ROZDZIAŁ 5

Od owego przyjęcia Laura i Dan niewiele się do siebie odzywali. Dan milczał jak głaz, coraz częściej przy tym miewał urażoną minę, której widok budził w Laurze nieustające poczucie winy. Zapytana, czy była z Rye'm, nie ośmieliła się skłamać. Dan zniósł to nad podziw spokojnie, zauważył bowiem jej zaczerwienione oczy i domyślił się, że nie zaszło między nimi nic zdrożnego. Łzy Laury oznaczały jednak, że Rye nadal nie jest jej obojętny. Napięcie rosło.

Pewnego ciepłego, słonecznego dnia w końcu maja, gdy zachodzące słońce zawisło tuż nad oceanem jak dojrzały melon, Laura przez okienko nad zlewem obserwowała Dana z Joshem. Dan zmajstrował dla malca parę szczudeł i teraz cierpliwie trzymał je pionowo, gdy Josh po raz kolejny wspinał się na podpórki. Jeden niepewny krok i już nóżki chłopca rozjechały się jak nożyce, szczudła poleciały na bok, Josh zaś poturlał się po trawie ze śmiechem i piskiem, podcinając Danowi nogi. W następnej chwili Dan leżał na plecach, a malec siedział na nim okrakiem, jak na pojmanym jeńcu. Potem potoczyli się w przeciwnym kierunku i tym razem mężczyzna unieruchomił dziecko. Serdeczny śmiech niósł się w ciszy wiosennego wieczoru niczym najpiękniejsza muzyka.

Laura ze ściśniętym gardłem patrzyła na ciemne sylwetki widoczne pod promienie zachodzącego słońca. Dan postawił malca na nogi, otrzepał go i wymierzył mu żartobliwą sójkę w bok. Josh nie pozostał dłużny i szamotanina zaczęła się na nowo, lecz po chwili ustała. Ramiona mężczyzny czule oplotły dziecko i dwie sylwetki stopiły się w jedno.

Laura miała łzy w oczach, widząc ten krótki, rozpaczliwy uścisk, policzek Dana oparty na złotej główce chłopca… Po chwili Josh jak źrebak galopował już po porzucone szczudła, a Dan przyklęknąwszy na jedno kolano obserwował go z rozbawieniem. Potem zerknął ukradkiem w stronę domu i Laura pospiesznie odskoczyła od okna.

Jak mogłabym ich rozdzielić? – myślała, nerwowo ogryzając paznokcie.

Tego wieczoru kochali się ze sobą, lecz w pieszczotach Dana dawał się wyczuć ten sam rozpaczliwy, gorączkowy pośpiech, jaki w ostatnim czasie cechował każdy jego gest. Obejmował ją za mocno, całował zbyt namiętnie, zanadto gorliwie też przepraszał, gdy wydało mu się, że sprawił jej ból. Kiedy w końcu zapadł w niespokojny sen, zaczęła się zastanawiać, czy ich związek kiedykolwiek jeszcze będzie taki, jak dawniej. Doszła do wniosku, że to niemożliwe. Mogła nie rozmawiać z Ryem, ba, nawet go nie widywać, ale był w pobliżu, znów mieszkał na wyspie i nawet to zagrażało jej małżeństwu.

Z rozdartym sumieniem leżała w ciemności, oparłszy wilgotną od potu dłoń na czole, starała się okiełznać własne myśli. Dręczyły ją porównania, do których nie miała prawa. Jakież znaczenie ma postura mężczyzny, linia jego ramion, kształt ust? Żadnego. Liczy się charakter, męskie cnoty, sposób, w jaki troszczy się o żonę, zapewnia jej byt, okazuje szacunek i miłość.

Nie była jednak w stanie oszukać samej siebie. Różnice fizyczne, które po ślubie z Danem udało jej się zignorować, ponownie wysunęły się na pierwszy plan. Rye zawsze bardziej ją pociągał, teraz zaś, gdy wrócił, dawne pokusy odezwały się ze zdwojoną mocą, kładąc się cieniem pomiędzy Laurą a jej drugim mężem.

