ROZDZIAŁ 22

W czwartek rano Szara Pani Mórz w pełni zasługiwała na swą nazwę. Brzeg morza okrywała cienka warstwa mgły, a niebo nad wyspą miało barwę stali. Nad miastem rozległa się codzienna pobudka – poranny dzwon kościoła Kongregacji, uderzenia kowalskiego młota, łopot żagli chwytających wiatr, plusk wody pod falochronem i turkot drewnianych kół na bruku.

Przy otwartych drzwiach bednarni zatrzymały się dwa wozy. Wozacy weszli do środka i zaczęli wytaczać z warsztatu ciężkie beczki. Wewnątrz tylko stół roboczy i piec zostawiono na miejscu. Stary zgarbiony bednarz o siwych kędziorach stał obok młodego, którego jasna grzywa spadała na czoło jak splątane wodorosty. Błękitny dym unosił się w górę powolną spiralą; młody człowiek objął ramieniem plecy ojca.

– Cóż, staruszku… Chwilę trwała znacząca cisza.

– Tak, synu – rzekł w końcu Josiah. – Dobrze się tu mieszkało.

Patrzyli na belki stropu, na okienko nad stołem, wytarte schody na piętro. We wspomnieniach zabrzmiał głos tak drogiej im kobiety, który przez tyle lat wzywał ich na śniadania, kolacje, do łóżek. Ściany pachniały cedrem i tytoniem fajkowym, który przesiąkł je chyba na zawsze.

Josiah wyjął z ust wonny cybuch i odezwał się cicho:

– Chciałbym zostać na chwilę sam z twoją matką. Idź po swoją kobietę, chłopcze.

Rye wciągnął głęboki, drżący oddech i po raz ostatni rozejrzał się wokoło.

– Spotkamy się na nabrzeżu – rzekł ochryple, jeszcze raz uścisnął barki ojca i szybko wyszedł na ulicę.

Długim susem wskoczył na wóz, gwizdnął głośno i obejrzał się w chwili, gdy żółty labrador dał susa za nim. Pies przebiegł po zniszczonych deskach na przód wozu, oparł pysk na siedzeniu woźnicy, machnął parę razy ogonem i ruszyli.

U stóp wzgórza wóz zatrzymał się. Mężczyzna zmrużył oczy, patrząc na maleńką chatynkę ze srebrzystobrunatnych, nieheblowanych desek. Na próg wyszła kobieta ubrana w podróżną pelerynę z gołąbkowoszarej wełny, prostą sukienkę w żółtą kratę i żółty czepek z satynową kokardą tuż nad lewym uchem.

Podniosła dłoń na powitanie. Obok niej pojawił się mały chłopczyk. Zobaczył smukłego bednarza i nachmurzył się. Za to stara suka na widok chłopca zeskoczyła z wozu i pognała do niego, ile sił w sztywnych łapach. Ponura mina zniknęła z twarzy dziecka, oczy zabłysły, buzia rozchyliła się z zachwytu i Josh wybiegł psu na spotkanie. Chwycił go w objęcia, mrużąc oczy, gdy labrador przejechał mu po twarzy mokrym jęzorem.

Josh odruchowo zwrócił się do Rye'a:

– Czy Łajba… – urwał, jakby coś sobie przypomniał, obejrzał się na matkę i dokończył: – Czy Łajba pojedzie z nami?

– Dlaczego nie spytasz Rye'a?

Josh spojrzał na wysokiego mężczyznę, którego kiedyś tak bardzo lubił. Widać było, że walczy z sobą.

– Czy Łajba pojedzie z nami? – spytał w końcu.

Rye podszedł bliżej, przyklęknął i pieszczotliwie targnął psa za ucho.

– Oczywiście, że jedzie. Ktoś musi pilnować, żeby wilki, niedźwiedzie i szopy nie zakradły nam się do spiżarni.

– W… wilki i niedźwiedzie? – Josh szeroko otworzył oczy. – Naprawdę?

– Tak, ale z Łajbą nie mamy się czego bać.

– To rzeczywiście będzie przygoda?

– Tak, synu. I lepiej szybko się zdecyduj, czy masz zamiar się do mnie odzywać, czy do końca podróży będziesz milczał jak głaz. – Rye zniżył głos. – Wiesz, że sprawiasz tym wielką przykrość mnie i twojej mamie, zwłaszcza jej. Chciałaby, żebyś znów się uśmiechał, ale sama też chce być szczęśliwa… – urwał, po czym dodał cicho: – Oboje bardzo cię kochamy, Josh.

Josh spuścił oczy.

– Jimmy mówi – rzekł cichutko – że twój tato… no, wiesz, jeśli z nami pojedzie, będzie moim dziadkiem.

– Tak, synu – twarz Rye'a złagodniała.

– A ty… ty będziesz moim ojcem?

Laura patrzyła ze wzruszeniem, jak wysoki mężczyzna w zawadiackiej marynarskiej czapce pochyla się nad swoim synem.

– Tak, kochanie. Wiesz, że jestem twoim ojcem. Josh zerknął na niego niepewnie niebieskimi oczkami, które były wierną kopią oczu Rye'a.

