ROZDZIAŁ 13

Pogrzeb Zacha Morgana odbył się dwa dni później. Dzień był bezchmurny, mewy śmigały po lazurowym niebie, gdy żałobnicy licznie zgromadzili się wokół grobu tworząc krąg. Znajdowała się wśród nich matka Laury w towarzystwie Jane i Johna oraz wszystkich ich dzieci. Przybył Josiah, a także ciotki, wujowie i kuzyni zarówno Dana, jak i Rye'a – na wyspie bowiem prawie wszyscy byli w jakimś stopniu spokrewnieni. Ostatnie wyrazy szacunku dla zmarłego składali przyjaciele: Starbuckowie, DeLaine Hussey i pracownicy kantoru, który tego popołudnia został zamknięty.

Laura miała na sobie czarną suknię z krepy i kapelusz z woalem zakrywającym jej twarz aż do podbródka. Owo zwyczajowe na takie okazje nakrycie głowy do tego stopnia przypominało odwróconą węglarkę, że zwykle tak je nazywano. Stała razem z Danem i jego rodziną, Rye zaś znalazł się naprzeciw, z drugiej strony grobu. Laura przyjrzała mu się zza gęstego welonu. Przybrał tradycyjną pozę żałobnika – rozstawił nogi, dłonie złożył jedna na drugiej przed sobą. Monotonny głos pastora długo unosił się nad zgromadzeniem. Potem zapadła cisza.

Josh poruszył się nerwowo i pociągnął ją za rękę.

– Czy oni zakopią dziadka w ziemi? – rozległ się wyraźnie jego płaczliwy głosik. – Ja nie chcę, żeby go zakopywali.

Natychmiast, jakby w odpowiedzi, tu i ówdzie rozległy się stłumione łkania. Laura pogłaskała synka po głowie dłonią w czarnej rękawiczce. Podniósłszy wzrok, spostrzegła, że Rye patrzy na nią bezradnie.

Dan wziął malca na ręce i szepnął coś do niego, zbyt cicho, by Rye mógł usłyszeć. Mała rączka oparła się na jego policzku. Laura także nachyliła się ku nim, jej głowa przylgnęła do plecków Josha i przez chwilę zajęci byli tylko sobą. Kiedy się odwróciła, Rye patrzył na nich wciąż z tym samym bólem. Czując, że Ruth ją obserwuje, spuściła wzrok na okrytą czarnym kirem trumnę, którą zdobiły letnie mieczyki i ogrodowe chryzantemy.

Zaintonowano modlitwy końcowe i odśpiewano ostatni hymn. Na ciche polecenie pastora czterej mężczyźni – wśród nich Rye – pochylili się, by spuścić trumnę, spoczywającą na deskach nad otwartym grobem. Liny zatrzeszczały cicho i trumna, kołysząc się lekko popłynęła w głąb. Rye przyklęknął na jedno kolano, wyciągając linę. Laura tymczasem próbowała zapanować nad nową falą łez. Mrugając oczyma, by je strząsnąć, dostrzegła jasne ślady piasku na spodniach Rye'a. Nowy przypływ żalu przeszył jej serce. Chciała podejść do niego, strącić mu piach z kolana, a troskę z czoła. Jego oczy mówiły jej setki rzeczy, ale na pierwszy plan wysuwało się pytanie: kiedy? Skoro teraz wszystko się zmieniło… kiedy?

Odwróciła się, niezdolna pokrzepić go spojrzeniem, choć w głębi duszy bardzo tego pragnęła. Pierwsza łopata piachu upadła na trumnę. Hilda wybuchnęła płaczem, Dan stał obok z oczyma pełnymi łez i trzymał na rękach Josha, który nic nie rozumiał, choć surowy zwyczaj jemu także nakazywał udział w ceremonii.

Po pogrzebie żałobnicy udali się do domu Toma i Dorothy Morganów na poczęstunek dostarczony przez krewnych i przyjaciół z całej wyspy. Czarno ubrane matrony wystawiły na stół mięsiwa, chleb i ciasta oraz wazy z napitkiem. Bez przerwy zmywano naczynia i sztućce. Piwa było pod dostatkiem, bo tu, na Nantucket, stanowiło ono napój tak powszechny jak woda, każdy zaś statek wielorybniczy zabierał ze sobą wiele jego beczek jako antidotum przeciw szkorbutowi.

