ROZDZIAŁ 10

Dzień był piękny, niebo lazurowe jak skrzydło sójki, lekka bryza rozwiewała trawy. Po południu na lądzie i morzu zapanował spokój i niewiele łodzi manewrowało w przystani u stóp wzgórz. Laura wraz z Joshem wyszła na wrzosowiska, udając się w stronę kopulastych wzgórz. Towarzyszyły im łąkowe skowronki, przyśpiewując najsłodszą muzykę lata. Polne kwiaty odwracały główki ku słońcu, pasikoniki mruczały leniwie, a wysoko w górze zataczały kręgi mewy.

Josh zatrzymał się, by zbadać mrowisko. Laura nie posiadała się z uciechy, patrząc na jego minę. Usta chłopca ułożyły się w duże „ O „.

– Patrz, mamo! Patrz, jaki wielki głaz dźwiga ta mrówka! Laura roześmiała się, spojrzała we wskazanym kierunku i na moment zafascynował ją miniaturowy świat owadów, gdzie ziarnko piasku urastało do rozmiarów głazu.

Po chwili ruszyli dalej piaszczystą ścieżką. Bezleśne wzgórza obsypane były kremowymi główkami królewskich koronek, kołyszącymi się na wietrze.

– Zaczekaj chwilkę! – zawołała Laura i zeszła ze ścieżki, żeby narwać kwiatów. Dodała kilka rumianów o brązowych środkach, a potem wetknęła jeszcze do bukietu żółty dziki krwawnik.

– Widzę młyn! – zawołał Josh, gdy na grzbiecie wzgórza ukazały się ażurowe skrzydła. – Myślisz, że pan Pond pozwoli mi się przejechać?

– Nie wiem, czy zaprzęgnął woły. Laura nie miała kapelusza i gdy podniosła wzrok, schodzące dopiero z południa słońce omal jej nie oślepiło. Skrzydła wiatraka obracały się wolno w złocistej aureoli. Na tle młyna zamajaczył mniejszy, ciemny kształt, i gdy Laura przysłoniła ręką oczy, ujrzała, że ze wzgórza schodzi w ich kierunku jakiś człowiek.

Na ich widok przystanął. Nie widziała twarzy, dostrzegła jednak długie, smukłe nogi w wysokich butach i białe rękawy łopoczące na wietrze. W chwilę później pojawił się następny kształt… duży, żółty pies.

– Rye… – szepnęła mimowolnie, jak gdyby na usta wyrwała się jej powtarzana od dawna modlitwa.

Przez chwilę oboje stali jak wryci. On na zboczu, po kolana w trawie, ona z rąbkiem spódnicy w dłoni i twarzą ocienioną bukietem, który kładł jej koronkowe cienie na policzkach. Chłopczyk pobiegł pod górę, a pies w dół, ale ani Laura, ani Rye nie zwrócili na to uwagi. Trwali bez ruchu, oniemiali z bezbrzeżnej tęsknoty.

Potem Rye pochylił się i ruszył biegiem. Laura też przyspieszyła kroku, chwyciwszy wydętą jak balon perkalową spódnicę w obie ręce. Spotkali się w miejscu, gdzie zachwycony chłopczyk baraszkował w trawie z rozradowanym psem, który merdał już nie tylko ogonem, ale całym ciałem.

– O rety, to twój pies, Rye? – spytał Josh, uchylając buzię przed różowym jęzorem.

– Mój – odparł machinalnie Rye, wpatrzony w Laurę.

– Musisz go strasznie kochać!

– O tak, synu, bardzo – szepnął ochryple mężczyzna.

– Jak długo go masz?

– Od dzieciństwa.

– To pewnie już jest stary?

– Dostatecznie, by wiedzieć, do kogo należy.

– Też chciałbym mieć psa.

– Na pewno… – szepnął cicho Rye. Zapadła cisza, przerywana tylko westchnieniami wiatru i szmerem rozkołysanych traw. Laura miała uczucie, jak gdyby w jej sercu rozkwitła właśnie łąka pełna kwiatów. Rozchyliła usta, serce biło jej mocno pod suknią z różowego perkalu. Wzgórza Nantucket otaczały ich, odgradzały od reszty świata.

Laura impulsywnie wyciągnęła rękę.