– Czy będę musiał mówić do ciebie „tato”? Rye przełknął ślinę. Nagle zrozumiał, jak trudno było dziecku akceptować zmiany zachodzące w jego życiu. Odpowiedział łagodnie:

– Nie, Joshua. Myślę, że jest tylko jeden człowiek, który dla ciebie na zawsze pozostanie tatą. Nic tego nie zmieni. Możesz przecież nadal kochać go tak samo, jak przedtem.

– Ale już go nie zobaczę, prawda?

– Obawiam się, że nie. Michigan jest bardzo daleko stąd. Ale kto wie, może kiedy dorośniesz, przyjedziesz do niego z wizytą?

Laura czekała bez ruchu, mając nadzieję, że dziecko ostatecznie pogodzi się z ojcem i w ich życiu wreszcie zapanuje spokój.

Josh milczał przez dłuższą chwilę, kucając przed Ryem. Pies liznął go w brodę, ale Josh zdawał się tego nie zauważać. W końcu podniósł wzrok i oznajmił bardzo urzędowym tonem:

– Postanowiłem, że będę mówił do ciebie „ojcze”. Spojrzeli sobie w oczy; serce Rye'a omal nie wyrwało się z piersi.

Nagle Josh zerwał się na nogi, a Rye rozpostarł ramiona i w ułamku sekundy miłość zwyciężyła: padli sobie w objęcia.

Na widok ojca i syna w uścisku oczy Laury zamgliły się. Uznała, że jest to najodpowiedniejsza pora, by wkroczyć.

– Macie zamiar stać tam przez cały dzień, czy może jednak pomożecie mi załadować rzeczy?

Rye zerknął w jej stronę i wyprostował się. Ruszył ku niej długim, powolnym krokiem.

– Twoja mama wygląda dziś bardzo szykownie – rzekł do syna.

Dziecko spojrzało na niego..

– Co to znaczy szykownie? Odpowiedział mu tylko głośny śmiech Rye'a. Razem weszli na wzgórek. Rye podszedł do Laury, postawił nogę na schodku, wsparł na niej obie dłonie i zmierzył wzrokiem długą do ziemi pelerynę i wystający spod niej trójkąt żółtego materiału.

– Z czego się tak śmiejesz?

– Czy to tak wita się pana młodego w dniu ślubu? Laura otworzyła usta.

– To dzisiaj!

– Zgadza się, dzisiaj. Choćbym miał wywołać bunt na okręcie. O ile oczywiście zdążymy na parowiec do Albany, bo na razie nie zanosi się na to.

Z wesołym uśmiechem wkroczył do środka, a za nim Josh.

Dom odarty był teraz z całego swego ciepła i już zdawał się opustoszały. Od pewnego czasu Laura systematycznie pozbywała się mebli, sprzedażą reszty miał zająć się Ezra Merrill. Pozostałe sprzęty smętnie tkwiły w małych pokoikach, z których usunięto wszystkie osobiste drobiazgi. Rye celowo nie rozglądał się zbyt dokładnie, szybko wytoczył beczkę i zniósł ją ze schodków. Taki dzień pogrążał człowieka na przemian to w radości, to znów w nostalgii. Powinni jak najszybciej odsunąć od siebie wspomnienia i patrzeć tylko w przyszłość.

Kiedy jednak ostatnia beczka została załadowana na wóz i Rye wrócił do domu po dwie walizeczki, zastał Laurę z ręką na gzymsie komina. Z alkówki zniknęła pościel, pozostała tylko drewniana skrzynia. Laura wpatrywała się w nią przez dłuższą chwilę. Potem podeszła do drzwi sypialni. Rye cicho stanął obok niej. Zerknęła na niego bez uśmiechu i przeniosła wzrok na małżeńskie łoże.

– Zrobię ci nowe łóżko – obiecał miękko, pojmując, że nie żal jej samego sprzętu, lecz związanych z nim wspomnień. Na tym łóżku po raz pierwszy skonsumowali swój związek. Na nim urodził się Josh. I na nim rzucał się w gorączce Dan.

– Chodź – rzekł cicho. – Musimy już iść.

Kroki rozbrzmiały echem w pustych pomieszczeniach, w których ongiś unosił się ich śmiech. Po raz ostatni wychodząc z tego domu, zamknęli w nim wspomnienia, te dobre i te złe. Śnieżnobiałe muszle wydawały dobrze znany chrzęst, który przez tyle lat oznaczał bliskość rodzinnego ogniska. W połowie drogi odwrócili się jeszcze raz, by na zawsze zachować w duszy obraz domku na wzgórzu.

Ciężko było rozstać się z domem, ale jeszcze ciężej z ludźmi. Przyszli wszyscy – Jane i John Durning z sześciorgiem pociech, Jimmy Ryerson z rodzicami, Dahlia Traherne, Hilda Morgan w towarzystwie Toma i Dorothy, Chad, jego rodzice i cała familia Daltonów – nawet kuzyn Charles z żoną i trójką dzieci. Przyszedł też Joseph Starbuck, Ezra Merrill i Asa Pond.