Dan zbliżał się do niej jak suplikant do ołtarza, podczas gdy Rye zachowywał się jak partner. Nie była przecież boginią, lecz kobietą. Nie pragnęła czci, a wzajemności. Tak, istniała między nimi kolosalna różnica: Rye przyprawiał ją o zawrót głowy, Dan trzeźwił. Miłość Dana miała posmak rutyny, z Ryem zawsze była wstrząsającym przeżyciem; przypominała radosne święto, nie sztywny ceremoniał.

Jak to było możliwe i dlaczego miało tak wielkie znaczenie? Dan osiągnął szczyt, ciało Laury jednak wciąż czuło niedosyt, budziło się dopiero na wspomnienie schadzki z Ryem w sadzie, kiedy to pchała ich ku sobie noc przesycona zapachem wiosny.

Och, Rye – pomyślała z rozpaczą. – Znamy się zbyt dobrze, byśmy teraz, żyjąc obok siebie, oparli się pokusie.

Przesunęła ręką po stwardniałej teraz z podniecenia piersi. Wyobraziła sobie usta Rye'a, wspomniała pierwszy pocałunek w jagodniku na Górze Saula, potem pierwsze dotknięcie tu… i tu… Młodzieńcze doznania, gdy drżeli ze strachu, lecz zarazem płonęli, krocząc po cienkiej linie między dzieciństwem a dorosłością. A wszystko zaczęło się od niewinnego muśnięcia jego nagich pleców…

Najpierw kąpali się przy brzegu w pobliżu przystani w Wauwinet. Potem jak zwykle przeszli w bród do wąskiej piaszczystej łachy, zwanej Holowiskiem, oddzielającej spokojne wody od wzburzonego Atlantyku. Rybacy często przetaczali tędy swoje łodzie z jednej strony przesmyku na drugą.

Szła za Ryem plażą porośniętą ostrymi trawami, który broniły falom wstępu do cichej zatoki. Po lewej stronie rozpościerał się cypel Great Point w kształcie zagiętego palca, który jakby kiwał na morskie fale, by ośmieliły się podejść jeszcze bliżej. Ale Rye rzucił tylko pobieżnie okiem w tamtą stronę, po czym swoim zwyczajem przykucnął na piasku, obejmując rękoma kolana. Wypatrywał żagli na horyzoncie.

Ziarna piasku przywarły mu do pleców, więc Laura z przyzwyczajenia wyciągnęła rękę, by je strzepnąć.

Tym razem jednak Rye wzdrygnął się i krzyknął: „Przestań!”, jak gdyby popełniła jakieś straszne przestępstwo.

Laura rozdziawiła usta ze zdumienia.

– Miałeś piasek na plecach… – bąknęła urażona.

Rye patrzył na nią ponuro przez dobre kilka sekund, po czym raptownie zerwał się na nogi i pognał w stronę cedrowego zagajnika. Patrzyła za nim zdziwiona, obejmując dłonią brzuch, w którym zalęgło się jakieś dziwne uczucie.

Od tamtej pory wszystko się zmieniło. Dawniej była ich trójka – Rye, Laura i Dan. Teraz Dan zdawał się zbyteczny.

W dzieciństwie często bawili się „w dom”. Rye był wielorybnikiem, Laura jego żoną, a Dan dzieckiem. Rye całował ją na pożegnanie w spieczone słońcem wargi, po czym kroczył przez plażę do swojego „okrętu” – nagiego szkieletu wiosłowej łodzi, który nie mógłby utrzymać się na falach. Laura i Dan machali mu, trzymając się za ręce. Po pięciu minutach – odpowiedniku pięciu lat – Rye wracał dumnym krokiem, dźwigając swój połów, którego rolę zwykle spełniała wiązka wyrzuconego przez morze drewna.

Tamte całusy jednak nie liczyły się.

Po raz pierwszy Rye pocałował Laurę o wiele, wiele później. Prawdę mówiąc, od chwili, gdy musnęła jego nagie plecy, oboje nie byli w stanie myśleć o niczym innym.

