ROZDZIAŁ 12

Popołudnie upływało i musieli zważać, którą godzinę wybija kościelny dzwon. Leżeli na plecach, z nogami przerzuconymi przez podciągnięte kolana tak, że podeszwy ich stóp stykały się. Rye trzymał Laurę za rękę, pocierając machinalnie kciukiem wnętrze dłoni.

– Wiesz, co zrobiłam wieczorem w przeddzień twojego wyjazdu? – zagadnęła go, uśmiechając się na wspomnienie.

– Co takiego?

– Schowałam czarnego kota w balii. Rye ryknął śmiechem i oparł głowę na zagiętym przedramieniu.

– Nie mów mi, że wierzysz w te bajki!

– Już nie. Ale wtedy próbowałabym wszystkiego, byłeś nie odjeżdżał. Ten kot miał sprowadzić silny przeciwny wiatr, by rankiem okręt nie mógł wypłynąć z portu. Cóż, widać mu się nie udało.

Obrócił się, żeby się jej przyjrzeć.

– Czy tęskniłaś za mną tak, jak ja za tobą?

– To było… potworne, straszne… – cień przebiegł po twarzy Laury.

Rye uniósł się nieco i położył jej dłoń na brzuchu.

– Brzuszek ci się zaokrąglił… i biodra też masz szersze.

– Urodziłam ci dziecko, kiedy cię nie było.

– Dlaczego nigdy nie zaszłaś w ciążę z Danem? Czarodziejski nastrój prysł. Laura usiadła, garbiąc plecy i podciągając kolana pod brodę.

– Powiedziałam, że nie chcę o nim rozmawiać.

– Nie powiedziałaś mu wczoraj, prawda?

– Nie mogłam – Laura oparła czoło na kolanach. – Próbowałam, ale po prostu nie mogłam.

– Zatem kochasz go bardziej ode mnie?

– Nie! – Odwróciła się z ogniem w oczach. – Ale po tobie Dan jest… och, Rye, nie każ mi mówić tych wszystkich smutnych rzeczy, które tylko wzmogą nasze poczucie winy.

– To, że go oszukujemy, nie podoba mi się tak samo, jak tobie. Nie pozwolę jednak, żebyś obłapiała się z nim w nocy, a ze mną we dnie. Dan musi wiedzieć, że między wami wszystko skończone.

– Wiem, Rye, obiecałam, ale… ale muszę wziąć pod uwagę także uczucia Josha.

Rye usiadł gwałtownie i w roztargnieniu szarpnął kępę trawy.

– A twoje uczucia do mnie się nie liczą? Chcesz, bym spotykał się z tobą po kryjomu i kochał raz w miesiącu, gdy tymczasem Dan będzie korzystał ze zobowiązań, jakie masz w stosunku do niego? – Rye gniewnie odrzucił zerwane źdźbło.

– Nie – odparła słabo.

– Wobec tego co zamierzasz? Zgnębiona Laura nie znalazła odpowiedzi. Sięgnęła po ubranie.

Rye wbił wzrok w ziemię. Był wściekły na siebie. Powinien był sam powiedzieć Danowi prawdę i raz na zawsze z tym skończyć.

– Lauro, zrozum, że będzie coraz gorzej. Ty wracasz do niego, mnie odsyłasz do ojca i wszyscy są nieszczęśliwi.

– Wiem. Kiedy wciągnęła pantalony, dzwon znów się odezwał. Rye włożył spodnie, przyglądając się, jak Laura zawiązuje tasiemkę koszuli. Stojąc tuż za nią, nie mógł powstrzymać się od pytania:

– Czy Dan często się z tobą kocha?

– Nie – odparła, nie odwracając głowy.

– A odkąd wróciłem?

– Tylko kilka razy. Rye wciągnął drżący oddech i przejechał dłonią po włosach.

– Nie powinienem pytać. Przepraszam – rzekł niezdarnie.

– Rye, z nim nigdy nie było tak jak z tobą… – głos jej zadrżał. – Pewnie dlatego, że… że kocham go z wdzięczności, nie z namiętności, a to wielka różnica.