Z tyłu za murem mężnie uśmiechniętych twarzy stała DeLaine Hussey. Wyglądała tak, jakby wszystkimi siłami starała się powstrzymać łzy.

I, oczywiście, pojawił się Dan.

Przyszedł ostatni i z początku trzymał się z tylu, obok DeLaine. Laura i Rye nie zauważyli go. Laura padła w objęcia matki, która wcisnęła jej do ręki plik domowych przepisów. Laura zaczęła płakać, najpierw cicho, potem coraz gwałtowniej, gdy jako kolejna uścisnęła ją Jane, rozdzierająco chlipiąc jej do ucha. Wujkowie i ciotki przekazywali sobie Rye'a z rąk do rąk, a Josh i Jimmy klęczeli obok Łajby, otoczeni przez rój kuzynów i kuzynek, z których każde w tej chwili dałoby się pokroić, żeby też móc przeżyć przygodę – zwłaszcza, jeśli brały w niej udział wilki i niedźwiedzie.

Kapitan Silas przegonił ich na bok, żeby zrobić miejsce dla wozów, które podjechały do trapu. Tłum się rozstąpił, odsłaniając Dana w meloniku na głowie, z palcami w kieszeniach kamizelki i z wyrazem kurczowego opanowania na twarzy.

Patrzyli na siebie. Tłum nagle zaniemówił, po czym znów podniosła się wrzawa.

Na pokład „Clintona” załadowano ostatnią beczkę i uszy zgromadzonych rozdarł przeciągły gwizd, który podniósł się nad nabrzeżem.

Serce Laury załomotało – nie wiadomo, czy zawinił tu ogłuszający dźwięk, czy widok Dana. Wciąż stał z wahaniem dwadzieścia stóp od niej, powściągliwy jak zawsze.

Ale wtedy zauważył go Josh. Zerwał się na nogi i popędził ku niemu. Dan ukląkł i po raz ostatni porwał go w objęcia.

Nad nabrzeżem poniósł się żałosny okrzyk:

– Tato!… Tato!…

– Wszyscy na pokład! – zakomenderował kapitan Silas. Gwizdek parowca rozległ się ponownie. Dan przymknął oczy, powstrzymując łzy.

Laura rzuciła błagalne spojrzenie na Rye'a, lecz on już popychał ją do przodu, w stronę Dana. Dan postawił Josha na ziemi i wyszedł jej na spotkanie. Rzuciła mu się na szyję, strącając melonik, który potoczył się po szarych deskach pomostu. Rye patrzył na DeLaine Hussey. W milczeniu skinął jej głową, ona zaś uniosła drżącą dłoń do ust.

Laura przylgnęła do Dana, czując jak bije mu serce, po czym odchyliła się i spojrzała w twarz. Usta miał zaciśnięte, ale nozdrza drżały i podejrzanie często mrugał oczyma. Pieszczotliwie dotknęła jego policzka.

– Żegnaj, Dan – wyjąkała.

Dan chciał coś powiedzieć, lecz nie mógł wydusić słowa. Przyciągnął ją jeszcze raz do siebie i ku jej zaskoczeniu pocałował mocno w usta. Kiedy ją wypuścił, policzki miał mokre od jej łez.

Rye mocno uścisnął mu dłoń.

– Dbaj o nich, przyjacielu – szepnął Dan.

– Jak o źrenicę oka.

Ich głosy były zmienione ze wzruszenia, a dłonie zaciśnięte tak mocno, że palce pobielały.

Kapitan Silas zawołał z trapu:

– Wszyscy na pokład! Musimy trzymać się rozkładu!

Rye wziął Josha na ręce. Łzy płynęły po piegowatych policzkach chłopca, kiedy ponad muskularnym ramieniem nowego ojca patrzył na swego tatę. Sterczący kosmyk na czubku głowy podrygiwał w takt zamaszystych kroków Rye'a. Laura, podtrzymywana przez Rye'a pod rękę, bo łzy zupełnie ją oślepiły, ruszyła za nimi, mijając morze niewyraźnych twarzy.

Stali przy relingu – Rye z Joshem na ręku, dalej Laura i Josiah, a pomiędzy nimi sterczał wszędobylski nos zaniepokojonej Łajby. Statek zakołysał się, szarpnął i ruszył do przodu, powoli nabierając prędkości. Rytmiczny łomot przybrał na sile niczym nieprzerwane tętno statku.

Każde z nich wpatrywało się w jedną, wybraną twarz. Dla Josha był to Jimmy Ryerson, który machał nad głową jedną ręką, a drugą ocierał oczy. Dla Laury była to Jane, stojąca z policzkiem wtulonym we włosy najmłodszego dziecka. Dla Rye'a był to Dan, który podniósł w końcu kapelusz, ale zapomniał włożyć go na głowę. Josiah natomiast spoglądał ponad dachami na ledwie widoczny w dali drewniany domek. Opuścił rękę i machinalnie pogłaskał Łajbę po łbie. Pies zaskomlał, podniósł smutne oczy na starca. Brzeg odpłynął i zszarzał we mgle otulającej przystań.