Następnym razem poszli zbierać małże w strumykach, biegnących przez słone trzęsawisko u wejścia do portu. Jak zwykle był z nimi Dan, ale udało im się zamarudzić z tyłu, gdy Dan pobiegł drogą ku źródłom Consue. Rye zadeklarował, że odniesie małże Laury do domu, gdy jednak Dan zniknął im z oczu, przystanął niezdecydowanie, wykopując palcami nóg zagrzebaną w piasku muszlę.

– Chcesz wracać drogą czy przez wygon? – zagadnęła go w końcu Laura.

Podniósł głowę. Przyglądał się pasmom włosów, które wiatr zdmuchnął Laurze na twarz. Potem głośno przełknął ślinę i oświadczył łamiącym się falsetem:

– Przez wygon.

Skierowali się na zachód, przecinając płat ziemi pomiędzy Orange Street i Copper Street, pagórkowaty teren przy First Mile Stone, a potem zagrody do strzyżenia owiec na niskich wzgórzach Miacomet. Jesień upstrzyła wyspę jaskrawymi plamami zrudziałych paproci, borówek i płożącego się mącznika, który pokrywał pustkowie jak kolorowy dywan. Wydeptane ścieżki prowadziły ich przez krzewy woskownicy, której jagody, rozgniecione stopą, wydzielały upajający zapach. Jak na komendę zboczyli ze ścieżki w gęstą kępę jagód. Była to niezbyt udana wymówka, bo i tak żadne nie miało koszyka.

W chwili, gdy zarośla odcięły ich od świata, Rye najwyraźniej stracił rezon. Laura gorączkowo zastanawiała się, jak go skłonić, by zrobił pierwszy krok. W końcu niby przypadkiem rozsypała małże, a kiedy Rye ukląkł, by je pozbierać, nieznacznie otarła się o jego ramię. Dotyk jej rozgrzanej jesiennym słońcem skóry okazał się dostateczną zachętą.

Ich spojrzenia zetknęły się, zdumione i niepewne, palce jeszcze przez moment szukały małży w trawie, nim spotkały się i splotły. Wstrzymując oddech, pochylili się ku sobie z wahaniem. Zderzyli się nosami, potem lekko przekrzywili głowy i wreszcie to się stało! Dziecinny, suchy pocałunek… Z pewnością brakowało im doświadczenia, włożyli weń jednak bardzo wiele uczucia.

Ten pierwszy pocałunek utorował drogę następnym, dla których godzinami włóczyli się po jagodzisku. Za każdym razem poczynali sobie coraz śmielej, aż wreszcie skromne muśnięcie języków przestało im wystarczać.

Wkrótce nadeszła zima i odarła zarośla z barwnych liści, pozbawiając ich osłony. Spotykali się rzadziej, niecierpliwie licząc dni do wiosny, aż wreszcie w marcu pojawiły się ławice makreli i nareszcie znaleźli wymarzony pretekst.

Za pierwszym razem, gdy Rye dotknął jej piersi, nie napotkał gorsetu z fiszbinów, do tego bowiem Laura musiała dopiero dorosnąć. Dłoń Rye'a także nie była jeszcze wielką męską dłonią, ani nie pokrywały jej drobne złote włoski.

Siedzieli w łodzi, nieomal stykając się kolanami, i udawali, że bawi ich łowienie ryb. W rzeczywistości przeszkadzało im ono w urzeczywistnieniu tego, o czym marzyli przez całą długą zimę.

Laura wyciągnęła wędkę i otarła dłonie o spódnicę. Kiedy podniosła głowę, Rye patrzył na nią, łykając raz po raz ślinę, jak gdyby coś ugrzęzło mu w gardle.

– Właściwie wcale nie chce mi się łowić – przyznała.

– Mnie też. – Rye oblizał wargi i jeszcze raz przełknął ślinę. Posunęła się bez słowa, żeby zrobić mu miejsce obok siebie. Czółno zakołysało się, gdy usiadł, nie spuszczając z niej wzroku.