– I z wdzięczności zostaniesz przy nim, to chciałaś powiedzieć?

– Ja… ja… – Laura miała łzy w oczach. Doprowadzony do ostateczności, Rye przestał dobierać słowa:

– Nie będę czekał na ciebie w nieskończoność. Musisz się zdecydować. I zrób to prędko, zanim wyjadę z tej wyspy na zawsze.

Laura podejrzewała, że w końcu do tego dojdzie. Jak jednak miała oznajmić to mężowi? A synowi?

– Obiecaj! – Rye spojrzał na nią twardo. W całej jego postaci znaczyło się napięcie. – Obiecaj mi, że powiesz mu wszystko jeszcze dziś wieczorem. Możemy od razu wyjechać na kontynent i rozpocząć postępowanie rozwodowe. – Widząc jej wahanie, podjął ostrzej: – Kobieto, jawisz mi się w snach co noc. Idę całymi milami przez plażę, żeby dojść do ciebie. Widzę cię w każdej chwili dnia. Dla mnie wciąż jesteś żoną. Prosiłaś o czas na zerwanie z Danem, zgodziłem się. Jak długo mam znosić to, że z nim sypiasz?

Laura rzuciła mu się na szyję.

– Powiem mu dziś. Przysięgam na moją miłość do ciebie. Zawsze, odkąd dorosłam na tyle, by zdać sobie sprawę z różnicy płci, istniałeś dla mnie tylko ty. W moim sercu przysięga małżeńska, jaką ci złożyłam, nigdy nie została złamana. Kocham cię. – Odchyliła się, ujęła jego twarz w dłonie i powtórzyła, patrząc mu w oczy: – Obiecuję, że dziś wieczorem powiem mu o wszystkim, a jutro spotkam się z tobą na promie i zrobimy tak, jak powiedziałeś. Pojedziemy na ląd i złożę wniosek o rozwód.

Złapał ją za rękę i gorąco pocałował we wnętrze dłoni, zamykając oczy.

– Kocham cię, Lauro. Boże, jak ja cię kocham.

– A ja ciebie, Rye.

– Do zobaczenia jutro. Leciutko pocałowała go w usta.

– Na promie…

Z tą obietnicą brzmiącą w uszach Laura godzinę później szła z Joshem wysypaną muszlami ścieżką. Kiedy w polu widzenia ukazał się dom, natychmiast wyczuła, że coś jest nie w porządku. Na schodkach siedział przyjaciel Josha, Jimmy Ryerson. Zamiast jednak jak zwykle podbiec do nich, pozostał w miejscu.

– Cześć, Jimmy – Josh puścił się galopem w jego stronę.

– Cześć – odparł Jimm i dodał od razu: – Nie możemy się teraz bawić. Muszę powiedzieć coś twojej mamie, a potem masz przyjść do nas.

– O co chodzi? – włączyła się zaniepokojona Laura.

– Nie mogli pani znaleźć, więc kazali mi tu czekać i powiedzieć, że ma pani zaraz iść na nabrzeże.

Laura rzuciła wzrokiem w stronę zatoki.

– Kto ci kazał? Jimmy wzruszył ramionami.

– Wszyscy. Są tam, na brzegu. Twój tato też, Josh. Podobno łódź twojego dziadka wywróciła się i nie mogą go znaleźć.

Serce podeszło Laurze do gardła.

– Jak to: nie mogą znaleźć? Jimmy bezradnie potrząsnął głową.

– Och, nie! – jęknęła Laura, zakrywając ręką usta. Znów spojrzała ku zatoce. W głowie kłębiły jej się pospieszne myśli: To musi być pomyłka… niemożliwe, żeby Zachary Morgan miał wypadek, znał przecież te wody jak własną kieszeń… wszyscy mnie szukali… przy okazji wyjdzie na jaw, że Rye'a też nie było… gdzie jest Dan? – Od jak dawna tu siedzisz? – zapytała.

– Strasznie długo – skrzywił się Jimmy. – Zabronili mi się stąd ruszać…

Laura zdecydowanym gestem zawróciła obu chłopców w stronę ścieżki.