Dom Toma Morgana, zbudowany z niemalowanych desek jak większość domostw na wyspie, składał się z saloniku, dwóch alków i stryszku, nie starczało więc miejsca, by pomieścić wszystkich, którzy przyszli złożyć kondolencje. Rye został w ogrodzie wraz z liczną grupą mężczyzn, którzy pili piwo, palili fajki i wymieniali nowiny. Pewien absolwent Harvardu nazwiskiem Henry Thoreau udoskonalił ostatnio nowy wynalazek nazywany ołówkiem. Powiadano też, że wielorybom grozi wytępienie, choć niektórzy uważali ten pogląd za szaleńczy… Rozmowa przeniosła się na zyski, jakie można by było osiągnąć, wykorzystując statki wielorybnicze do holowania lodu z Nowej Anglii w tropiki.

Zainteresowanie Rye'a zblakło zupełnie, gdy z bokówki wyszła Laura z wiadrem. Skierowała się przez podwórko do studni i nachyliła nad cembrowiną, starając się przyciągnąć sznurowy uchwyt. Rye szybko rozejrzał się, szukając wzrokiem Dana, ale go nie dostrzegł, przeprosił więc rozmówcę i podszedł do studni. Wodę czerpało się za pomocą długiego drąga, osadzonego na rozwidlonej podporze, mocno wkopanej w ziemię. Jego dłuższy koniec wznosił się nad otworem studni, krótszy zaś obciążał spory kamień, przez co łatwo było wyciągnąć z niej pełne wiadro, o wiele trudniej jednak opuścić puste w dół. Kiedy podszedł, Laura wsparta o cembrowinę z całych sił ciągnęła przywiązaną do żurawia linę.

– Pozwól, że ci pomogę.

– Rye! – Zaskoczona, wyprostowała się gwałtownie. Lina wyśliznęła się jej z palców i ramię żurawia uciekło w górę. Laura szybko rozejrzała się dokoła, przyciskając dłoń do serca. Zdjęła kapelusz, woal nie zakrywał już jej twarzy.

– Wyglądasz na zmęczoną, maleńka. Ciężko to zniosłaś? – Rye złapał linę, ale nie uczynił nic ponadto. Z uwagą zajrzał w strapione oczy Laury.

– Nie nazywaj mnie tak.

– Lauro… – zrobił krok w jej stronę.

– Rye, opuść to wiadro. Ludzie patrzą. Szybkie spojrzenie potwierdziło jej słowa, Rye zajął się więc czerpaniem wody. Stopniowo opuszczał drewniane wiadro, aż usłyszał pluśnięcie głęboko w dole.

– Lauro, to nic nie zmienia.

– Jak możesz tak mówić?

– Nadal cię kocham. Wciąż jestem ojcem Josha.

– Rye, ktoś cię usłyszy. Wiadro wyjechało w górę. Rye przytrzymał uchwyt, gdy zawisło nad studnią, ociekając wodą, której krople budziły w głębi melodyjne echa.

– Niech słyszą. W całej okolicy nie ma nikogo, kto by nie wiedział, co do ciebie czuję… i że najpierw należałaś do mnie.

Laura chyłkiem zerknęła na zebranych w ogródku mężczyzn i cienie pod jej oczami jeszcze się pogłębiły.

– Proszę cię, Rye – szepnęła. – Podaj mi to wiadro. Sięgnął nad cembrowinę i dźwignął skopek, aż silne mięśnie zagrały pod rękawami czarnego surduta. Zignorował jej wyciągniętą rękę i ruszył z wodą do tylnej przybudówki, nie pozostawiając Laurze innego wyjścia, jak tylko udanie się za nim. Lawirując wśród sągów drewna, cebrów i balii, przystanął, żeby przepuścić ją przodem. Weszli do bokówki, niknąc gapiom z oczu.

Laura zerknęła niespokojnie ku drzwiom saloniku, były jednak zamknięte.

