Rozdział czwarty

Cal stał pod prysznicem w szatni klubu. Przyłapał się, na tym, że zamiast o koszmarnym treningu, który właśnie skończył, rozmyśla o Różyczce. Zignorował fakt, że boli go ramię, kostka napuchła, że w ogóle nie dochodzi do siebie tak szybko jak dawniej. Nie po raz pierwszy myślał o niej od tamtych urodzin przed dwoma tygodniami, ale nadal nie pojmował, dlaczego tak często wraca myślami do tamtego spotkania ani dlaczego błyskawicznie poczuł pociąg do tej dziewczyny. Wiedział tylko, że pragnął jej od pierwszej chwili, gdy weszła do jego salonu z różową kokardą na szyi.

Dziwiło go to tym bardziej, że nie była w jego typie. Choć atrakcyjna, z jasnymi włosami i zielonymi oczami, nie grała w tej samej lidze co jego dotychczasowe przyjaciółki. Miała fantastyczną skórę, musiał jej to przyznać; jak lody waniliowe, ale poza tym była za wysoka, za płaska i przede wszystkim za stara.

Schylił głowę, pozwolił, by woda zmoczyła mu włosy. Może pociągały go przeciwieństwa: inteligencja w jej oczach przeczyła głupiej historyjce, którą usiłowała mu sprzedać, podobnie jak dziwny dystans niweczył niezdarne próby uwiedzenia go.

Szybko wywnioskował, że to kobieta z towarzystwa. Szukała pewnie taniej podniety udając prostytutkę. A jemu nie spodobało się, że go podnieca, więc kazał jej się wynosić. Nie starał się jednak tak jak powinien. Zamiast irytacji, jej kłamstwa budziły w nim rozbawienie, gdy rozpaczliwie fabrykowała jedną bajeczkę po drugiej.

Przede wszystkim jednak nie mógł zapomnieć tego, co się działo w jego sypialni. Coś było nie tak. Dlaczego nie chciała się rozebrać? Nawet kiedy zabrali się do akcji, nie pozwoliła mu zobaczyć się nago. Było to dziwne i tak cholernie podniecające, że wolał o tym nie myśleć.

Zmarszczył czoło przypominając sobie, że nie chciała, by doprowadził ją do orgazmu. To również go męczyło. Uważał, że zna się na ludziach. Wiedział, że kłamała, ale wydawała mu się nieszkodliwa. Teraz jednak nie był już taki pewien. Miał wrażenie, że postępowała według jakiegoś planu, tyle że nie wyobrażał sobie, co chciałaby osiągnąć, oprócz, ma się rozumieć, znaczka przy jego nazwisku przed polowaniem na następnego piłkarza.

Właśnie spłukiwał szampon z włosów, gdy do szatni wpadł Junior.

– Hej, Bomber, dzwoni Bobby Tom. Chciałby z tobą porozmawiać.

Cal owinął biodra ręcznikiem i pospieszył do telefonu. Gdyby dzwonił ktokolwiek inny, powiedziałby, że potem oddzwoni, ale nie Bobby Tom Den-ton. Nie grali długo razem, zaledwie kilka ostatnich lat kariery B.T., ale to bez znaczenia. Gdyby B.T. poprosił go o prawą rękę, Cal oddałby mu ją bez wahania. Tak wielkim szacunkiem darzył byłego gracza Gwiazd. Był, jego zdaniem, najlepszym piłkarzem wszechczasów.

Uśmiechnął się, słysząc w słuchawce znajomy teksański akcent.

– Hej, Cal, przyjedziesz do Telarosy na golfowy turniej dobroczynny? W maju. Zapraszam. Będzie niezłe przyjęcie i więcej pięknych kobiet niż możesz to sobie wyobrazić. Oczywiście, na tobie będzie spoczywał obowiązek zabawiania ich, bo Gracie nie spuszcza mnie z oczu. Trzyma mnie na krótkiej smyczy, mówię ci.