Przez długi czas patrzyli na ten ukochany skrawek lądu. Gdy mijali płycizny, wystające palce cypla Branta i Coate zdawały się przywoływać ich z powrotem. Ale „Clinton” pruł naprzód, aż Nantucket zaczęła przypominać guziczek, unoszący się na powierzchni wody, a potem rozpłynęła się całkiem we mgle.

Laura zadrżała. Podniosła głowę i zobaczyła, że Rye jej się przygląda.

– Chcesz obejrzeć naszą kajutę? „Nasza kajuta”. Jeśli cokolwiek mogło oderwać jej bolesne myśli od wyspy, którą właśnie pożegnali na zawsze, to tylko te dwa słowa.

– Chyba powinnam, skoro mamy w niej spędzić dwa tygodnie – powiedziała. Wszyscy czworo udali się pod pokład. „Clinton” był o wiele mniej luksusowy niż „Telegraf, choć bowiem mieścił trzydziestu pasażerów, jego głównym zadaniem był transport ładunku, toteż pomieszczenia dla ludzi z trudem można było nazwać kabinami. Rye poprowadził ich do dwóch klitek, przedzielonych cieniutkim przepierzeniem.

Otworzył drzwi i cofnął się w wąskim przejściu. Laura zajrzała do środka. Ku swemu rozczarowaniu zobaczyła wewnątrz piętrową koję, wąską ławę przymocowaną do ściany, malutką półeczkę i latarnię olejową, kołyszącą się u sufitu. Jej walizka już stała obok marynarskiego kuferka Rye'a.

– Puść mnie, chcę zobaczyć! – zanim zdążyła zareagować, Josh przecisnął się obok niej. Męska dłoń spadła mu na ramię.

– Nie tak szybko, młodzieńcze! Ty mieszkasz obok. Serce Laury zadrżało. Bała się, że Josh będzie protestować, kiedy zechcą go z nią rozdzielić w obcym miejscu. Nie miała jednak czasu się nad tym zastanawiać, bo musiała wejść do środka kabiny, żeby przepuścić całe towarzystwo do następnych drzwi.

– Ty rozgościsz się tutaj razem z dziadkiem – usłyszała. Wetknęła nos do sąsiedniej kajuty, identycznej jak pierwsza.

– Z dziadkiem? – Josh skrzywił się z powątpiewaniem.

– Zgadza się.

– A gdzie będzie mama?

– Tuż za ścianą – Rye skinął głową w kierunku ich kabiny.

– Ale… Słysząc brak entuzjazmu w głosie wnuka, Josiah uznał za stosowne się wtrącić.

– Chodź no tutaj – rzekł swą rozwlekłą nowoangielską gwarą.

– Chcę ci coś pokazać. Josh spoglądał sceptycznie na Rye'a i matkę. Była to jedna z najcięższych chwil w życiu Laury: zabiegała o zgodę syna na to, że będzie spać z jego ojcem! Josiah schylił się i wyciągnął spod koi drewnianą skrzynkę z rzędem otworów na boku. Usiadł na niższej koi i delikatnie położył na niej ręce, jak gdyby był to kapelusz magika. Josh dał się złapać.

– Co to jest? – spytał, przysuwając się bliżej.

– Nic wielkiego. Dwoje współtowarzyszy na długą podróż. Wieko skrzynki uniosło się i z wewnątrz doleciał świergotliwy duet.

– Kurczęta! – Josh już wyciągał ręce, podniecony i rozpromieniony. – Możemy je trzymać na statku?

– Nawet powinniśmy. Z tego, co słyszałem, w Michigan nie ma wielu kur. Postanowiłem od razu założyć hodowlę, żeby twoja mama miała jajka do potraw.

Łajba wyciągnęła nos i zaczęła obwąchiwać skrzynkę. Josh już zapomniał o Rye'u i Laurze. Josiah sięgnął do kieszeni na piersi, wydobył z niej zimną fajkę i wsadził ją w zęby, spoglądając na przemian to na chłopca, to na kurczęta, to na psa. Po chwili zerknął ukradkiem na Laurę i odezwał się żartobliwie:

– Wiesz, Joshua, będzie mi potrzebna pomoc przy tej menażerii, więc mam nadzieję, że twoja mama nie będzie miała nic przeciwko temu, żebyś spał tutaj.

Josh błyskawicznie rzucił się do nóg Laury, nieomal wspinając się po jej spódnicy.

– Mogę, mamo? Mogę? Razem z… dziadkiem będziemy karmić kurczęta, trzymać je w cieple i pilnować, żeby Łajba ich nie zjadła!

Laura wybuchnęła śmiechem. W oczach Josiaha również pojawił się wesoły ognik. Miała nadzieję, iż bez słów zrozumie, jak bardzo jest mu wdzięczna.

– Oczywiście, że możesz mieszkać z dziadkiem, Josh. Josh już zaglądał do skrzynki.

– Jak je nazwiemy, dziadku?

– Kurczaki? W życiu nie słyszałem, żeby kurczęta miały imiona!