– Dzień dobry, panie Dalton. Nie przypuszczałam, że… że natkniemy się tu na pana.

Ujął jej dłoń jak skarb i spojrzał w oczy ponad złotą główką swego syna.

– Witaj Lauro. Bardzo się cieszę z tego spotkania.

Jego dłoń była twarda, zgrubiała, znajoma.

– Idziemy zamówić mąkę i otręby.

Rye wsunął wskazujący palec pod jej mankiet, trąc nim delikatnie po wrażliwej skórze wewnętrznej części przedramienia. Czul, jak gwałtownie tętni jej krew.

– A ja byłem dogadać się w sprawie beczek.

– Cóż… – Laura zaśmiała się nerwowo – chyba wszyscy wylegli z domów w tak piękną pogodę.

– Nic dziwnego.

Jak długo i czule trzymali się za ręce, uświadomili sobie dopiero wtedy, gdy Josh podniósł się na nogi. Rye natychmiast wypuścił dłoń Laury, ale chłopczyk był zbyt pochłonięty zabawą, by cokolwiek zauważyć.

– Często tu przychodzisz? – zagadnęła Laura.

– Owszem. Ostatnio dużo włóczę się z psem.

– Słyszałam.

– A ty? Często tu bywasz?

– Tylko czasami, kiedy idę do Jane.

– Albo do młyna – dodał, mrużąc oczy w uśmiechu. – Albo żeby narwać kwiatków.

Laura skinęła głową i spuściła wzrok.

– Byłem kiedyś u Jane – rzekł Rye.

– Wspominała mi o tym. To miło z twojej strony, że przywiozłeś prezenty dla dzieci.

Rozmawiali o drobiazgach, podczas gdy były tysiące rzeczy, które chcieli sobie powiedzieć. Dręczyła ich pokusa, by się dotknąć. Laura miała ochotę powieść palcem wzdłuż wygiętej linii bokobrodów, okalających jego mocną szczękę.

Chciała przesiać przez palce gęste, pszeniczne włosy Rye'a i powiedzieć: „Pociemniały, odkąd wróciłeś, ale teraz bardziej mi się podobają, bo są takie jak dawniej.” Pragnęła ucałować każde z siedmiu znamion po ospie, jakie miał na twarzy, i szepnąć: „Opowiedz mi o tym rejsie. Opowiedz mi wszystko.”

Josh wyrwał ich z zapatrzenia, pytając:

– Jak on się wabi?

– To ona. Łajba.

– Śmieszne imię. Oboje macie śmieszne imiona.

– To prawda – śmiech Rye'a uniósł się nad kwiecistą łąką. – Łajba nazywa się tak, bo znaleziono ją, gdy płynęła do brzegu z wraku okrętu, który osiadł na mieliźnie.

Pies zamaszyście lizał chłopca po twarzy, ten zaś chichotał z zachwytu, obejmując go za kark. Po chwili wylądował na wznak, bezskutecznie próbując uwolnić się z łap Łajby.

Rye przyklęknął obok nich.

– Jeśli nie masz nic przeciw temu, niech Josh tu zostanie, a ty idź załatwić swoje sprawy w młynie. Zaczekamy na ciebie.

Nawet gdyby nie chodziło o chłopca, Laura i tak nie miałaby serca odmówić. Rye wyglądał tak męsko, gdy klęczał w słońcu, lekko pochylony, z rękawami koszuli rozpostartymi jak skrzydła. Uśmiechnął się do Laury, czekając na odpowiedź.

Josh zerwał się i zawołał:

– Pozwól, mamusiu, proszę!

– Nie chcesz sobie pojeździć? – zapytała przekornie.

– Woły i tak są w stajni, więc wolę zostać tutaj i pobawić się z Łajbą – zdążył rzucić chłopiec, nim poturlał się po miękkiej trawie.

– Dobrze. Zaraz wrócę. Spojrzała na Rye'a, który poważnie skinął głową. Wtedy dłoń Laury – i to bez jej wiedzy – zrobiła coś zaskakującego: musnęła jego kark, przesuwając się trochę po włosach, trochę po nagrzanej słońcem szyi.

Rye poderwał głowę, jego niebieskie oczy rozszerzyły się ze zdziwienia. Ale Laura długim, posuwistym krokiem wchodziła już na wzgórze. Patrzył za nią, dopóki nie zniknęła mu z oczu.