– Rye, nie mogę…

– Pst! – jego palec dotknął jej warg. Dotyk dłoni Rye'a podziałał jak balsam, ale Laura z wysiłkiem odsunęła się.

– Rye, nie dotykaj mnie. Sprawiasz tylko, że jeszcze mi ciężej.

– Lauro, ja cię kocham…

– I nie powtarzaj tego. Nie teraz. Wszystko się zmieniło, nie rozumiesz?

W jej ciemnych oczach dostrzegał coś, czego wolałby nie widzieć.

– Dlaczego to musiało się stać właśnie teraz? – spytał z rozpaczą.

– Może to ostrzeżenie dla nas. Jego twarz stężała.

– Nie mów tak! – syknął. – Nawet o tym nie myśl! Śmierć Zacha nie ma z nami nic wspólnego, nic!

– Tak sądzisz? – Laura przyjrzała mu się ze spokojem.

– Tak!

– Więc dlaczego mam wrażenie, jakbym osobiście przewróciła tę łódź?

– Lauro, wiem, że cię to dręczy, ale nie pozwolę ci wierzyć w takie brednie. – Ścisnął ją za ramię, aż zatrzeszczał krepowy rękaw.

– Ach, tak? Nie spuszczała z niego wzroku, zmuszając do rozważenia tej upiornej możliwości. Chciał upierać się przy swoim, ale nie był w stanie. Zachodzące słońce odbijało się od białych muszli za drzwiami i oświetlało twarz Laury z dołu, nadając jej eteryczny poblask. Wyglądała niczym anioł Sądu Ostatecznego. Sięgnęła po uchwyt wiadra, lecz Rye nie wypuszczał go z rąk. Patrzył na nią, pragnąc jej bardziej niż kiedykolwiek, zwłaszcza teraz, gdy znów zakosztował jej ciała. Samo ciało jednak już mu nie wystarczało. Marzył o powrocie do dawnego życia, spokoju, wspólnego domu. Ponadto miał syna. Mimo to Rye Dalton, opętany tęsknotą, nie potrafił zaprzeczyć słowom Laury, ani zmusić jej do powrotu, który znów odwlekał się do czasu, gdy Laura sama do tego dojrzeje. Ich dłonie spoczywały obok siebie na sznurze. Drugą ręką Rye dotknął jej podbródka.

– Czy to źle, że chcemy być ze sobą, skoro się kochamy?

– To, co zrobiliśmy, było złe, Rye. W jego oczach od nowa odmalował się ból.

– Jak śmiesz tak twierdzić, Lauro, wiedząc, co nas łączy, co zawsze nas łączyło? Nie możesz teraz odejść i…

Kuchenne drzwi otworzyły się nagle.

– O, przepraszam – wycedziła cierpko Ruth Morgan. – Zaczynaliśmy się już martwić, czy Laura nie wpadła do studni, ale, jak widzę, zatrzymał ją ważny powód.

Rye rzucił jej pogardliwe spojrzenie, myśląc przy tym, że gdyby kiedykolwiek serce Ruth Morgan drgnęło dla mężczyzny, nie drażniłby jej tak bardzo widok cudzych uczuć. Ta zasuszona stara panna nie wiedziałaby, co robić z chłopem, nawet gdyby zesłało go jej niebo – dodał w duchu, wchodząc do głównej izby i głośno stawiając wiadro na podłodze.

W miarę upływu dnia Laura czuła narastające zmieszanie, jej szwagierka bowiem jawnie dawała wyraz swym uczuciom. Ostentacyjnie zgarniała spódnice, gdy podczas prac kuchennych otarły się przypadkiem o jej suknię. Laura miała nadzieję, że Rye sobie pójdzie, ale on wciąż siedział, chociaż zapadł zmrok i mężczyźni wrócili do izby, żeby dalej pić piwo. Dan pozwolił sobie na zbyt wiele i osiągnął ten etap pijaństwa, w którym ludzie tracą humor i zaczynają użalać się nad sobą.

Siedział wraz z innymi przy dużym stole, zwiesiwszy głowę. To jeden, to drugi łokieć zsuwał mu się z blatu.