Nos i policzki miał zimne, ale wargi tak ciepłe, jak ów jesienny dzień, kiedy po raz pierwszy zderzyli się nosami na nasłonecznionym, wonnym jagodzisku. Ciekawe, czy on także zdawał sobie sprawę, jak bardzo wydoroślał. W chwilę później dotyk jego języka to potwierdził, była w nim bowiem nowa natarczywość, która kazała jej zarzucić mu ręce na szyję. Pocałunkiem Laura starała się wyrazić całą swą tęsknotę.

Czuła, że Rye drży, choć miał na sobie gruby wełniany sweter, chroniący go przed ostrym przedwiosennym wiatrem. Łódź chybotała się, to rzucając ich ku sobie, to znów rozdzielając, lecz nic nie było w stanie rozerwać ich ust.

Jej kaftanik był również gruby i niezgrabny. W chwilę później zdała sobie sprawę, że Rye go rozpina. Odskoczyła zdumiona, zaglądając mu w oczy.

– Ręce mi zmarzły – palnął pierwszą rzecz, jaka mu przyszła do głowy.

– Aha… – bąknęła, korzystając z przechyłu łodzi, żeby się do niego przytulić. Z zapartym tchem, gorączkowo czekała na pierwsze dorosłe dotknięcie. Dłoń Rye'a wśliznęła się tam, gdzie było ciepło, tajemniczo, i gdzie w żadnym razie nie wolno jej było przebywać. Z tego Laura w pełni zdawała sobie sprawę.

– Rye, nie powinniśmy – zaprotestowała.

– Wiem – przyznał ochryple. To jednak nie przeszkodziło mu poznawać kształtu jej ledwie rozwiniętych piersi, których sutki nabrzmiały, prosząc o pieszczotę. Jak zwykle za pierwszym razem był to raczej eksperyment, poszukiwanie różnic, które sprawiały, że on był mężczyzną, ona zaś kobietą.

– Au! Nie tak mocno! – wykrzyknęła, gdy jego poczynania stały się zbyt natarczywe. Stanowczo przesunęła jego dłoń na drugą pierś, pierwsza bowiem, otarta lnianą koszulą, była już dość obolała.

Od tej pory zmysłowość stała się nowym, ekscytującym elementem ich życia.

Makrele ponownie posłużyły im za wymówkę w dwa dni później, choć wędki zmoczyli dopiero wracając do brzegu. Na otwartych wodach zatoki Nantucket znaleźli samotność, zakłóconą tylko przez wszędobylskie mewy. Tylko one miały szansę dostrzec, że tym razem dłoń Laury wsunęła się pod sweter, pieszcząc nagą, ciepłą, chłopięcą pierś.

Następny tydzień był dla nich ciężką próbą cierpliwości, Josiah bowiem zapędził Rye'a do pomocy w warsztacie. Rye terminował u niego czwarty rok i był już niemal równe zręcznym bednarzem jak ojciec.

– Mama chce, żebym nałapał jej homarów – oznajmił Rye, zachodząc po Laurę w sobotę po południu. – Idę po sidła do szopy Hardesty'ego. Masz ochotę się ze mną przejść?

Stary Hardesty miał na plaży hangar, w którym oprócz łodzi trzymał sidła na homary i inny sprzęt. Rye mógł z niego korzystać, ilekroć przyszła mu ochota.

– Chyba tak – odparła niezbyt pewnie Laura. Po drodze nie patrzyli na siebie. Rye kroczył z rękami w kieszeniach i pogwizdywał, Laura zaś spoglądała pod nogi, starając się za nim nadążyć. Ponieważ ostatnio bardzo urósł, nie było to rzeczą prostą.

Kiedy Rye otworzył przed nią drzwi, sam usuwając się na bok, Laura stanęła jak wryta i spojrzała na niego ze zdziwieniem. W ciągu szesnastu lat swego życia nigdy dotąd nie zaprzątał sobie głowy dobrymi manierami! Rye obejrzał się niespokojnie i przestąpił z nogi na nogę. Spiesznie weszła do środka.