Zabawa trwała dotąd, aż zziajany pies padł na trawę. Josh usadowił się obok niego i zagaił:

– Skąd znasz moją ciocię Jane?

– Urodziłem się tutaj. Znam Jane od czasu, kiedy byłem małym chłopcem, takim jak ty.

– I mamę też?

– Też. Chodziliśmy razem do szkoły.

– Ja też pójdę do szkoły, ale dopiero w przyszłym roku.

– Naprawdę?

– Mhm. Tato już kupił mi tabliczkę do pisania i powiada, że zawiezie do szkoły drewno, żebym nie musiał siedzieć daleko od kominka.

Rye zaśmiał się, ale wiedział, że istotnie ci uczniowie, których rodzice zaopatrywali szkołę w opał, zajmowali najlepsze miejsca w klasie.

– Myślisz, że polubisz szkołę?

– Szkoła to betka! Tato nauczył mnie prawie wszystkich liter.

Rye zerwał źdźbło trawy i włożył je do ust.

– Widzę, że twój tato to równy gość.

– Jest najfajniejszy ze wszystkich ludzi, których znam… oczywiście poza mamą.,…

– Oczywiście – przytaknął Rye, zerkając na wzgórze. – Możesz się uważać za szczęściarza.

– Tak właśnie mówi Jimmy. Jimmy… – Josh urwał i zmarszczył brwi. – Znasz Jimmy'ego?

Rye potrząsnął głową, urzeczony tym skrzatem. Wolał się nie przyznawać, że Jimmy Ryerson jest w rzeczywistości kuzynem Josha.

– Aha. No, w każdym razie Jimmy to mój najlepszy przyjaciel. Poznam cię z nim kiedyś – dodał rzeczowo chłopczyk – tylko weź ze sobą Łajbę, żeby Jimmy też mógł ją zobaczyć.

– Umowa stoi – Rye wyciągnął się na trawie, Josh zaś ciągnął:

– A więc Jimmy powiada, że mam szczęście, bo tato zrobił mu szczudła, a Jimmy nie zna drugiego chłopca, który by miał szczudła. Czasem mu je pożyczam, ale nie idzie mu za dobrze – nie tak jak mnie, bo tato mnie nauczył, żeby kije trzymać pod… – Josh uniósł ramię, potarł się pod pachą i zmarszczył czoło. – Jak to się nazywa?

– No, właśnie, pod pachą. Tato każe mi trzymać kije pod pachami i wypiąć pupę, a Jimmy trzyma kije przed sobą, o tak – Josh zerwał się, żeby zademonstrować – i dlatego się przewraca.,.

Rye Dalton nie posiadał się ze szczęścia. Dziecko było równie urocze jak jego matka, bystre i spontaniczne.

– Twój tato to mądry facet – rzekł.

– Najmądrzejszy na świecie! Pracuje w kantorze.

– Wiem, spotkałem go tam. – Rye zerwał nowe źdźbło trawy. – Twój tato też chodził ze mną do szkoły.

– Tak? – Kiedy Josh był zdziwiony, jego oczy robiły się okrągłe, zupełnie jak oczy Laury. – To dlaczego ty zupełnie inaczej mówisz?.

– Bo pływałem na statku wielorybniczym i tam nauczyłem się tak mówić.

– Śmiesznie – orzekł Josh.

– Chodzi ci o to, że skracam wyrazy? Na statku nie zawsze jest czas na długie mowy. Musisz porozumiewać się bardzo szybko, bo inaczej wpadniesz w tarapaty.

– Aha… Podobało ci się na statku? Fajnie było?

Wzrok Rye'a powędrował w stronę wzgórza, po czym wrócił do syna. Tym razem ujrzał na jego buzi minę, będącą lustrzanym odbiciem tej, jaką czasem widywał w lustrze, kiedy nad czymś dumał.

– Tęskniłem za domem – powiedział.

– Wziąłeś ze sobą Łajbę? Rye potrząsnął głową.

– Gdzie była? Rye położył rękę na łbie labradora. Pies otworzył oczy i znów je przymknął. Rye miał ochotę powiedzieć: „Na początku z twoją mamą, a może nawet i z tobą, kiedy byłeś malutki. Może dlatego od razu tak cię polubiła. Pamięta cię”.