– Staruszek, chciał, żebym został rybakiem – Dan chwiejnie przysunął się do sąsiada po lewej i mętnymi oczyma zajrzał mu w twarz. – Ale ja nie lubię smrodu ryb, prawda, Lauro? – odchylił się, spoglądając na żonę, która siedziała z kobietami. Rye stał przy kominku za jego plecami.

Laura wstała.

– Chodźmy już, Dan.

– Co się stało? Czyżby Rye sobie poszedł? – Dan uśmiechnął się porozumiewawczo do mężczyzny obok, po czym wykonał szeroki gest ręką. – Bez Rye'a Daltona dla mojej żony nie ma zabawy. Czy mówiłem wam kiedy…

– Dan, jesteś pijany – przerwał mu Rye, podchodząc do niego z tyłu. – Zostaw ten kufel i idź do domu. – Wyjął naczynie z dłoni Dana i równie stanowczo, jak głośno odstawił je na stół.

Dan obrócił się do tyłu, mrużąc załzawione oczy.

– No, patrzcie ludzie, toż to mój przyjaciel Rye Dalton, ten sam, z którym mam wspólną żonę – uśmiechnął się złośliwie.

Goście z zakłopotaniem spoglądali w bok. Zaszurało parę stóp, których szmer w nagle zapadłej ciszy rozległ się jak grzmot.

– Dość tego, Dan! – syknął ostrzegawczo Rye, świadom, że Laura z Joshem czekają przy drzwiach, a Ruth Morgan ciekawie przygląda się im z kąta.

– Chciałem opowiedzieć historię o muszkieterach, którzy od dziecka dzielili się wszystkim. Ale podejrzewam, że i tak każdy ją zna. – Wzrok Dana okrążył stół, zatrzymując się na każdej twarzy, po czym wrócił do Rye'a. – Tak… Chyba wszyscy już o tym wiedzą. Nie ma sensu opowiadać im czegoś, o czym wiedzą, prawda? Gdzie ta nasza żona, Rye?

Laura była pąsowa jak mak, na twarzy Rye'a zaś legła gradowa chmura. Ledwie się hamował, by nie uciszyć Dana za pomocą pięści.

– Laura jest twoją żoną – rzekł sucho. – Właśnie czeka, aż odzyskasz przytomność i zabierzesz ją do domu. A zatem przestań robić z siebie durnia.

Przymglone oczy zwróciły się ku kręgowi twarzy.

– Czy ja robię z siebie durnia?

Jeden z mężczyzn odezwał się z ociąganiem:

– Czemu go nie posłuchasz? Zabierz żonę i idź spać. Dan uśmiechnął się głupkowato, po czym kiwnął głową.

– Tak, chyba masz rację. Bo jeżeli ja tego nie zrobię, mój najlepszy przyjaciel gotów mnie wyręczyć.

– Dan! Zapomniałeś, że w pokoju jest twój syn? – warknął wściekle Rye.

– Mój syn… Tak, na ten temat też warto by zamienić parę słów… Rye nie czekał dłużej. Z siłą zwielokrotnioną przez furię złapał Dana za ramiona i wywlókł na środek izby, omal nie przewracając stołu. Odwrócił go, chwycił za klapy surduta i wycharczał przez zaciśnięte zęby:

– Twoja żona czeka, aż odprowadzisz ją i dziecko do domu. Zrób to, bo inaczej pięścią nauczę cię rozumu!

Nieco przetrzeźwiały Dan uwolnił się z uchwytu, poprawił surdut i zachwiał się, próbując przybrać godną postawę.

– Zawsze robiłeś z nią, co chciałeś, Rye, poczynając od… Pięść Rye'a świsnęła w powietrzu i z rozmachem uderzyła go w żołądek, nie pozwalając dokończyć zdania. Dan tylko jęknął i zwalił się wprost w ramiona Rye'a.

Skamieniały dotąd Josh nagle ożył. Rzucił się Danowi na pomoc, wrzeszcząc:

– Tatusiu! Tatusiu! Uderzyłeś tatusia! Rye schylił się i zarzucił na ramię bezwładne ciało niczym worek kartofli. W tej samej chwili drobne piąstki zaczęły łomotać go po brzuchu, a dziecięcy głosik krzyczał:

– Nienawidzę cię! Postaw go w tej chwili! Nienawidzę cię za to, że uderzyłeś mojego tatę!