Wewnątrz zalegał kurz i sterty śmieci, poniewierały się zwoje starych lin, zardzewiałe okucia, zniszczone wiosła, latarnie o potłuczonych szybkach, słoje ze smarem, cebry i luźne obręcze beczek – a wszystko gęsto osnute pajęczyną. Z ciemnego kąta wyskoczył nagle pręgowany kot, omal nie przyprawiając Laury o atak serca.

Rye zaśmiał się, wyciągnął kota za kark z kubła na gwoździe i podrapał go za uchem. Zwierzę przeciągnęło się z rozkoszą i zaczęło mruczeć, zadowolone, że wreszcie ma towarzystwo. Dłonie obojga młodych krążyły po jego grzbiecie, powoli i ostrożnie zbliżając się do siebie.

W końcu ich palce zetknęły się i splotły w ciepłym futrze. Przez długą chwilę patrzyli sobie w oczy. W szopie panował całkowity bezruch, tylko w powietrzu krążyły pyłki kurzu i mocno biły serca dziewczyny i chłopca. Potem Rye pochylił głowę, a Laura uniosła usta. Pocałunek z początku delikatny, przyciągał ich coraz bardziej, aż wreszcie ściśnięty między nimi kot zamiauczał z oburzeniem. Odskoczyli od siebie i wybuchnęli śmiechem.

Kot usadowił się na beczce i zaczął się dokładnie myć. Rye w tym czasie rozejrzał się wokoło. Spostrzegł stary żagiel, zwinięty i ciśnięty w kąt na pastwę myszy. Wziął Laurę za rękę i pociągnął w tamtą stronę.

Uklękli po obu stronach szarego, zetlałego płótna i zaczęli je rozwijać. Przez jedyne okienko wpadały do środka skośne promienie słońca, oblewając złotem to zakurzone łoże. Z zewnątrz dobiegał krzyk mew, kołujących nad przystanią. Morskie fale rytmicznie lizały drewniane słupy, na których stała szopa.

Rye na kolanach posunął się ku środkowi żagla, a po chwili Laura uczyniła to samo. Słońce zabarwiło złotem pięknie wygięte brwi i koniuszki rzęs Rye'a. Zmrużył je i nachylił się, by ją pocałować. Jego dłoń odnalazła jej rękę i ścisnęła mocno, jakby dodając odwagi.

Chłopak przełknął ślinę, obrzucił spojrzeniem piersi Laury, przysiadł na piętach i powoli zaczął rozpinać guziczki jej żakietu. Kiedy zsunął go z jej ramion, zadrżała i Rye zaskoczony uniósł głowę.

– Zimno ci?

– Nie – skuliła ramiona, zaciskając ręce na kolanach.

– Lauro, ja… – urwał. Domyśliła się, że teraz pora na jej ruch.

– Pocałuj mnie, Rye – poprosiła głosem, który wydał jej się obcy. – Pocałuj mnie tak, jak lubię.

Do tego czasu przećwiczyli to już na wszelkie możliwe sposoby.

Znów ujął ją za ręce, a jego język powędrował delikatnie wzdłuż krawędzi jej warg, które rozchyliły się pod jego dotknięciem. Kobieca intuicja wzięła górę nad dziewczęcym niedoświadczeniem.

Dłoń Rye'a wyciągnęła się ku niej przez ogromną, zdawałoby się, przestrzeń, dzielącą ich ciała za wyjątkiem kolan i ust. Laura skierowała ją ku guzikom bluzki, oceniając, że już czas. Rye zawahał się, po czym niezręcznie, drżącymi palcami porozpinał kościane guziczki aż do pasa.

Chyba nagle dotarło do niego, co zrobił, bo oddalił się i ze strachem zajrzał jej w oczy.

– W porządku, Rye – upewniła go. – Chcę tego.

– Lauro, to co innego, niż… całowanie się, wiesz?

– Skąd mam wiedzieć? – zapytała. Po raz pierwszy odczuła, jaką ma nad nim władzę. Posługiwała się nią równie pewnie, jak doświadczona, światowa kobieta.