– Mieszkała u mojego ojca, w warsztacie.

– To na pewno było ci bardzo smutno – rzekł współczująco Josh.

– Cóż, wróciłem – Rye uśmiechnął się szeroko. Josh odpowiedział mu uśmiechem i pisnął:

– Wiesz, jesteś miły. Lubię cię. Rye doznał zawrotu głowy. Żałował, że sam nie może być równie szczery, że nie może przytulić chłopca i powiedzieć mu prawdy. Josh był kochany, promienny i zupełnie nie zepsuty. Matka i… i Dan dobrze go wychowali Laura zatrzymała się na szczycie wzgórza. Byli tak daleko, że wiatr niósł ku niej tylko cichutkie echo perlistego śmiechu Josha i nieco wyraźniejsze Rye'a. Leżeli na trawie wraz z psem. Rye na boku, ze skrzyżowanymi kostkami i brodą opartą na dłoni, żuł źdźbło trawy. Synek opierał głowę o grzbiet starego labradora, który drzemał beztrosko, złożywszy pysk na łapach. Idylliczny obraz, który nieraz jawił jej się w marzeniach. Ukochany mąż, ukochany syn… tylko jej brakowało do kompletu.

W głowie znów zabrzmiały jej słowa Jane: „Któż śmiałby twierdzić, że to nie przypadek?”

Przyjrzała się mężczyźnie, leżącemu poniżej na ukwieconej łące. Kto by się domyślił?… Zbiegła ze stoku z wiatrem we włosach i roztańczonym sercem.

Rye nie zmienił pozycji, lecz jego oczy poruszały się wraz z nią. Kiedy znalazła się w zasięgu głosu, przesunął źdźbło w kącik ust i powiedział:

– Idzie twoja mama. Potem powoli wyprostował się i usiadł, podciągając jedno kolano.

– Musimy już iść? – dopytywał się z niepokojem Josh, pędząc matce na spotkanie. Z rozmachem objął jej nogi, przyciskając spódnicę do ud.

Laura uśmiechnęła się i zmierzwiła mu włosy.

– Nie, jeszcze nie – odparła, patrząc na Rye'a.

Chłopiec puścił ją i Laura podeszła bliżej. Skraj jej spódnicy omiótł wyciągniętą nogę Rye'a. Jego wzrok prześliznął się po jej ramionach, piersi i brzuchu, po czym znów uniósł się ku twarzy.

– Masz ochotę przejść się nad staw? – zapytał. Zamiast odpowiedzieć wprost, Laura spytała Josha:

– Chcesz iść na spacer? Josh zwrócił się do Rye'a:

– Czy Łajba też pójdzie z nami?

– Ma się rozumieć. – Trawa w ustach Rye'a zakołysała się wesoło.

– To ja też chcę! – oświadczył chłopczyk i natychmiast puścił się naprzód.

Rye nie ruszył się z miejsca. Patrzył w ślad za chłopcem, póki ten nie odbiegł dostatecznie daleko, by ich nie słyszeć. Wtedy spojrzał na Laurę, przyciągając jej wzrok jak brzeg przyciąga falę. Przez chwilę milczeli, potem Rye wypluł źdźbło.

– Pytałem ciebie, czy chcesz się przejść – rzekł.

– Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo – odparła po prostu. Wyciągnął do niej rękę. Zerknęła na rozbrykane dziecko i bez dalszego wahania ujęła jego dłoń, pomagając mu wstać.

Staw Hummock był jednym z łańcucha oczek wodnych ciągnących się w linii północ – południe przez zachodnią część wyspy. Miał kształt litery J, której dolny, wygięty koniec dotykał niemal brzegu morza. Będąc dziećmi łowili tu białe i żółte okonie, Rye uczył Laurę, jak nadziewać robaka na haczyk. Urządzali pikniki na Ram Pasture i spacerowali tak jak dzisiaj, od North Head w stronę oceanu, który było wyraźnie słychać, lecz nie widać.

– Śniłem o tym od dawna: ty, ja i Josh – rzekł półgłosem Rye.

– Ja też. Tylko w moim śnie uczyłeś go łowić ryby.