– Widzę, że nie jesteśmy tu potrzebni, więc chodźmy się rozpakować – Rye ujął Laurę za łokieć i gorący dreszcz przeszył jej ramię. Kiedy wychodzili, dziadek i wnuk byli tak zajęci, że żaden nawet na nich nie spojrzał.

Gdy zamknęli za sobą drzwi własnej kajuty, zapadła cisza, w której słychać było tylko pomruk maszyny, dobiegający spod podłogi. Nie było tu bulaja, tylko olejna lampa kołysała się na haku. Jej skąpe światło nie było jednak konieczne, by Laura widziała każdy rys twarzy Rye'a. Poczuła, że stanął za nią.

– Nie jest tu zbyt wykwintnie – rzekł przepraszająco, ale w jego głosie wyczuła napięcie.

– Czy kiedykolwiek prosiłam o luksusy? Dłonie Rye'a przesunęły się po jej plecach i dotknęły szyi.

– Nigdy – rzekł gardłowo. Potem, jak gdyby nie miał do siebie zaufania, opuścił ręce.

– Z tymi kurczakami to twój pomysł? – zapytała.

– Nie. Podziękowania należą się mojemu ojcu.

– Josiah jest bardzo domyślny.

– Też tak uważam. Chciała się odwrócić, ale nagle zabrakło jej odwagi. Serce Laury dudniło na wyścigi z maszyną, pulsując tak potężnie, że miała wrażenie, iż to od jej tętna drżą deski podłogi. Rye odchrząknął.

– Cóż… Muszę pomówić z kapitanem, więc tymczasem…

– Josiah nie wymyślił tych kurcząt bez powodu – przerwała mu, odwracając się wreszcie twarzą do niego. – Nie waż się wychodzić, zanim…

W tej samej chwili znalazła się w jego ramionach. Usta Rye'a wylewnie witały ją na pokładzie; wsunął ręce pod jej pelerynę i przycisnął ją do piersi. Zarzuciła mu ramiona na szyję, czując, że jej stopy odrywają się od podłogi. Zdjęła mu czapkę z głowy i głaskała po zmierzwionych włosach.

Rye opuścił ją odrobinę; ich brzuchy i biodra się zetknęły. Oparł ją o drzwi, tuląc tak mocno, że zabrakło jej tchu. Jego członek był już w pełnej gotowości, o czym się przekonała, gdy zaczął ocierać się o nią zmysłowo.

Laura zwilgotniała z pożądania. Jakżeż to było wytęsknione, rozkoszne! Przyciśnięta do drzwi, nie mogła mu dowieść, jak jest podniecona.

– Rye, postaw mnie – wykrztusiła.

– Jeśli cię postawię, będę miał wolne ręce, a wtedy już się nie cofnę.

– Nic nie szkodzi.

– Nieprawda. Najpierw chcesz wyjść za mąż, więc teraz postawię cię i pójdę w tej sprawie do kapitana, zgoda?

– Niech cię diabli, Rye – wymruczała, prowokacyjnie wsuwając mu język pomiędzy wargi. – Właśnie teraz uparłeś się postępować właściwie!

– Zgoda? – powtórzył, cofając głowę na tyle, by uwolnić się od jej napastliwego języka.

– No dobrze, zgoda. Opuścił ją i pomógł utrzymać równowagę, po czym odstąpił o krok i jej spódnica przyzwoicie opadła do podłogi. Głos Rye'a zdawał się dudnić jak parowy silnik, a bezlitosne niebieskie oczy przenikały ją na wskroś, gdy rzekł:

– Uprzedzam cię, dzisiejszej nocy nie zrezygnuję tak łatwo. Laura wspięła się na palce i włożyła mu czapkę.

– Mam nadzieję – szepnęła. Pocałował ją znowu, a jego dłoń gestem posiadacza musnęła jej piersi.

– Wrócę, gdy tylko wszystko załatwię. Ty w tym czasie przygotuj się do ślubu. To już drugi raz… Tym razem kiedy powiesz: „Dopóki śmierć nas nie rozłączy”, potraktuj to poważnie.

Obrócił się na pięcie i wyszedł.

Laura spojrzała za nim z uśmiechem, po czym zakręciła się w miejscu. Wciągnęła cztery głębokie wdechy, żeby się uspokoić, ale niewiele to pomogło, więc w końcu przycisnęła dłoń do łona, w którym pulsowało echo jego pieszczot.

Która godzina? Dopiero dwunasta. Ileż jeszcze ma czekać? Do ósmej, kiedy będą mogli szacownie udać się na spoczynek? Boże drogi, jak wytrzyma tak długo?

Zdjęła czepek i pelerynę i zaczęła myszkować po maleńkiej kajucie, wypróbowując materace, podsuwając bagaże pod ścianę. Nie było sensu ich rozpakowywać, bo w kabinie nie przewidziano miejsca na dodatkową odzież. Czas się dłużył.

Kiedy Rye wrócił, zastał ją siedzącą na brzegu koi. Na jego widok zerwała się na równe nogi. Wszedł, zamknął za sobą drzwi i oparł się o nie.