Wszystko stało się tak szybko, że Laura osłupiała. Dopiero po chwili udało jej się oderwać Josha od Rye'a i poprowadzić do wyjścia.

Rye poprawił sobie ciało Dana na ramieniu i zwrócił się do oszołomionych gospodarzy:

– Przepraszam za tę scenę, ale Dan miał dziś ciężki dzień. Wyrazy współczucia z powodu śmierci brata. – Potem rzucił do Laury, ignorując ciekawe spojrzenia: – Chodź, trzeba go położyć, i małego też.

Wyszli nie oglądając się. Zdawali sobie sprawę, że dali pozostałym wiele do myślenia. Rye pruł przed siebie tak szybko, że Laura ledwie mogła za nim nadążyć. Ciągnęła za rękę wciąż płaczącego Josha.

– Dlaczego on uderzył tatusia? – chlipnął. Rye szedł przodem, nie oglądając się.

– Tatuś wypił za dużo piwa – bąknęła Laura, nie wiedząc, co jeszcze mogłaby powiedzieć.

– Ale on go uderzył!

– Cicho bądź, Joshua. Szli przez mrok, kierując się odgłosem kroków Rye'a. Laura z ciężkim sercem zdała sobie sprawę, że Josh jest za mały, by cokolwiek pojąć.

– I zakopał dziadziusia… – dodał malec z urazą.

– Josh, powiedziałam ci, żebyś był cicho! Szarpnęła go mocniej i oskarżenia przerodziły się w cichy pomruk, przerywany pociągnięciami nosem. Laura poczuła wyrzuty sumienia. Wzięła synka na ręce i niosła go przez resztę drogi, czując na szyi jego mokrą twarzyczkę.

Od rozwidlenia kierowali się chrzęstem muszel. Rye zatrzymał się dopiero pod drzwiami, wpuszczając ją pierwszą. Stał z ciężarem, który teraz mocno mu już doskwierał, czekając, aż Laura odnajdzie krzesiwo i zapali świece. Kiedy wokół zabłysło parę wątłych płomyków, Laura odnalazła wzrokiem Rye'a.

– Przebierz się w koszulkę, zaraz do ciebie przyjdę – poleciła synkowi, wzięła świecę i pierwsza weszła do sypialni. Rye zwalił bezwładne ciało Dana na łóżko. Prostując się, powiódł wzrokiem od uchylonych drzwi szafy, skąd widać było wiszącą odzież Laury i Dana, do komody, na której prócz miednicy i dzbanka leżał kościany grzebień. Gdy wreszcie spojrzał na Laurę, stojącą w progu z dłońmi przyciśniętymi do piersi, minę miał oficjalną i zimną.

– Lepiej go rozbierz – powiedział. Laura pokonała dławienie w gardle i weszła do izdebki. Było tu ciasno, i gdy zbliżyła się do łóżka, Rye usunął się na bok. Stanął w drzwiach, ona zaś pochyliła się nad Danem i zaczęła zdejmować mu buty.

Obserwował, jak podnosi najpierw jedną nogę, potem drugą, i cicho stawia buty obok łóżka. Rozluźniła krawat, wyjęła go spod kołnierzyka i położyła na komodzie. Rozpięła guzik pod brodą… Rye przypomniał sobie, jak niedawno Laura rozbierała go na łące. Zmarszczył brwi. Laura przysiadła na brzegu łóżka, usiłując ściągnąć z Dana surdut, ale bezwładne ciało stawiało opór, i w końcu Rye powiedział:

– Zostaw go mnie. Idź zajrzeć do chłopca. Kiedy wstała, zobaczył, że w oczach ma łzy, a wargi jej drżą. Minęła go w drzwiach, przytrzymując spódnice tak, by o niego nie zawadzić.