Kontuzje sprawiły, że Cal nie grał podczas kilku ostatnich meczy B.T. w drużynie, dlatego nie poznał Gracie Denton. Na tyle jednak znał Bobby'ego Toma, by wiedzieć, że żadna kobieta nie zdoła utrzymać go na smyczy.

– Zrobię, co w mojej mocy, B.T.

– Gracie będzie szczęśliwa. Mówiłem ci już, że tuż przed narodzinami Wendy wybrali ją burmistrzem Telarosy?

– Coś słyszałem.

Bobby Tom rozprawiał dalej o żonie i malutkiej córeczce. Cala nie interesowała ani jedna, ani druga, ale udawał, że słucha z ciekawością, bo wiedział, że B.T. musi udawać, że rodzina jest dla niego równie ważna jak kiedyś futbol. Bobby Tom nigdy się nie skarżył, że musiał odejść po poważnej kontuzji kolana, ale Cal wiedział, że to mu złamało serce. Futbol był całym życiem B.T., tak samo jak jego, Cala. Bez gier i treningów życie przyjaciela było puste jak stadion we wtorkowy wieczór.

Biedny B.T. Cal był pełen podziwu, że nie skarży się na niesprawiedliwość losu, która kazała mu odejść z boiska. Przysiągł sobie, że nie zejdzie z murawy, póki nie będzie do tego gotów. Piłka to całe jego życie i nic nigdy tego nie zmieni. Ani wiek, ani kontuzje, ani w ogóle nic.

Skończył rozmowę. Podszedł do szafki. Kiedy się ubierał, wrócił myślami do swoich urodzin. Kim była, do cholery? I czemu nie może przestać o niej myśleć?

– Kazałeś mi tu przyjść tylko po to, żeby zapytać o koszty wyjazdu na konferencję w Denver? – Jane nigdy nie traciła panowania nad sobą w sytuacjach zawodowych, ale gdy stanęła naprzeciwko przełożonego w Laboratorium Preeze, miała ochotę wrzeszczeć.

Doktor Jeny Miles oderwał wzrok od dokumentów, które z uwagą studiował.

– Może uznasz to za małostkowe, Jane, ale jako dyrektor…

Przeczesał dłonią cienkie, przydługie siwe włosy, jakby doprowadzała go do ostateczności. Gest był tak samo wystudiowany jak jego wygląd. Tego dnia Jerry miał na sobie żółty golf ze sztucznego włókna, podniszczoną granatową marynarkę upstrzoną białymi plamkami łupieżu i rdzawe sztruksy, teraz na szczęście niewidoczne pod biurkiem.

Jane zazwyczaj nie oceniała ludzi po wyglądzie – najczęściej była zbyt zamyślona, by zwracać na to uwagę, ale podejrzewała, że Jerry robił wszystko, by wyglądać jak przysłowiowy roztargniony naukowiec, który to stereotyp umarł śmiercią naturalną dobrą dekadę wcześniej. Jerry jednak miał nadzieję, że przynajmniej zewnętrznie dopasuje się do wizerunku geniusza, bowiem umysłowo nie był w stanie dotrzymać kroku kolegom z laboratorium.

Przerażały go nowe teorie, gubił się w skomplikowanych wzorach i w przeciwieństwie do Jane, nie radził sobie z nową wyższą matematyką, którą naukowcy praktycznie tworzyli na co dzień. Mimo wszystkich tych wad, został dyrektorem placówki dwa lata temu. Doprowadziło do tego lobby starych, konserwatywnych naukowców, którzy chcieli, by ich zwierzchnikiem został człowiek podobny do nich. Od tego czasu współpracę Jane z Laboratorium Preeze cechował nadmiar biurokracji. Jakby dla przeciwwagi, praca na w college'u Newberry wydawała się prosta i nieskomplikowana.

– W przyszłości – oznajmił Jerry – żądam dokładniejszej dokumentacji, tłumaczącej tego rodzaju wydatki. Weźmy rachunek za taksówkę z lotniska. Przecież to skandal.

Denerwowało ją, że człowiek na jego stanowisku czepia się rzeczy tak nieistotnej.

– Lotnisko w Denver jest dosyć daleko od centrum.