– Naprawdę tego chcesz? – Rye pełen był obaw.

– Rye, nie przyszłam tu po żadne sidła na homary. A ty? Strach zniknął z jego oczu, gdy wsunął dłoń pod bluzkę, dotykając jej nagiego ramienia. W chwilę później została w samej koszuli.

Patrząc w ślad za wzrokiem Rye'a dojrzała ciemne krążki sutków, widoczne przez cienkie płótno. Palce Rye'a szarpnęły satynową wstążkę i poczuła chłodny powiew, gdy zdarł z niej koszulę aż do pasa.

Wstrzymała oddech, czekając, co będzie dalej, a gdy nic się nie stało, otworzyła oczy. Rye wpatrywał się w nią, czerwony aż po cebulki włosów.

– Rany… – wymamrotał. – Lauro, jesteś taka… taka piękna… Szorstki wełniany sweter otarł się o jej pierś, by po kilku sekundach ustąpić miejsca jego dłoni – roztrzęsionej, wilgotnej ze zdenerwowania, ale ciepłej i już stwardniałej od ciągnięcia struga.

Laura zastanawiała się, co w tym złego, że pozwala Rye'owi dotykać się w ten sposób. Nareszcie znalazła wytłumaczenie narastających bóli, jakie dręczyły ją odkąd jej piersi zaczęły rosnąć. Rye nieśmiało ujął w dwa palce jej sutek i nacisnął. Zabolało i choć tylko nieco się wzdrygnęła, zareagował tak, jakby krzyknęła z bólu. Z przerażoną miną cofnął dłoń.

– Czy… czy sprawiłem ci ból, Lauro?

– Nnie… właściwie nie… sama nie wiem.

Potem był ostrożniejszy, delikatnie uczył się jej ciała, lecz pocałunki były coraz bardziej namiętne, a piersi wpierały się w siebie tak mocno, jak tylko pozwalała niewygodna pozycja.

Rye stopniowo przechylał ją do tyłu, aż ustąpiła pod naporem i opadła wraz z nim na żaglowe płótno. Objęła jego plecy, on spoczął na niej całym ciałem i całowali się nadal z niespożytą zachłannością debiutantów.

Gdy jego wargi oderwały się od jej ust, przeczuła, dokąd zmierzają, lecz leżała nieruchomo, przyciśnięta do podłogi. Oddech Rye'a owiał jej szyję i zatrzymał się tam na chwilę, nim przesunął się niżej i zaciśnięte wargi leciutko musnęły jej pierś.

Miała wrażenie, że twarda obręcz ściska jej żebra, niemal całkowicie pozbawiając tchu. Lecz chęć pojęcia tego, co nazywa się dojrzewaniem, była silniejsza od niej. Na próbę pogłaskała Rye'a po głowie. Jego wargi rozwarły się i poczuła śliski język przesuwający się po wrażliwym pączku sutka. Jęknęła głucho i wygięła się w górę, instynktownie poddając się pieszczocie.

Płynny ogień rozlał się w jej żyłach. Głowa opadła w tył, a całe ciało zarazem naprężyło się i omdlało. Rozumiała teraz, dlaczego Rye zareagował tak gwałtownie, gdy poprzedniego lata dotknęła jego nagich pleców.

Rye zerwał się nagle, zdarł z siebie sweter i ukląkł przed nią, jakby czekając na jej zgodę.

Dotąd nie zwróciła uwagi, że ma owłosiony tors, ale teraz, w padającym z okna świetle, zauważyła delikatną smugę jasnego puchu, przecinającą w poprzek kwadratowe mięśnie. Powiodła wzrokiem w dół, do pępka. Przez chwilę oboje sycili ciekawość, nim odważyli się posunąć dalej.

– Jaki ty jesteś muskularny! – stwierdziła ze zdumieniem.

– A ty nie – rzekł bez uśmiechu.