Rye zdjął z Dana surdut, spodnie i koszulę, udało mu się też wepchnąć go pod pierzynę. Nieprzytomna, chrapiąca kopa siana. Przyjrzał mu się przez chwilę i tym razem bez pośpiechu rozejrzał się po pokoju. Podszedł do komody, podniósł grzebień Laury i pociągnął kciukiem po jego zębach. Musnął dłonią ręcznik wiszący obok lustra na ścianie. Potem jednym palcem powoli otworzył mahoniowe drzwi szafy. Rozchyliły się bezgłośnie. Rye cofnął palec i wsadził go do kamizelki, oglądając tymczasem sukienki Laury, przemieszane z garderobą Dana. Dotknął rękawa żółtej sukni, w której widział ją na targu, dwoma palcami zmiął materiał, po czym ze znużeniem opuścił dłoń i westchnął. Cicho zamknął drzwi szafy, zerknął na śpiącego na łóżku mężczyznę i zdmuchnął świecę.

Laura siedziała przy dziecku, tuląc je do snu. Rye nie miał zamiaru się zbliżać, lecz pokusa okazała się zbyt wielka. Powoli podszedł i przez ramię Laury zerknął na twarz chłopca, wciąż opuchniętą i czerwoną od płaczu.

– Dobranoc, kochanie – Laura nachyliła się, by ucałować synka. Ale wargi Josha wciąż drżały, a oskarżycielski wzrok utkwił w mężczyźnie, którego postać majaczyła za plecami matki. Rye postąpił krok bliżej, opierając się lekko o plecy Laury. Sięgnął ponad jej ramieniem i stwardniałą dłonią dotknął jasnych, miękkich włosów chłopca. W oczach Josha malowała się czujność, obawa i gniew.

– Przepraszam, że uderzyłem twojego tatusia.

– Mówiłeś, że jesteś jego przyjacielem.

– Bo jestem.

– Nie wierzę ci! – Bródka dziecka zatrzęsła się. – I… i zakopałeś w ziemi skrzynkę, w której był mój dziadziuś.

– To twój dziadziuś nauczył mnie łowić ryby, kiedy byłem niewiele starszy od ciebie. Ja też go kochałem, ale teraz nie żyje. Dlatego pochowaliśmy go na cmentarzu.

– I już nigdy więcej go nie zobaczę? Rye ze smutkiem potrząsnął głową. Po raz pierwszy doświadczył, że ojcostwo ma także i swoje bolesne strony. Josh spuścił wzrok i dźgnął palcem w koc.

– Tak myślałem, ale nikt nie chciał mi powiedzieć na pewno. Rye poczuł, że Laura drży, i lekko oparł jej dłoń na ramieniu.

– Nie chcieli cię martwić. Myśleli, że nie rozumiesz, skoro masz dopiero cztery latka.

– Niedługo skończę pięć.

– Tak, wiem. Jesteś więc dość duży, by zrozumieć, że twój… tatuś będzie bardzo tęsknił za swoim tatusiem. Trzeba go pocieszyć. – Rye zerknął na pochyloną głowę Laury. – I twoją mamę też – dodał tkliwie.

Niezdolna dłużej wstrzymać cisnących się do oczu łez, Laura ponownie ucałowała Josha.

– Śpij, kochanie. Będę tu, w pokoju. Malec obrócił się do ściany i zwinął w kłębek. Kiedy jednak poczuł, że matka wstaje, odwrócił się prosząco:

– Nie zamykaj drzwi, mamusiu.

– Dobrze, synku. Zostawiła alkówkę szeroko otwartą, ocierając łzy z oczu. Panowała cisza, tylko z sypialni dochodziło miarowe pochrapywanie Dana. Rye stanął za nią wpatrując się w misternie upięty węzeł włosów na karku, w fakturę czarnej żałobnej sukni, okrywającej pochylone ramiona. Położył na nich ręce, Laura zaś ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się cicho.

– Oj, kochanie… – szepnął, tuląc ją do piersi. Wyjął z kieszeni chusteczkę do nosa i podał jej, sam bliski łez.

– Rye, tak mi wstyd, że bolałam nad nami nie mniej niż nad Zacharym!

Obrócił ją twarzą do siebie i objął, zakołysał lekko jak dziecko.