– Trzeba było zadzwonić po samochód hotelowy.

Z trudem opanowała gniew. Nie dość, że nie ma pojęcia o fizyce, na dodatek jest męskim szowinistą; jej koledzy nigdy nie byli poddawani takim przesłuchaniom. Tylko że oni nie zrobili z Jerry'ego idioty.

Gdy miała niewiele ponad dwadzieścia lat i ciągle żywiła idealistyczne przekonania co do tego świata, napisała artykuł, w którym bezlitośnie skrytykowała głupiutką teoryjkę Jerry'ego, teoryjkę, która przyniosła mu pewien rozgłos. Od tego czasu nigdy nie odzyskał szacunku grona naukowego; nigdy też jej nie wybaczył.

Teraz ze zmarszczonymi brwiami zabierał się do krytykowania jej osiągnięć. Niełatwe to zdanie, zważywszy, że niewiele pojmował z jej wywodów. Mówił i mówił, a zły humor Jane pogarszał się z każdą chwilą. Tak było, odkąd dwa miesiące wcześniej usiłowała zajść w ciążę i poniosła sromotną klęskę. Gdyby spodziewała się dziecka, byłoby jej o wiele łatwiej.

Żarliwa miłośniczka prawdy, zdawała sobie sprawę, że to, co zrobiła, było niewłaściwe z moralnego punktu widzenia. Mimo to jednak żywiła głębokie przekonanie, że dokonała właściwego wyboru i że nigdy nie znajdzie lepszego kandydata na ojca swojego dziecka. Cal Bonner to wojownik, silny i prymitywny, dokładnie taki, jakiego potrzebowała. Było jednak coś jeszcze, coś, czego nie umiała wytłumaczyć, coś, co utwierdzało ją w przekonaniu, że jest idealnym kandydatem. Wewnętrzny głos, stary jak ludzkość, podpowiadał to, czego logika nie umiała uzasadnić. Albo Cal Bonner, albo żaden.

Niestety, wewnętrzny głos nie podpowiadał, skąd wziąć odwagę do ponownego zbliżenia. Minęło Boże Narodzenie, a ona, choć nadal pragnęła dziecka, nie wpadła na żaden pomysł.

Fałszywy uśmiech Jeny'ego Milesa ściągnął ją na ziemię.

– Robiłem co w mojej mocy, by tego uniknąć, Jane, ale wobec kłopotów, jakie nam sprawiałaś przez ostatnie lata, nie mam wyboru. Tymczasem życzę sobie, żebyś co miesiąc składała pisemny raport ze szczegółowym opisem twojej pracy.

– Raport? Nie rozumiem.

Wyjaśnił dokładnie, czego od niej oczekuje. Nie wierzyła własnym uszom. Czegoś takiego nie wymagano od innych pracowników. Była to czysta biurokracja, dokładne przeciwieństwo wszystkiego tego, co symbolizowało Laboratorium Preeze.

– Nie zgadzam się. To niesprawiedliwe.

Popatrzył na nią z litością.

– Rada zapewne nie będzie zachwycona, kiedy to opowiem, zwłaszcza że twoje członkostwo kończy się w tym roku.

Była tak wściekła, że z trudem wydobywała słowa.

– Moja praca jest bez zarzutu, Jerry.

– Więc nie będziesz miała kłopotów ze sporządzaniem miesięcznych raportów.

– Nikt inny nie musi.

– Jesteś jeszcze młoda, Jane, twoja pozycja nie jest tak ustabilizowana.

Jest także kobietą, a on męską szowinistyczną świnią. Tylko lata samodyscypliny powstrzymały ją od powiedzenia tego na głos. Zdawała sobie sprawę, że bardziej zaszkodziłaby sobie niż jemu. Wstała i bez słowa wyszła z gabinetu.

Nadał wściekła, wsiadła do windy i zjechała na dół. Jak długo jeszcze będzie musiała to znosić? Po raz kolejny żałowała, że jej przyjaciółki Caroline nie ma w kraju. Musi z kimś porozmawiać.