– O czwartej – oznajmił bez wstępów.

– O czwartej – powtórzyła jak słowa litanii.

– Tak. W kajucie kapitana. – Spojrzał na nią dziwnym wzrokiem.

– No cóż… – uniosła ręce i rozejrzała się dokoła, jak gdyby spodziewała się znaleźć tu coś, co odwróci jej uwagę od tego, co bez reszty zaprzątało jej myśli.

Rye wciągnął głęboki oddech, wypuścił go i kciukiem zsunął czapkę na tył głowy. Potem otworzył drzwi.

– Chodźmy zobaczyć, jak mają się kurczaki. Z wielkiej ulgi pod Laurą ugięły się nogi.

Cała czwórka spędziła bardzo przyjemne pół godziny obserwując małe ptaszki i psa, który teraz pozwalał nawet stawiać je sobie na głowie.

Wkrótce potem okrętowy dzwon wezwał ich na obiad, który podano w długim salonie na dziobie – równie ciasnym jak wszystkie inne pomieszczenia. Ławy i stoły stłoczono tu do tego stopnia, że pomocnik kucharza musiał się przeciskać z gorącą zupą rybną i twardym czarnym chlebem, z którego składał się posiłek.

Laura siedziała obok Rye'a, czując każde muśnięcie jego uda. Przy stole z ożywieniem wymieniano informacje o portach przeznaczenia. Laura i Rye nie afiszowali się planowanym ślubem, bo i tak wszyscy brali ich za małżeństwo, zwłaszcza że towarzyszyło im w podróży dziecko.

Po południu Rye zostawił Laurę w kajucie, żeby odpoczęła, a sam zabrał swój kuferek i wyniósł się za ścianę. Laura była jednak tak podniecona, że nie mogła się odprężyć nawet na chwilę. Bez przerwy macała cienki złoty zegarek wpięty w gors sukni, a gdy wskazał trzecią, poszła do sąsiedniej kajuty po Josha. Ku jego oburzeniu, kazała mu się przebrać i przygotować do ceremonii.

Sama postanowiła zostać w żółtej sukience, uczesała tylko włosy w twarzowy kok i za nic nie mogła się zdecydować, czy włożyć kapelusz.

– Jak myślisz, Josh? Josh okazał się niezbyt pomocny. Wzruszył tylko ramionami, zastanawiając się w duchu, dlaczego jego matka miota się jak ryba wyjęta z wody.

Za dziesięć czwarta rozległo się pukanie do drzwi. Laura wzięła głęboki oddech i wyszeptała:

– Otwórz, Josh! Za drzwiami stał wymyty i świeżo uczesany Rye, ubrany w ten sam wspaniały frak, który miał na sobie u Starbucków. Zielone spodnie przylegały mu do nóg jak skórka winogron. Frak precyzyjnie podkreślał szerokość ramion i uwydatniał silną muskulaturę. Oliwkowa skóra kusząco kontrastowała z śnieżnobiałymi mankietami, sięgającymi aż do nasady palców, i takimż fontaziem, spowijającym jego szyję aż po bokobrody.

– Gotowa?

Od piętnastego roku życia, pomyślała, z wysiłkiem kiwając głową. Rye odstąpił od drzwi. Josh pierwszy rzucił się do wyjścia, ale silna dłoń ojca powstrzymała go w pół kroku.

– Najpierw dama.

Na korytarzu czekał już na nich Josiah i cała czwórka udała się na główny pokład rufowy do apartamentu kapitana.

Benjamin Swain był tęgim, z gruba ciosanym mężczyzną o czerwonych policzkach i ochrypłym głosie. Otworzył im drzwi i odstąpił na bok, witając zgrzytliwie:

– Proszę do środka! Proszę! A któż to taki? – zdziwił się na widok najmniejszego z czwórki.

Josh zadarł głowę.

– Joshua Morgan, proszę pana.

– Joshua Morgan, ach, tak?

Josh kiwnął głową, ale nie udzielił żadnych bliższych informacji. Czerwonolicy kapitan zamknął za nimi drzwi i odchrząknął głośno.

– To jest mój pierwszy oficer, Dardanelle McCallister – oznajmił. – Pomyślałem, że potrzebny wam będzie świadek.

Rye uścisnął dłoń pierwszego oficera.

– Witam, panie McCallister, i dziękuję, ale nie ma takiej potrzeby. Mój ojciec będzie świadkiem.

– Doskonale, wobec tego pozwolą państwo, że wrócę do swoich obowiązków.

Przedstawiono wszystkich po kolei: dłoń Laury omal nie została zmiażdżona w potężnym uścisku kapitana.

Jego kajuta była najbardziej luksusowym pomieszczeniem na statku. Ściany pokrywała boazeria z woskowanego drewna tekowego – łączonego na styk, w przeciwieństwie do desek tworzących ściany kabin pasażerskich. Jeden kąt pokoju zajmowało rzeźbione, zamykane drzwiczkami loże, w drugim stała podłużna sekretera i zamknięta szafa, przypuszczalnie na odzież. Środek pokoju wypełniał stół, na którym leżały mapy, dzienniki i kompas. Było tu o wiele więcej miejsca niż na dole, ale gdy do kajuty weszło pięć osób, zapanował tłok.