Josh usłyszał szloch matki. Spuścił nogi z łóżka i stanął niezdecydowanie za skrzydłem drzwi, patrząc na szerokie plecy mężczyzny, który ją obejmował. Mama zarzuciła mu ręce na szyję, a on ją tulił, dokładnie tak samo, jak mama czasami tuliła jego, kiedy płakał. Przyglądał się w milczeniu; nie był pewien, czy powinien mieć pretensje do Rye'a za to, że uderzył tatę. Zdawać by się mogło, że mama będzie zła, ale tak nie było. To właśnie u niego szukała pociechy – tak, jak Josh u niej, gdy niosła go do domu. Przypominał sobie, iż Rye sam powiedział, że mama teraz tego potrzebuje. Josh wspiął się z powrotem na posłanie, ze zdumieniem dochodząc do wniosku, że widocznie mamusie też czasem chcą, żeby je przytulić.

Laura płakała gorzko, wylewając z siebie całą żałość, nagromadzoną w ciągu minionych trzech dni.

– Lauro… – Rye dotknął ustami jej włosów.

– Przytul mnie, Rye, och, przytul mnie… Mój kochany, ile ty musiałeś ostatnio wycierpieć!

– Sza, miła, sza… – szepnął miękko, ale Laura nie dała się uciszyć.

– Serce omal mi nie pękło, kiedy zobaczyłam cię z Danem na nabrzeżu. A potem, kiedy szukaliście Zacha… Och, Rye, tak bardzo chciałam ci powiedzieć, że kocham cię za to, co robisz dla niego. On… on tak bardzo cię wtedy potrzebował. Czasami myślę, że to przeznaczenie ciągle od nowa splata nasze losy, wiedząc, że potrzebujemy się wszyscy troje.

– Do diabła z przeznaczeniem! Mam go już powyżej uszu! – głos Rye'a zadrżał. Trzymał ją w objęciach i głaskał po głowie.

– Rye, tak mi przykro z powodu zachowania Josha. Nie martw się, przejdzie mu to, zapomni o pretensjach.

Rye gwałtownie oderwał się od niej i ujął w dłonie jej głowę.

– Przestań myśleć tylko o nich. Ja też cię potrzebuję! – Potrząsnął nią, jakby chciał ją otrzeźwić i zajrzał jej głęboko w oczy. Potem znów szorstko przygarnął ją do siebie, wdychając zapach jej skóry i włosów. – Dlaczego musiało się to nam przytrafić? – wyszeptał z rozpaczą. – Dlaczego właśnie teraz?

– Może to kara za nasze grzechy.

– Nie zgrzeszyliśmy! Padliśmy ofiarą zbiegu okoliczności, tak jak wszyscy inni. Ale to my musimy cierpieć męki rozstania, chociaż żadne z nas nie zawiniło. Należymy do siebie, Lauro, my dwoje, a nie ty i Dan.

Z oczu Laury od nowa popłynęły łzy.

– Wiem. Ale… nie mogę odejść od niego teraz, czy nie rozumiesz? Jak mogę go porzucić w najcięższych chwilach, zwłaszcza, że ja takie chwile przetrwałam dzięki niemu? Co powiedzieliby o tym ludzie?

– Nic mnie nie obchodzi, co powiedzą ludzie. Chcę, żebyś wróciła do mnie razem z Joshem.

– Wiesz, że to niemożliwe, przynajmniej nie w tej chwili…

– Kiedy? – zapytał krótko. W jego błękitnych oczach błysnął gniew.

– Najpierw musi upłynąć okres żałoby.

– Do diabła z żałobą! Zach Morgan nie żyje, ale czy musimy udawać, że umarliśmy wraz z nim? Żyjemy i zmarnowaliśmy już całe pięć lat!

– Rye, proszę cię, zrozum… Chcę być z tobą. Ja… tak bardzo cię kocham…

Wzburzenie Rye'a nagle opadło. Przyglądał się jej długo w blasku świecy.

– Ale jego też kochasz, prawda? Laura spuściła wzrok. Przez długą chwilę nie odpowiadała i nie patrzyła na niego, więc w końcu zmusił ją, by podniosła głowę.

– Oczywiście – rzekł z bólem. – Ja także. I to jest najgorsze, prawda?

– Wiem, że ty też cierpisz, kiedy Dan jest taki… – Obejrzała się w stronę sypialni, skąd dochodziło głośne chrapanie Dana.

– Często się tak upija?