– Pójdziecie obaj do domu Jimmy'ego i tam na nas zaczekacie. Josh, pamiętaj: nigdzie nie chodź, dopóki nie przyjdę po ciebie ja albo tato. Biegnę do przystani, żeby go poszukać.

Oczy Josha rozszerzyły się.

– Czy dziadkowi coś się stało?

– Nie wiem, kochanie. Mam nadzieję, że nie. Wyczuwając dramat, Josh nagle się zbuntował.

– Nie chcę iść do Jimmy'ego. Chcę iść z tobą szukać taty i dziadzia.

Choć każda mijająca sekunda zdawała się godziną, Laura przyklękła na jedno kolano i uspokajająco potarmosiła włosy synka.

– Wiem, że wolałbyś iść ze mną, kochanie, ale lepiej będzie, jeśli zostaniesz z Jimmym. Wrócę najszybciej, jak tylko będę mogła.

– Uścisnęła go, siląc się na spokój, choć każdy mięsień jej ciała spiął się już do biegu.

Jimmy przyszedł jej w sukurs.

– Chodź, Josh. Mama upiekła tartą babkę. Dostaniemy po kawałku.

Wizja słodkiego ciasta przemogła sceptycyzm Josha i chłopiec z ociąganiem ruszył naprzód. Laura przez moment patrzyła za nim niewidzącym wzrokiem, czując w sobie coraz większy opór przed zejściem do miasta. Przycisnęła dłoń do ust i zamknęła oczy, myśląc:

– To niemożliwe! To po prostu pomyłka głupiego malca!

Po chwili wszakże podkasała spódnicę i ruszyła w dół niczym fregata w pełnym wietrze – ścieżką wysypaną muszlami, potem piaszczystym traktem, w końcu uliczką. Bruk zahuczał echem jej kroków, gdy przebiegła pusty rynek i gnała dalej ku niebieskiej zatoce, gdzie przed wieczorem wyrósł las masztów. Im bardziej zbliżała się do przystani, tym bardziej narastał w niej strach, widziała bowiem, że na nabrzeżu zebrał się tłum. Wszystkie twarze zwrócone były ku morzu, gdzie kołysało się parę łodzi, ciągnąc za sobą sieci. Zdała sobie też sprawę, że wiatr zmienił się na północny, a wraz z nim kierunek fal. Mielizna, zawsze zdradliwa, najbardziej niebezpieczna była przy północnym wietrze. Mimo to wydawało jej się niemożliwe, by stało się nieszczęście, z tej odległości bowiem grzywacze wydawały się zbyt małe, by komukolwiek zagrozić.

Laura przepchnęła się łokciami przez tłum, ściągając ku sobie ludzkie spojrzenia i przyciszone głosy:

– O, już jest.

– Znaleźli ją.

– Jest Laura. Poważne twarze obracały się ku niej, gdy biegła przez nabrzeże.

Obrzucała je błagalnym spojrzeniem, szukając choć jednej, która niosłaby otuchę. Dyszała ciężko, w oczach miała strach.

– Gdzie… gdzie jest Dan? – wyjąkała. – Co się stało?

Czyjaś dłoń współczująco ujęła ją pod ramię, ale wszyscy najwyraźniej nagle stracili mowę. Laura miała ochotę krzyczeć, potrząsać nimi, zmusić kogoś, żeby wreszcie przemówił!

– Gdzie jest Dan? – powtórzyła nieswoim głosem, wysilając histerycznie ściśnięte gardło.

W końcu doczekała się odpowiedzi.

– Na zatoce. Szuka – odezwał się kapitan Silas, wskazując wzrokiem zbitą grupkę na końcu pomostu. Laura już miała do niej podejść, ale nagle ugięły się pod nią kolana. Uchwyciła się żylastego ramienia Silasa.

– Od… od jak dawna…

– Prawie dwie godziny. Nie dygocz, dziewczyno. Nic nie możesz zrobić. Musisz czekać, jak wszyscy.