– Chcesz powiedzieć, że jeszcze nie umie?

– Nie.

– W takim razie ma poważne luki w wykształceniu – żartobliwie oburzył się Rye.

– Za to świetnie puszcza latawce i chodzi na szczudłach.

– Tak, mówił mi o swoich szczudłach. – Rye spoważniał. – Odwaliliście z Danem kawał dobrej roboty. To wspaniały chłopiec.

Szli pośród białych fiołków, świadomi swej bliskości. O ileż jednak bliżej pragnęliby być! Tyle mieli do wyrażenia, do odczucia, a tak mało czasu!

– Chcę, żeby Josh cię poznał, Rye, i żeby dowiedział się, że jesteś jego ojcem.

– Ja też. Ale z tym będzie problem. Chłopak kocha Dana nie mniej, niż ja swego staruszka.

Ziemia stała się grząska i Rye ujął Laurę za łokieć. Czerwonoskrzydłe kosy podskakiwały na wiotkich gałązkach leszczyny i łodygach turzycy porastającej podmokły brzeg jeziora. Laura kurczowo złapała Rye'a za rękę, przeskakując na pewniejszy grunt.

– Chciałbym, żebyśmy byli rodziną – wyznał Rye głośno.

– Ja też… Spacerowali powoli, napawając się tym darowanym im przez los popołudniem. Okrążyli nieregularny brzeg stawu, dochodząc do miejsca, gdzie miotlasta bażyna tworzyła sprężystą poduchę, kusząc, by na niej spocząć. Oni jednak skazani byli na przechadzkę, okazjonalne muśnięcia dłoni czy spojrzenia w oczy, kiedy Josh wysforował się naprzód.

Szum oceanu narastał, w dali widać już było spienione grzywacze. Wkrótce znaleźli się na plaży. Odpływ pozostawił na niej meduzy, które przyciągnęły uwagę chłopca i psa.

– Nie dotykaj ich, bo się poparzysz! – zawołał Rye. Łajbie nie trzeba było tego mówić. Miała już pewne przykre doświadczenia i wolała trzymać się z daleka. Chłopiec machnął ręką na znak, że usłyszał, i podbiegł do następnego znaleziska. Rye wepchnął dłonie do połowy za pas i rozstawił nogi jak na pokładzie okrętu. Spoglądał na Josha z miłością.

– Tyle mnie ominęło – rzekł. – Już choćby to, że mogę go przypilnować, ostrzec, sprawia mi ogromną radość.

W ich spojrzeniach słodycz mieszała się z goryczą.

– Kiedy dowiedziałam się, że wyjechałeś na kontynent, bałam się, że nie wrócisz.

– Kontraktowałem deszczułki – Rye odwrócił wzrok w stronę morza. – A przy okazji radziłem się… adwokata. Miałem nadzieję, że powie mi co innego niż Ezra, ale mnie rozczarował. Chyba naprawdę jesteś żoną Dana.

Laura patrzyła na kraj świata, wygięty w dali wraz z linią horyzontu.

– Myślałam o tym, żeby się z nim rozwieść – powiedziała cicho, zaskakując nawet siebie samą.

– Rzadko się to zdarza – Rye spojrzał na nią ze zdumieniem.

– Ale i nieczęsto umarły marynarz powraca z trzewi morza. Będą musieli zrozumieć. – Odwróciła się i spojrzała na niego błagalnie. – Skąd miałam wiedzieć?

– Nie mogłaś. W promieniu mili nie było nikogo prócz chłopca, psa i fal, ale Rye rozsądnie powstrzymał się od czułych gestów.

– Rye, czy ciebie też martwi krzywda Dana?

– Staram się o tym nie myśleć.

– Pije prawie codziennie.

– Słyszałem. – Głowa Rye'a obróciła się gwałtownie w stronę Miacomet. Twarz miał ściągniętą.

– Czuję się tak, jak gdybym to ja popchnęła go do tego. Rye zwrócił się do niej z powagą.

– Nie zawiniliśmy tu ani my, ani on. To… zrządzenie losu.

– Zrządzenie losu – powtórzyła ze smutkiem. Czuł, że myślami jest daleko od niego. Nachmurzył się.