Szare styczniowe popołudnie nie wróżyło rychłej zmiany pogody, jak zawsze w Illinois o tej porze roku. Wzdrygnęła się wsiadając do samochodu. Jechała do szkoły podstawowej w Aurora. Uczyła tam fizyki.

Koledzy żartowali z niej, że pracuje za darmo, jako wolontariuszka. Ich zdaniem światowej sławy fizyk uczący maluchy w podstawówce, to tak jakby Yehudi Menuhin uczył podstaw gry na skrzypcach. Jane jednak była przerażona niskim poziomem nauczania w szkołach i robiła co w jej mocy, by to zmienić.

Biegła do klasy, ściskając pod pachą przedmioty niezbędne do eksperymentów i starała się nie myśleć o Jerrym.

Uśmiechnęła się do radosnych dziecinnych pyszczków. Jednocześnie poczuła ból w sercu. Tak bardzo pragnie dziecka.

Nie wiadomo skąd przyszła fala niechęci do samej siebie. Czy do końca życia będzie się nad sobą użalała, że nie ma dzieci, nie robiąc nic, by to zmienić?

Nic dziwnego, że nie poczęła dziecka wojownika, skoro nie ma za grosz odwagi!

Podczas pierwszego eksperymentu podjęła decyzję. Od początku wiedziała, że szanse, iż zajdzie w ciążę za pierwszym razem, są niewielkie. Nadszedł czas, by spróbować ponownie. W weekend, kiedy nadejdą płodne dni.

Wiedziała, bo z uwagą studiowała dział sportowy gazety, że w ten weekend Gwiazdy zagrają w ćwierćfinałach w Indianapolis. Jodie twierdziła, że po sezonie Cal wraca do domu, do Karoliny Północnej, więc nie może dłużej zwlekać.

Akurat w tej chwili sumienie przypomniało, że to, co planuje, jest niewłaściwe, ale uciszyła je stanowczo. W sobotę zbierze się na odwagę i poleci do Indianapolis. Może tym razem legendarny napastnik strzeli gola u niej.

W Indianapolis lało od rana, więc drużyna wyleciała z Chicago później niż planowano. Gdy Cal wyszedł z hotelowego baru i wsiadł do windy, minęła północ; zazwyczaj zawodnicy spali już od godziny. Po drodze minął Kevina Tuckera, ale obaj zachowali milczenie. Wszystko, co mieli sobie do powiedzenia, padło na konferencji prasowej kilka godzin wcześniej. Obaj nie znosili podlizywania się publiczności, ale takie są zasady gry.

Na każdej konferencji prasowej Cal patrzył dziennikarzom prosto w oczy i wychwalał pod niebiosa talent Kevina, zapewniał, że cieszy go jego obecność w drużynie i że dla obu najważniejsze jest dobro Gwiazd. A potem Kevin opowiadał, jak bardzo szanuje Cala i jaki to dla niego zaszczyt należeć w ogóle do takiej drużyny. Wszystko to bzdury. Wiedzieli o tym dziennikarze, wiedzieli fani, wiedzieli Kevin i Cal, ale i tak musieli udawać.

Wszedł do pokoju i włączył kasetę wideo z ostatniego meczu Coltów. Zrzucił buty, ułożył się wygodnie i starał się nie myśleć o Kevinie, tylko koncentrować na grze przeciwników. Cofnął kasetę, zatrzymał, oglądał w przyspieszonym tempie, aż znalazł to, czego szukał. Zatrzymał, cofnął, obejrzał jeszcze raz.

Nie odrywając oczu od ekranu, rozwinął miętusa z papierka i wsadził do ust. Jeśli go wzrok nie myli, ich napastnik ma fatalny nawyk dwukrotnego zerkania w lewo przed atakiem. Cal z uśmiechem zapamiętał tę ważną informację.

Jane, ubrana w kostium z jedwabiu w kolorze ecru, stała przed drzwiami pokoju Cala Bonnera i starała się uspokoić oddech. Jeśli dzisiaj się nie uda, do końca życia będzie się użalała nad sobą, bo po raz trzeci nie zdobędzie się na odwagę.