– Co… co się stało? Kapitan zacisnął zęby na czereśniowej fajce, zwrócił wyblakłe oczy ku zatoce i odparł sucho:

– Kuter Morganów przewrócił się do góry dnem.

– Przewrócił się? – powtórzyła z niedowierzaniem Laura. – Zach był sam?

– Z bratem, jak zwykle. Tom wypłynął, jest tam z nimi. Wzrok Laury powędrował ku łodziom na zatoce. Przez całe życie bracia Morganowie łowili w niej ryby, a teraz Tom zapuszcza sieci, by wyciągnąć ciało Zacharego…

– Ale jak? – powtórzyła Laura, wznosząc błagalny wzrok na starego żeglarza. – Jak coś takiego mogło się wydarzyć, skoro obaj znają każdy kaprys tych wód?

– Przeciążyli dziób – odparł lakonicznie. Silas przez czterdzieści lat był wielorybnikiem, potem został strażnikiem portu. Widział już wszystko, co mogło się przydarzyć na tych wodach. Z posępnym zrozumieniem przyjmował prawdę, iż życie i śmierć niewiele znaczyły dla oceanu. Człowiek na nim pracował, mógł też na nim zginąć. A morze zawsze było takie samo: podstępne, bezlitosne.

– Dziś był dobry połów – głos starego przypominał skrzypienie przeżartego solą żagla. – Zostali dłużej, chcieli przywieźć jeszcze parę beczek. Widzieli, że ich znosi, więc zanim wpłynęli do zatoki, przeładowali trochę ryb na rufę. Za mało. Fala ich złapała i fiknęli kozła – Silas pyknął fajkę. – No, i tylko Tom wydostał się na powierzchnię.

Nawet w bezwietrzny dzień nad mielizną tworzyły się grzywacze. Kiedy wiatr pchał je w stronę lądu, tak jak teraz, piętrzyły się o wiele wyżej. Zach i Tom, zadowoleni z udanego połowu, źle ocenili szybkość, z jaką kuter wspiął się na grzbiet fali. Ciężki dziób ześliznął się w dół, fala podbiła kadłub w środku i mały szkuner przewrócił się do góry dnem.

Teraz pozostawało tylko odnaleźć ciało…

Laura spojrzała na koniec pomostu. Matka Dana, Hilda, patrzyła na zatokę, kurczowo zaciskając na ramionach czarny szal, jak gdyby tylko dzięki niemu trzymała się w garści. Obok stała żona Toma, Dorothy, w identycznej pozie. Co myślały, patrząc na żarłoczne wody, w których brat szukał brata, a syn ojca?

Spojrzała w miejsce, w którym utkwiły wzrok obie kobiety. Widok nie miał w sobie za grosz dramatyzmu – ot, kilku rybaków zarzuca sieć na szproty. Z brzegu postacie w łodziach wydawały się maleńkie i nie mogła rozpoznać pośród nich Dana. Jakie myśli chodziły mu po głowie, kiedy sieć raz za razem wynurzała się pusta? I, o Boże, jeśli to trwa od dwóch godzin… Dwie godziny temu leżała z Ryem nago na łące, rozkoszując się zdradą. Ogarnęła ją gorzka fala wyrzutów sumienia.

Patrzyła na napięte ramiona dwóch kobiet na pomoście. Coś w niej krzyknęło: „Boże, co ja zrobiłam!”

Nie wypadało dłużej zwlekać. Podeszła do teściowej. Kobiety z Nantucket od pokoleń uczyły się czekać na swoich mężczyzn z wysoko uniesionymi głowami, i gdy Laura położyła dłoń na ramieniu Hildy, poczuła, jak głęboko wpojono jej tę naukę: plecy starszej kobiety były sztywne jak fiszbin.

– Właśnie się dowiedziałam – szepnęła.

Hilda odwróciła do niej twarz naznaczoną tym samym opanowaniem, jakie promieniowało z kapitana Silasa.

– Dan jest na zatoce – powiedziała. – Tom i inni też. Możemy tylko czekać – dodała, odwracając się.