– Coraz częściej. Wie i pije… żeby zapomnieć.

– I wzbudzić w tobie wyrzuty sumienia. Nie oszukuj się, Lauro, cokolwiek zrobisz i tak będzie źle. Jeśli zostaniesz, będzie się upijał, bo wie, że chcesz odejść. Jeśli odjedziesz, będzie pił dlatego, że z nim nie zostałaś.

– Och, Rye, jaki z ciebie cynik. Dan nie jest taki twardy jak ty. Czy nie mógłbyś mieć dla niego odrobiny litości?

– Nie proś mnie o litość dla Dana, Lauro. Wystarczy, że wciąż żywię dla niego przyjaźń, Bóg mi świadkiem. Ale nie mam zamiaru się nad nim litować, skoro posługuje się swoją słabością, żeby cię zatrzymać.

– Nie chodzi tylko o to, Rye. To mała wyspa. Widziałeś, jak dzisiaj patrzyła na nas Ruth?

– Ruth! – wykrzyknął Rye z irytacją. – Ruth powinna wreszcie stracić dziewictwo, wtedy wiedziałaby, przez jakie piekło przechodzisz!

– Rye, na litość boską…

Złapał ją za głowę i wycisnął na jej wargach dziki pocałunek. Dopiero po chwili poczuł, że Laura stara się uwolnić. Przytulił ją ze skruchą.

– Przepraszam cię, Lauro. Po prostu nie mogę znieść tego, że wyjdę stąd i znowu będę sobie wyobrażał, że leżysz z nim w tym samym łóżku, które kiedyś my dzieliliśmy ze sobą.

– Pół roku – przerwała mu. – Nie wytrzymasz sześciu miesięcy?

– Sześć miesięcy? – powtórzył zimno. – Dlaczego nie prosisz mnie o sześć lat?

– Mnie też nie jest lekko, Rye, chyba o tym wiesz. Ujął ją pod brodę delikatnie, czule.

– Powiedz, czy mogłaś zajść teraz ze mną w ciążę? Bo jeśli to możliwe, za żadne skarby świata nie pozwolę ci z nim zostać!

– Nie, Rye. To nie ten czas.

Rye wbił udręczony wzrok w jej twarz.

– Będziesz mu się oddawać? Wyrwała mu się i odwróciła tyłem.

– Rye, dlaczego sam siebie dręczysz…

– Dlaczego? – Chwycił ją za ramię i obrócił do siebie. Oczy mu pałały. – Musisz doprawdy bardzo go kochać, inaczej ta myśl dla ciebie też byłaby torturą!

Laura złapała go za ręce.

– Żal mi go. Zdradziłam go i przez to mam wobec niego dług.

– A jeśli spłacając ten dług poczniesz jego dziecko? Co wtedy? Znów będziesz mnie prosić o czas na decyzję, którego ze szczęśliwych ojców następnym razem obdarzysz względami?

Wymierzyła mu policzek, ale uchylił się, nim cios doszedł celu. Zawstydzona, dotknęła jego piersi.

– Przepraszam… Czy nie widzisz, że w istocie nie złościmy się na siebie, lecz na to, do czego zmusza nas życie? Wyżywamy się na sobie, bo nie potrafimy usunąć przyczyny naszych kłopotów.

– Prawdziwą przyczyną kłopotów jest twój upór, a usunąć ją możesz jednym słowem – „tak!” Wolisz jednak tego nie robić. – Rye ruszył w stronę drzwi.

– Rye, dokąd idziesz? Obrócił się i zniżył głos:

– Zostawiam cię z twoim pijanym mężem, który nie jest ciebie wart, ale jakimś cudem zachowuje twoją lojalność, chrapiąc tam sobie w pijackim śnie. Prosisz o pół roku? Dobrze. Dam ci pół roku. Ale w tym czasie trzymaj się z dala ode mnie, kobieto, bo postaram się, żebyś znów zdradziła męża i nie sprawi mi różnicy gdzie, kiedy, ani kto będzie o tym wiedział. Jak dla mnie może się temu przyglądać cała wyspa. Ruth Morgan i jej podobne będą miały o czym myśleć w długie bezsenne noce!

Загрузка...