Przypomniała sobie, że nie zdjęła okularów, więc pospiesznie wepchnęła je do torebki. Poprawiła złoty pasek na ramieniu. Szkoda, że nie ma niebieskich tabletek Jodie, wtedy poszłoby łatwiej, ale dzisiaj jest zdana na siebie. Zmobilizowała się i zapukała do drzwi.

Otworzyły się. Zobaczyła nagą klatkę piersiową porośniętą jasnymi włosami. Zielone oczy.

– Och… przepraszam. Pomyliłam pokoje.

– Zależy, czego szukasz, słoneczko.

Był młody, miał nie więcej niż dwadzieścia pięć, sześć lat, i arogancki.

– Szukam pana Bonnera.

– No to szczęściara z ciebie, bo znalazłaś kogoś o wiele lepszego. Kevin Tucker – przedstawił się.

Teraz go poznała. Widziała go w telewizji, podczas transmisji z meczów. Bez kasku wyglądał o wiele młodziej.

– Powiedziano mi, że pan Bonner mieszka w pokoju pięćset czterdzieści dwa. – Po Jodie można się było spodziewać, że wszystko pokręci.

– A więc źle ci powiedziano. – Naburmuszył się, pewnie dlatego, że go nie poznała od razu.

– Wie pan może, gdzie go znajdę?

– Owszem. Po co ci ten staruszek?

Rzeczywiście, po co?

– To sprawa osobista.

– Domyślam się.

Zdenerwował ją jego obleśny uśmieszek. Młody człowiek musi się dowiedzieć, gdzie jego miejsce.

– Tak się składa, że jestem jego doradcą duchowym.

Tucker odrzucił głowę do tyłu i parsknął śmiechem.

– Od kiedy tak to się nazywa? W każdym razie jestem przekonany, że pomożesz mu się uporać ze wszystkimi problemami starczego wieku.

– Moje rozmowy z klientem są objęte tajemnicą. Może mi pan powiedzieć, gdzie go znajdę?

– Nie tylko. Zaprowadzę cię tam.

Dostrzegła inteligentny błysk w jego oku i uznała, że mimo urody i zdrowia jest za mądry na ojca jej dziecka.

– Nie musi się pan fatygować.

– Och, nie przegapiłbym tego za skarby świata. Tylko wezmę klucz. Zabrał klucz od swojego pokoju, ale nie zawracał sobie głowy ani koszulą, ani butami. Skręcili i zatrzymali się przed pokojem pięćset jeden.

Wystarczająco trudne będzie spotkanie z Calem bez świadków. Energicznie uścisnęła jego dłoń.

– Bardzo dziękuję, panie Tucker.

– Nie ma za co. – Puścił jej dłoń i z całej siły zapukał do drzwi.

– Poradzę sobie sama. Jeszcze raz bardzo dziękuję.

– Proszę bardzo. – Nie miał zamiaru odejść.

Drzwi się otworzyły i Jane po raz drugi stanęła twarzą w twarz z Calem Bonnerem. Przy Kevinie wydawał się bardziej dojrzały, zahartowany i, o ile to możliwe, jeszcze wspanialszy niż zapamiętała; król Artur wobec Lancelota. Zapomniała także, jak bardzo jest dominujący, i w ostatniej chwili powstrzymała odruch, by się cofnąć.

Tucker odezwał się z obłudną słodyczą:

– Zobacz, kogo znalazłem, Calvin. Twojego doradę duchowego.

– Kogo?

– Niechcący podano mi numer pokoju pana Tuckera – wyjaśniła pospiesznie. – Był tak uprzejmy, że zaofiarował się mnie tu przyprowadzić.

Tucker uśmiechnął się do niej.

– Czy ktoś ci już powiedział, że śmiesznie mówisz? Jakbyś czytała tekst do filmów przyrodniczych.

– Albo była czyimś lokajem – dorzucił Cal. Czuła na sobie jego jasne oczy. – Co ty tu robisz?

Tucker splótł ręce na piersi, oparł się o framugę i obserwował całą scenę. Jane nie miała pojęcia, co jest między dwoma mężczyznami, ale widać było, że nie darzą się sympatią.