Laura objęła się za ramiona, dokładnie tak samo, jak Hilda i Dorothy. Przeszył ją dreszcz. Zmrużonymi oczyma spojrzała w morze, nękana wspomnieniem dnia, w którym otrzymała wieść o śmierci Rye'a. Też nie było ciała… Boże, zaoszczędź tego Danowi…

Posłyszała kroki. Z tyłu podeszła do nich starsza siostra Dana, trzymając w dłoniach dwa kubki gorącej kawy. Na widok białej muślinowej sukni Laury i kokieteryjnego kapelusza domyślnie uniosła brwi, a w jej zaczerwienionych, podkrążonych oczach wyraźnie odmalowała się wzgarda. Podała kubki matce i ciotce, manifestacyjnie omijając Laurę, jak gdyby chciała zaznaczyć, że bratowa nie jest tu mile widziana.

Laura usunęła się na bok, ale Ruth zmierzyła ją kamiennym wzrokiem.

– Wszędzie cię szukaliśmy. Dan odchodził od zmysłów. Laura przełknęła ślinę. Myśl, że znów będzie musiała kłamać, przyprawiała ją o mdłości.

– Byłam całe popołudnie u Jane.

Ruth znacząco spojrzała na białą suknię Laury, całkiem nieodpowiednią do marszu przez wrzosowiska.

– Mogłaś powiedzieć Danowi, dokąd idziesz.

– Myślałam, że wie. Josh chciał pobawić się z kuzynami. Mina Ruth świadczyła, że nie wierzy w ani jedno słowo Laury. Może dotarli aż do Jane? – zastanawiała się gorączkowo Laura.

A jeśli tak, czy siostra zdecydowałaby się ją kryć?

Ruth bez słowa odwróciła się do niej plecami, odgradzając ją od swojej matki.

Ona wie! – uświadomiła sobie Laura. Wie czy się domyśla? Jeśli wie, wkrótce będzie o nich mówić cała wyspa. Już Ruth się o to postara.

Laura po raz pierwszy rozejrzała się po twarzach zgromadzonych ludzi. Była tu DeLaine Hussey i Ezra Merrill, i nawet kuzyn Rye'a Charles! Całe miasteczko widziało jej spóźnione przybycie. Zadrżała mimowolnie. Czuła się winna nie tylko z powodu dzisiejszej zdrady, lecz także dlatego, że stojąc tu wraz z nimi, bardziej obawiała się, by jej nie wykryto, niż bolała nad tragedią Morganów.

Nie, to nieprawda – powiedziała sobie. – Współczuję im. Ich ból jest także moim.

Ruth Morgan jednak osiągnęła swój cel. Laura poczuła się usunięta poza nawias. Stała o kilka kroków od trójki kobiet, obserwując posępny spektakl na wodzie. Mężczyźni w łodziach wyciągnęli sieci, podnieśli kotwice i skierowali się w stronę brzegu. Z ust Hildy Morgan wyrwał się stłumiony jęk rozpaczy. Spojrzała na powracające łodzie i ukryła twarz na ramieniu Dorothy.

Laura czuła się bezradna. Chciała podejść do Hildy, pocieszyć ją, ale musiałaby się wepchnąć między Ruth i Dorothy. Hildo, tak mi przykro – myślała. – Czy to wszystko przeze mnie? Nie chciałam tego, Bóg mi świadkiem, nie chciałam.

Zagryzła wargi, by się nie rozpłakać. Łodzie zbliżały się. Boże, spraw, żeby Zachary żył – modliła się w duchu, choć miny wioślarzy świadczyły, iż nie znaleźli ani żywego, ani umarłego. Wypatrzyła wśród nich zbielałą twarz Dana.

Co odpowiem, kiedy spyta, gdzie byłam?

Jakby wiedziona szóstym zmysłem, Ruth odwróciła się i przeszyła ją potępiającym wzrokiem. W chwilę później jej spojrzenie przesunęło się gdzieś poza plecy Laury i pozostało tam utkwione, aż w końcu Laura także się obejrzała.

