni.

– To nie może ujść jej na sucho, Brian. Żenię się z nią, bo muszę, ale to nie koniec. Dowie się jeszcze, że zadarła z niewłaściwym facetem.

Delgado w zadumie odłożył umowę przedślubną.

– Wydaje się, że prowadzi spokojny tryb życia. Chyba nie znajdę zbyt wielu kościotrupów w szafie.

– Więc dowiedz się, co jest dla niej najważniejsze i zacznij od tej strony. Niech zajmą się nią twoi najlepsi ludzie. Sprawdź, czym przejmuje się najbardziej, wtedy będę wiedział, co jej odebrać.

Cal niemal widział trybiki w głowie adwokata. Mniej agresywny prawnik mógłby się wycofać, ale nie Brian. Lubił polowanie.

Wychodząc z jego biura, Cal obiecał sobie, że będzie chronił najbliższych przed Jane Darlington.

Jego rodzina nadal opłakiwała Cherry i Jamiego. Nie będzie rozdrapywał ich ran. Jeśli zaś chodzi o dziecko… Odkąd pamiętał, nazywano go twardym sukinsynem, ale jest sprawiedliwy. Nie pozwoli, by dzieciaka karano za błędy matki.

Nie chciał dłużej o tym myśleć. Później się tym zajmie. Na razie obchodzi go tylko zemsta. Może to trochę potrwa, ale prędzej czy później zrani ją tak, że popamięta go po wsze czasy.

Na dzień przed ślubem Jane była tak zdenerwowana, że nie była w stanie przełknąć ani kęsa, nie mogła zmrużyć oka.

Uroczystość okazała się krótka i przygnębiająca. Odbyła się w Wisconsin, w urzędzie stanu cywilnego. Trwała niecałe dziesięć minut. Nie było kwiatów, przyjaciół, całusów.

Po uroczystości Brian Delgado, prawnik Cala, oznajmił, że Cal wraca do Karoliny Pomocnej za niecały tydzień i będzie się z nią porozumiewał przez swojego prawnika, czyli przez Briana. Cal ograniczył się do wypowiedzenia formuły przysięgi małżeńskiej.

Odjechali osobnymi samochodami, tak samo jak przybyli. Zanim dojechała do domu, kamień spadł jej z serca. Już po wszystkim. Zobaczy go dopiero za kilka miesięcy.

Niestety, nie doceniła „Chicago Tribune". Dwa dni po ślubie dziennikarz działu sportowego, poinformowany przez anonimowego urzędnika z Wisconsin, opisał cichy ślub napastnika wszechczasów i doktor Jane Darlington, powszechnie szanowanej pani profesor z college'u Newberry.

Środki masowego przekazu oszalały na ich punkcie.

Загрузка...