– Przyszła, żeby podtrzymać cię na duchu w obliczu starości, Calvin. Na szczęce Cala pulsowała mała żyłka.

– Tucker, nie musisz czasem oglądać nagrań? -Nie. Wiem już wszystko o strategii Coltów.

– Doprawdy? – Popatrzył na niego wzrokiem żołnierza zahartowanego w boju. – A zauważyłeś, co robi napastnik przed atakiem?

Tucker znieruchomiał.

– Tak myślałem. Zabieraj się do lekcji, mały. Celne rzuty są niewiele warte, jeśli nie umiesz przewidywać ruchów obrony.

Jane nie miała pojęcia, o czym rozmawiają, ale wyczuła, że jakimś sposobem Cal pokazał Kevinowi, gdzie jego miejsce.

Tucker odsunął się od framugi i puścił oko do Jane.

– Nie siedź zbyt długo. Staruszkowie w wieku Calvina muszą się wysypiać. Jeśli masz ochotę, zajrzyj potem do mnie. Jestem przekonany, że Calvin nie pozbawi cię energii.

Bawił ją, ale i tak trzeba go utemperować.

– Potrzebuje pan wsparcia duchowego, panie Tucker? -I to jak.

– Więc będę się za pana modliła.

Roześmiał się i odszedł. Uosobienie beztroskiej młodości. Uśmiechnęła się wbrew sobie.

– Wiesz co, Różyczko, idź z nim, skoro tak bardzo cię bawi. Ponownie skupiła się na Calu.

– Czy w młodości byłeś równie zadziorny?

– Dlaczego wszyscy traktują mnie jak starca z jedną nogą w grobie? Dwie kobiety wyszły zza rogu. Na jego widok stanęły jak wryte. Złapał ją za ramię i wciągnął do pokoju.

– Chodź.

Przekręcał klucz w drzwiach, więc rozejrzała się po pokoju. Na łóżku piętrzyły się poduszki, telewizor migał niemo.

– Co robisz w Indianapolis? Przełknęła ślinę.

– Chyba sam wiesz. – Z odwagą, o którą się nie posądzała, zgasiła światło. Pokój pogrążył siew ciemności rozjaśnionej tylko przez migający ekran telewizora.

– Nie marnujesz czasu, co, Różyczko?

Odwaga opuszczała ją gwałtownie. Drugi raz okaże się jeszcze gorszy niż pierwszy. Pozwoliła torebce opaść na podłogę.

– O co ci chodzi? Oboje wiemy, po co tu jestem.

Z szaleńczym biciem serca wsunęła palce w szlufki jego dżinsów i przyciągnęła go do siebie. Czuła, jak on twardnieje i jednocześnie miała wrażenie, że każda komórka w jej ciele budzi się do życia.

Dla kogoś, kto zawsze zachowywał się powściągliwie wobec płci przeciwnej, odgrywanie femme fatale okazało się nader trudne. Zacisnęła dłonie na pośladkach Cala, przywarła do piersi. Muskała palcami jego boki, poruszała się zmysłowo.

Krótko jednak cieszyła się władzą. Przycisnął ją do ściany i brutalnie uniósł podbródek:

– Czy istnieje pan Różyczka?

– Nie.

Zacisnął dłonie.

– Nie żartuj sobie. Chcę znać prawdę.

Śmiało patrzyła mu w oczy. Przynajmniej w tej kwestii nie mija się z prawdą.

– Nie jestem mężatką, przysięgam.

Chyba uwierzył, bo puścił jej podbródek. Zanim zadał następne pytanie, odnalazła jego rozporek i rozpięła guzik.

Mocowała się z zamkiem, on tymczasem szukał zapięcia jej żakietu. Otworzyła usta, by zaprotestować, gdy go rozpiął.

– Nie! – Złapała jedwabne poły tak energicznie, aż rozerwała kieszeń. Cofnął się.

– Wynoś się.

Okryła się połami żakietu. Był wściekły. Zdawała sobie sprawę, że popełniła błąd, ale tylko w ubraniu była w stanie przez to przejść. Uśmiechnęła się z wysiłkiem.