Nieomal tuż za nią stał Rye. Nadal był odziany tak samo, jak po południu. Z powagą popatrzył na Laurę, potem na łódź, w której siedział Dan, i znów na Laurę. Zgadywał, o czym myśli. Miał ochotę podbiec do niej i krzyknąć: „Lauro, to i tak by się stało. Nie ma w tym naszej winy!”

Laura oderwała od niego wzrok, uświadomiwszy sobie, że Ruth obserwuje tę wymianę spojrzeń. Chłodne oczy szwagierki taksowały ją, jakby była całkiem przezroczysta.

Łodzie przybiły do pomostu i Laura znów ujrzała śmiertelnie bladą twarz Dana, o pustych, wpadniętych oczach. Wciąż miał na sobie ubranie, które włożył rano do biura, a widok jego wytwornego surduta pośród wyświeconych drelichów jeszcze spotęgował poczucie winy Laury. Patrząc na przemoczone do łokci rękawy, na zmięte, zniszczone spodnie, wyobraziła go sobie na wysokim krześle w kantorze, jak podnosi głowę, gdy ktoś zbliża się, by donieść mu o tragedii, potem biegnie do domu, żeby ją powiadomić, ale dom jest pusty. Czy gorączkowo miotał się po izbach, zachodząc w głowę, gdzie jest jego żona? Czy wyruszył na poszukiwanie ojca podwójnie przybity, bo Laury nie było przy nim, gdy jej potrzebował? Czy przez całe popołudnie ciągnął sieci, nękany podejrzeniem zdrady, które dodatkowo przysparzało mu bólu?

Wyczerpani mężczyźni niezdarnie wspinali się na pomost. Tu czekało ich jeszcze cięższe zadanie – stawienie czoła załamanym kobietom. Dan podszedł do matki, objął ją, wtulił policzek w jej włosy, ona zaś płakała w jego ramionach, szukając oparcia w synu tego mężczyzny, o którego upomniał się ocean – ojca i męża, którego odebrały im nieubłagane koleje losu.

Laura trzymała się z tyłu, smutna i niepewna. Czekała, aż Dan ją zauważy. Po chwili przekazał matkę w objęcia wuja, ciotki i siostry i podszedł do żony. Zerknął na Rye'a, potem mocno przycisnął ją do piersi. Objęła go równie mocno, wypełniona litością, wstydem i poczuciem winy. Nad nabrzeżem uniósł się głośny płacz Hildy i Toma. Dan milczał, choć jego krtań, oparta o skroń Laury, drgała konwulsyjnie. Patrzyło na niego całe miasto, przede wszystkim zaś Rye Dalton.

W końcu, jak gdyby nie mógł tego pojąć, wykrztusił z trudem:

– Pływał nad tą ł… łachą całe życie!

– Wiem, wiem… – Laura nie była w stanie powiedzieć nic więcej. Dan zakołysał nią, a jego oczy wypełniły się łzami.

– Gdzie byłaś? Szukałem cię wszędzie. Miała uczucie, że ostry cierń przebija jej serce. Zmusiła się, by odpowiedzieć:

– Zabrałam Josha do Jane. Nie było to kłamstwo, ale też i nie cała prawda.

– Myślałem, że… – Dan zachłysnął się, urwał i poczuła, że drży. – Potrzebowałem cię.

Oczy miał zaciśnięte, policzek mocno wtulony w jej włosy.

– Jestem tu, jestem przy tobie – zapewniła go, choć połowa jej serca była wraz z mężczyzną, który czekał kilka kroków dalej.

Dan otworzył oczy i jego wzrok padł na Rye'a. Długoletnia przyjaźń nie umiera tak łatwo jak rybacy z Nantucket… Spojrzenia obu mężczyzn, połączonych tysiącem minionych radosnych dni, spotkały się, świadome dzisiejszej tragedii. Obaj czuli potrzebę bliskości ludzi znanych od dzieciństwa, ukochanych. Potrzebę tak palącą, że nie byli w stanie nad nią zapanować.

Dan wypuścił Laurę i stanął przed Ryem. Chwilę trwali tak, spięci, aż wreszcie Rye zrobił pierwszy krok.