Kapitan Swain wskazał im, by stanęli z drugiej strony stołu, po czym wyjął Biblię z jego dolnej szuflady.

Laura stała między Ryem a Josiahem, Josh z przodu. Rye trzymał mu dłonie na ramionach. Kapitan zaczął wertować księgę, ale nim znalazł to, czego szukał, Josiah nachylił się do niego i szepnął mu coś do ucha. Rye i Laura wymienili zaciekawione spojrzenia. Nikt wszakże ich nie oświecił, szeptana rozmowa trwała przez dłuższą chwilę, potem kapitan skinął głową, zajął miejsce, podniósł wzrok i odchrząknął ponownie.

– Wszyscy gotowi?

Josh entuzjastycznie pokiwał głową, aż na jej czubku zakołysał się świeżo przygładzony kogucik. Kapitan wypiął pierś i zaczął czytać modlitwę. Laura czuła, że ocierający się o jej rękę łokieć Rye'a drży. Wbiła wzrok w złote guziki na brzuchu Swaina. Skończywszy modlitwę, przysadzisty żeglarz odłożył Biblię i rzekł.

– Stawiliście się przede mną trzydziestego dnia marca roku tysiąc osiemset trzydziestego ósmego, abym połączył was węzłem małżeńskim. Czy jest to zgodne z prawdą, panie Dalton?

– Tak jest.

– Czy jest to zgodne z prawdą, panno Morgan?

– Pani Morgan. Tak, to prawda. Kapitan uniósł brew.

– Pani Morgan, oczywiście – poprawił się. – Czy znana jest wam jakakolwiek przyczyna, dla której Wspólnota Massachusets nie miałaby zadośćuczynić waszemu życzeniu? – spojrzał kolejno na Rye'a i Laurę.

Odpowiedzieli zgodnie:

– Nie.

– Wstępując w stan małżeński, oboje musicie kierować się chęcią, by trwał on do końca życia. Czy takie są wasze intencje? Panie Dalton?

– Tak – rzekł Rye.

– Pani Morgan?

– Tak – odpowiedziała Laura.

– Jest to stan, w który nikt nie powinien wstępować bez miłości. Czy przysięgacie miłować się do końca swoich dni?

– Przysięgam – Rye zwrócił rozkochane oczy na Laurę.

– Przysięgam – powtórzyła jak echo. – Do końca moich dni.

– Kto będzie świadkiem tego związku?

– Ja – rzekł Josiah. – Josiah Dalton. Kapitan skinął głową.

– Kto oddaje tę kobietę?

– Ja – pisnął Josh. Kapitan zmrużył oko – widocznie tę część ceremonii podszepnął mu Josiah.

– A ty jesteś…

– Josh – wyjaśnił chłopczyk. – To jest moja mama – rzekł, oglądając się przez lewe ramię. Następnie zerknął przez prawe i dodał: – A on jest moim ojcem.

– Co takiego? – kapitan zapomniał o protokole.

Laura zagryzła usta, żeby się nie roześmiać. Obok niej Rye spłonął rumieńcem i przestąpił z nogi na nogę.

– To jest moja mama, a to jest mój ojciec i ja wyrażam zgodę, żeby się pobrali! – powtórzył cierpliwie Josh.

Kapitan opanował się i podjął:

– Znakomicie. Czy mamy obrączki? Nagle zrobił się ruch. Laura grzebała w maleńkim woreczku, który miała na przegubie dłoni, a pan młody – ku ostatecznemu zdumieniu kapitana – zdjął z palca złotą obrączkę i podał ją towarzyszce. Następnie zaś wszyscy stanęli przed nim jak gdyby nigdy nic.

Widząc, że pan młody będzie nosił znów tę samą obrączkę, kapitan mimowolnie otworzył usta.

– No, da im pan wreszcie ten ślub czy nie? – zniecierpliwił się Josh.

– Tak, tak. Na czym to stanęliśmy?

– Czy są obrączki? – przypomniał mu malec. Kapitan chrząknął kilkakrotnie by pokryć zmieszanie.

– Ach, tak. Proszę, powtarzajcie za mną: Tą obrączką biorę sobie ciebie, Lauro Morgan, za małżonkę, wyrzekam się innych kobiet i będę kochał tylko ciebie aż do końca moich dni na tej ziemi.

Stwardniałe palce Rye'a drżały, podobnie jak jego głos, gdy powtarzał słowa kapitana. Potem – już po raz drugi w życiu – wsunął jej na palec obrączkę.

Zacisnęła w dłoni drugą obrączkę, tę, którą przed chwilą zdjął. Zachowała ciepło jego ciała, schwytane w wypolerowanym metalu. Kapitan Swain podyktował jej słowa, a ona powtarzała przyciszonym głosem:

– Tą obrączką biorę sobie ciebie, Rye'u Daltonie, za małżonka, wyrzekam się innych mężczyzn i ślubuję, że będę kochać tylko ciebie do końca moich dni na tej ziemi.