– Tak jest bardziej podniecająco. Proszę, nie psuj tego.

– Przez ciebie czuję się jak gwałciciel i wcale mi się to nie podoba. To ty się za mną uganiasz.

– To moja fantazja. Przyjechałam taki kawał drogi, żebyś mnie… no, prawie zgwałcił. W ubraniu.

– Zgwałcił?

Ciaśniej otuliła się żakietem.

– W ubraniu.

Zastanawiał się. Czemu nie może czytać w jego myślach?

– Robiłaś to kiedyś przy ścianie? – zapytał.

Podniecała ją ta myśl, ale tego akurat nie chciała. Tu chodzi o prokreację, nie o pożądanie. Zresztą to może utrudnić zajście w ciążę.

– Wolałabym na łóżku.

– Decyzja należy do gwałciciela, może nie?

Zanim się zorientowała, pchnął ją na ścianę i zadarł spódniczkę. Rozsunął jej uda, uniósł ją.

Powinna była się przestraszyć, ale to nie nastąpiło. Odruchowo otoczyła go ramionami.

– Obejmij mnie nogami -polecił ochryple. Usłuchała.

Poczuła, że się rozbiera. Czekała, aż wejdzie w nią brutalnie, on tymczasem delikatnie dotknął jej palcem.

Ukryła twarz na jego szyi i zagryzła usta, żeby nie krzyczeć. Chciała się skoncentrować na upokarzającym fakcie, że oddaje się nieznajomemu, a nie na rozkoszy, jaką jej dawał. Jest dziwką, tylko tyle dla niego znaczy; której użyje i o której zapomni. Powtarzała to w kółko, byle nie ulec podnieceniu.

Jego palce muskały ją delikatnie. Zadrżała i skupiła się na niewygodnej pozycji, na czymkolwiek, byle nie na pieszczotliwym dotyku. Tyle że to okazało się niemożliwe. Było jej zbyt dobrze, więc wbiła paznokcie w jego plecy i szarpnęła się niecierpliwie.

– Zgwałć mnie, do cholery!

Zaklął tak wściekle, że zadrżała.

– Coś z tobą nie tak?

– Zrób to!

Jęknął gardłowo, uniósł jej biodra.

– Niech cię diabli!

Zagryzła usta, gdy w nią wchodził i zacisnęła dłonie na jego barkach. Teraz musi wytrzymać.

Gorąco jego ciała przenikało cienki jedwab. Ściana boleśnie raniła plecy, rozsunięte uda pulsowały boleśnie. Nie musiała już się martwić rozkoszą. Teraz chciała tylko, by było po wszystkim.

Wszedł tak głęboko, że aż-jęknęła. Wystarczyłby najmniejszy sygnał, a kochałby się z nią, ale nie chciała tego. Nie chciała rozkoszy.

Czuła, jak jego koszula wilgotnieje od potu. Zachowywał się, jakby chciał ukarać oboje. Z trudem doczekała jego orgazmu. Po wszystkim usiłowała skupić się na myślach o dziecku, ale pragnęła tylko jednego – uciec stąd.

Minęło kilka sekund, zanim z niej wyszedł. Odsunął się powoli, pozwolił, by stanęła na własnych nogach.

Z trudem utrzymały jej ciężar. Unikała jego wzroku. Nie mogła pogodzić się z myślą, że zrobiła to po raz drugi.

– Różyczko…

– Przepraszam. – Podniosła torebkę i rzuciła się do drzwi. Wybiegła na korytarz w podartym żakiecie, z wilgotnymi udami.

Zawołał ją, zawołał tym głupim imieniem, na które wpadła w knajpie. Nie pozwoli, by za nią poszedł i zobaczył, jak traci panowanie nad sobą, więc nie odwracając się, pomachała mu na pożegnanie. Arogancko, jakby chciała powiedzieć/ „Na razie, dupku. Nie dzwoń, sama się zgłoszę".

Drzwi zatrzasnęły się z hukiem.

Zrozumiał.

Загрузка...