Widziała – naprawdę widziała! – jak w zagłębieniu jego krtani pulsuje żyłka i zastanawiała się, czy z nią jest tak samo. Krew bowiem tętniła jej wszędzie, w skroniach, w brzuchu, i w tym sekretnym miejscu, w którym teraz wszystko zdawało się ogniskować.

Rye nachylił się i pocałował ją, nim oparł swą nagą pierś na jej piersi. Oboje byli zdumieni, spostrzegając różnice w fakturze swojej skóry. Na próbę otarli się o siebie, a dotyk ten w niewyjaśniony sposób przyniósł im jedwabistą rozkosz.

Język Rye'a z coraz większą maestrią tańczył na nabrzmiałych sutkach. Laura wplotła palce w jego włosy, podświadomie zapraszając go, by legł na niej, sycąc tęsknotę jej ciała. Bez niego czuła się dziwnie kaleka.

Kolano Rye'a przesuwało się ciężko wzdłuż jej uda, przez wzgórek łonowy aż na brzuch. Po chwili Rye przylgnął do niej, nakrywając biodrami jej biodra, kotwicząc ją przy ziemi, z której ciało Laury wyrywało się w niebiosa. Jej nogi niejako z własnej woli rozsunęły się, robiąc miejsce dla tego twardego, natarczywego kolana, które zaczęło pocierać ją rytmicznie. Odruchowo uniosła biodra, zacieśniając kontakt, potęgując rozkoszne doznania.

Rye przewrócił się na bok, jego dłoń roztrącając szeleszczące halki pełzła po jej udzie. Serce Laury tłukło się jak oszalałe, a oddech Rye'a uderzał ją w ucho niczym fala przyboju. Jego palce musnęły falbankę pantalonów, przesunęły się wyżej… jeszcze wyżej… dłoń nakryła delikatny wzgórek i Laura z przestrachem uświadomiła sobie, że lniana tkanina w tym miejscu jest wilgotna. Rye zawahał się nieco, jakby był zdziwiony, lecz gdy nacisnął mocniej, doznała uczucia, że jest w raju, choć równocześnie spodziewała się, iż ręka Opatrzności lada moment sięgnie ku nim i porazi ich karzącym gromem.

Tymczasem dłoń Rye'a poznawała jej ciało przez ostatnią warstwę bielizny. Gdy jednak sięgnął do guzików, w Laurze odezwały się resztki rozsądku.

– Wystarczy, Rye – szepnęła drżącym głosem, chwytając go za nadgarstek. – Chyba powinniśmy się już ubrać. Ja… muszę wracać do domu.

Przez moment jego oczy patrzyły na nią z ledwie hamowanym gniewem. Potem Rye wypuścił długo powstrzymywany oddech, zerwał się, odwrócił i pospiesznie wciągnął sweter. Przygładził włosy i zerknął na nią przez ramię, lecz speszony, szybko odwrócił wzrok. Doprowadziwszy do ładu własny przyodziewek, Laura przyglądała mu się przez chwilę.

– Rye?

– Co? Kiedy przez długą chwilę nie odzywała się, obejrzał się ponownie.

– Czy pójdziemy do piekła? – spytała. Popatrzyli na siebie ze zgrozą.

– Chyba tak… – bąknął Rye.

– Oboje czy tylko ja?

– Myślę, że oboje. Laurze zrobiło się słabo ze strachu, bo nie mogła znieść myśli, że przez nią Rye skazał się na potępienie.

– Może jeśli więcej tego nie zrobimy i będziemy się żarliwie modlić…

– Może – posępny ton Rye'a niósł niewiele nadziei. Wstał. – Wracajmy już, Lauro, i lepiej nie przychodźmy tu razem. Wezmę te sidła i… – urwał, gdy zobaczył jej minę.

Rzucili się sobie w ramiona i przywarli do siebie rozpaczliwie, nie mogąc się uporać z tym, co ich spotkało. W górze krzyczały mewy, a pale, na których stał hangar, skrzypiały pod naporem przypływu.

– Och, Rye, nie chcę, żebyś poszedł do piekła!

– Nie płacz… Może… może ten jeden raz nam się upiecze…

Загрузка...