– Mocą powierzoną mi przez… – kapitan przerwał i zerknął przez okno, żeby przekonać się, gdzie się znajdują – przez Wspólnotę Massachusets ogłaszam was mężem i żoną.

– Raz i na zawsze – mruknął pod nosem Josiah, uśmiechając się z satysfakcją, gdy jego wysoki przystojny syn pochylił się, całując ukochaną kobietę.

Państwo młodzi przylgnęli do siebie z rozrzewniającym uśmiechem.

– Hej – Josiah trącił syna – zrób no trochę miejsca, niech stary też dostanie buziaka.

Czule objął Laurę, Rye zaś uścisnął dłoń kapitanowi. Nagle zorientował się, że niski wzrost Josha wyklucza go z centrum wydarzeń. Pochylił się i wziął synka na ręce.

– Teraz panna młoda dostanie całusa od syna. Trzymane wysoko w górze dziecko pochyliło się, by ucałować matkę. Widząc jej radość, chłopczyk też się rozpromienił. Laura zaśmiała się lekko i powiedziała:

– Myślę, że pan młody też zasłużył na całusa. Josh zawahał się chwilę. Jedną ręką obejmował za szyję Rye'a, drugą Laurę, jak na rodzinnym portrecie. Kiedy po raz pierwszy w życiu przytknął swe różane usteczka do policzka Rye'a, serce ojca wezbrało tkliwością. Przyglądali się sobie oczyma, które były niemal wiernym odbiciem. Chwila zdawała się trwać wiecznie. Potem nagle Josh puścił matkę, zarzucił drugą rączkę na szyję Rye'a i schował buzię na jego silnej, pachnącej cedrem szyi. Rye przymknął oczy i odetchnął głęboko, by pokryć wzruszenie. Kapitan chrząknął.

– Uważam, że w tej sytuacji powinniśmy wznieść toast. Będę też zaszczycony, mogąc gościć państwa przy moim stole podczas kolacji. Mówiłem już kucharzowi, żeby z tej okazji upitrasił coś wymyślniejszego niż gulasz.

Laura i Rye mogliby równie dobrze jeść trociny. Rozmowa toczyła się z ożywieniem, a gdy kapitan Swain oznajmił wszystkim, że tego dnia udzielił ślubu, w mesie zrobiło się dużo weselej, niż przy obiedzie. Jednakże mimo rozgwaru Rye i Laura widzieli tylko siebie. Musieli się pilnować, by nie zatracić się w swoich oczach. Czas zdawał się wlec na ołowianych nogach. Otaczali ich ludzie i ciągle podchodził ktoś nieznajomy, żeby złożyć im gratulacje. Laura nie mogła patrzeć na zegarek, tak by nikt tego nie zauważył, ale nieco później spostrzegła, iż Rye często wyciąga z kieszonki swój pod osłoną stołu. Za każdym razem, kiedy zatrzaskiwał wieczko, spoglądał jej prosto w oczy i Laura czuła, że robi jej się gorąco. Słuchając opowiadanej przez jedną z pasażerek anegdotki o modystce z Albany, zdała sobie sprawę, że przez cały czas nieświadomie szarpie wiszący na gorsie sukni zegarek. Szybko opuściła dłoń i skupiła uwagę na rozmówczyni. Nie słyszała jednak ani słowa, bo Rye, pozornie zatopiony w rozmowie z sąsiadem z drugiej strony, przycisnął pod stołem udo do jej uda.

W kilka chwil później znów poruszył nogą i poczuła, że niecierpliwie przytupuje pod stołem. Rytmiczny ruch wzbudził w niej tępe uczucie podniecenia.

W chwili gdy pomyślała, że nie wytrzyma już ani sekundy dłużej, Josh – chwała mu za to! – pociągnął dziadka za łokieć.

– Dziadku, musimy iść zobaczyć, co z naszymi kurczętami.

– Masz rację, chłopcze. Zasiedzieliśmy się.

Noga Rye'a przestała podrygiwać. Z udawanym brakiem pośpiechu dźwignął się z ławy i podał Laurze dłoń, pomagając wstać.

Jak gdyby trzeba mnie było ponaglać – pomyślała.

Pożegnania i życzenia dobrej nocy ciągnęły się w nieskończoność, ale w końcu towarzystwo rozproszyło się i Daltonowie ruszyli korytarzem do swych kajut.

Pod drzwiami młodej pary Josiah przystanął i wycelował w nich cybuch fajki.

– Rano możecie spać do woli. Nie martwcie się o Josha ani o mnie… – Jego dłoń odnalazła ramię malca i uścisnęła je. – Będziemy zajęci karmieniem zwierzaków.

Josh ujął dziadka za poskręcaną dłoń i pociągnął go w stronę następnych drzwi.

– No chodź już! Łajba piszczy!

– Idę, idę – Josiah dał się odciągnąć z zadowoleniem, jakiego nie dane mu było zaznać od dnia, gdy jego syn wypłynął w morze na wielorybniku „Massachusets”.

Загрузка...