– Lauro, nie mogę… – urwał, zakrył dłonią usta, lecz po chwili spytał gwałtownie: – Czy będę musiał czekać aż do rozwodu?

– Nie. Spojrzał na nią osłupiały, lecz Laura wpatrywała się w morze.

– Jak długo zatem?

– Do jutra – odparła cicho, nie odrywając wzroku od spienionych fal.

Ujął ją za łokieć i delikatnie obrócił do siebie.

– Chcę cię pocałować.

– Chcę być całowana – wyznała. Nigdy, nawet za pierwszym razem nie czuła tak dojmującej zmysłowej tęsknoty jak dziś. – Ale nie tu… nie teraz.

Rye ze świstem odetchnął i puścił jej rękę. Patrzyli, jak skrajem fal przechadza się brodziec, łowiąc morskie żyjątka. Rye pojął, ile kosztowała Laurę ta decyzja.

– Próbowałam postępować uczciwie – mówiła. – Próbowałam trzymać się od ciebie z daleka. Lecz dziś, kiedy zobaczyłam cię tam, na wzgórzu… – opuściła wzrok. – Nie wiem już, co jest dobre, a co złe.

– Rozumiem. Tak samo jest ze mną. Bez przerwy gdzieś się włóczę, ale nie potrafię przed tobą uciec. Widzę cię wszędzie, gdzie niegdyś bywaliśmy.

– Wymyśliłam sposób – szepnęła Laura obserwując brodźca.

– Jaki? – Rye spojrzał na nią pytająco.

– Josh od dawna błaga mnie, żebym mu pozwoliła spędzić cały dzień u Jane.

– Jane nie będzie niczego podejrzewać?

– Obawiam się, że tak. Właściwie jestem tego pewna.

– Ale…

– I tak wie, co do ciebie czuję. Nigdy nie potrafiłam niczego przed nią ukryć. Twierdzi, że domyśliła się, co nas łączy, na długo przed naszym ślubem. Teraz nam pomoże.

– A co z… nim?

– Powiem mu dziś wieczorem.

– Tak, a rano przyjdzie do warsztatu i będę musiał go zabić, żeby on nie zabił mnie?

Cień uśmiechu zamajaczył na wargach Laury.

– Nie, nie o tym. Powiem mu, że zamierzam się z nim rozwieść. Rye spoważniał.

– Chcesz, żebym przy tym był?

– Chcę, żebyś był przy mnie zawsze i wszędzie. Ale tę sprawę muszę załatwić sama.

Rye rozejrzał się po plaży. Josh podskakiwał, uciekając przed falami. Rye impulsywnie pochylił się nad Laurą i szybko pocałował ją w policzek.

– Wybacz, nie mogłem się powstrzymać. Czasem na statku myślałem, że jestem w piekle, ale nigdy w życiu nie przeżyłem tego, co w ciągu ostatnich dziesięciu tygodni. Kobieto, gdy cię odzyskam, nie spuszczę cię z oka.

– Rye, poszukajmy jakiegoś zacisznego miejsca. Uśmiechnęli się do siebie wymownie.

– Nic trudnego. Znamy tę wyspę jak własną kieszeń, czyż nie?

– To prawda. – Laura poczuła dreszcz oczekiwania. – Znamy wszystkie miejsca.

Rye gwizdnął. Chłopiec i pies obejrzeli się.

– Chodźcie! – zawołał. – Idziemy dalej! Znaleźli miejsce w zakolu stawu, gdzie jego południowy koniec tworzył niemal zamkniętą pętlę. Tu, w odosobnionej kępie sosen i dębów, ukryta była polanka, odcięta od reszty świata gąszczem jeżyn i wrzośca. Pięło się po nich dzikie wino, tworząc zwartą zieloną ścianę. Polanę zarastała wysoka do pasa trawa, zgnieciona w miejscach, gdzie odpoczywały sarny. Po konarach dębów śmigały z piskiem wiewiórki. Łąka osłonięta była od wiatru, za to promienie słońca docierały tu bez przeszkód. Josh z psem natychmiast zaczęli się turlać po rozgrzanej darni.

– Tu? – spytał cicho Rye, spoglądając na Laurę.

– Tu – potwierdziła.

Serca zabiły im z podniecenia. Teraz mogli tylko modlić się o piękną pogodę.

Загрузка...