W milczeniu przypadli do siebie z rozpaczą. W obliczu śmierci walka o kobietę poszła w zapomnienie. Obejmując Dana, Rye doznał zarazem współczucia, ulgi i nowej fali wyrzutów sumienia.

– Dan… – rzeki głucho.

– Rye, cieszę się, że tu jesteś. Rye położył szeroką dłoń na przemoczonym rękawie surduta Dana.

– Zaczekam tu z tobą, jeśli chcesz. Zach… Zach zawsze był dla mnie dobry. W ogóle był bardzo dobrym człowiekiem.

Dan zacisnął dłoń na jego przedramieniu.

– Tak, proszę… Matka na pewno chciałaby, żebyś został, i… i Laura też…

Gapie przestępowali niepewnie z nogi na nogę, zerkając domyślnie to na siebie, to znów na Rye'a, Dana i stojącą obok nich kobietę. Na twarzy Laury malowała się rozterka. Ręce ciasno splotła pod sercem, na powiekach drżały jej łzy, które w chwilę potem stoczyły się po policzkach.

Dan wrócił do Laury, Rye zaś podszedł do Hildy. Gdy ją objął, matka Dana rozszlochała się ponownie. Rye szepnął tylko: „Hildo…” i objął dłonią siwą głowę, pozwalając jej się wypłakać.

Czas się cofnął. Rye znów był chłopcem, który wraz z Danem wpadał bez pukania do jej domu. Z dumą pokazywał złowione wraz z Zacharym ryby i zostawał na kolacji, gdy je przyrządziła. Potem obaj z Danem przynosili wodę do mycia naczyń, a Hilda beształa ich bez różnicy, kiedy nachlapali na czystą podłogę. W tamtych czasach Rye ledwie sięgał jej do ramienia; dziś było odwrotnie. Przełknął ślinę i mocniej przytulił ją do siebie.

Laura poczuła bolesny ucisk w gardle. Pamiętała, jak Hilda przyszła ją pocieszyć, gdy otrzymała wieść o rzekomej śmierci Rye'a. Teraz, gdy wszystko wskazywało, iż to jej męża spotkał taki zgon, Rye pocieszał ją.

Dan także na nich patrzył. Grdyka drgała mu konwulsyjnie.

Rzeczowy głos kapitana Silasa wywarł kojący wpływ na wszystkich. Starzec wielokrotnie widział podobne sceny i nauczył się przyjmować je w pokorze ducha.

– Odpływ zacznie się za dwie godziny – rzekł. – Nie ma potrzeby, żebyście tu stali. Idźcie do domu, zjedzcie coś.

Tłum rozstąpił się, robiąc przejście dla Toma i Dorothy Morgan. Za nimi szła Ruth, podtrzymując Hildę, na końcu zaś Dan otoczony z dwóch stron przez Laurę i Rye'a. Reszta zbiegowiska rozproszyła się, lecz gdy trójka przyjaciół podeszła do starych, walących się ławek pod szopą z przynętami, Dan przystanął.

– Wolę zaczekać tutaj, jeśli nie macie nic przeciwko temu. Kapitan Silas usadowił się na jednej z ławek i cybuchem fajki wskazał drugą:

– Siadaj.

Usiedli po kolei: Rye, Dan i Laura. Dla Laury był to swego rodzaju przejaw działania wyższej sprawiedliwości. Wcześniej tego samego dnia oboje z Ryem zdradzili Dana, teraz siedzieli po obu jego stronach, wspólnie oferując mu pomoc i wsparcie. Laura trzymała męża za rękę, oparłszy ze znużeniem głowę o poszarzałe deski szopy. Poczucie winy przytłaczało ją. Jeśli Zachary nie żyje, to najprawdopodobniej wielka dłoń sprawiedliwości wyciągnęła się, by wziąć prędki odwet i dać jej nauczkę. Ścisnęła mocniej dłoń Dana. Kiedyż wreszcie morze zacznie się cofać?

Łagodne promienie zachodzącego słońca kładły się na wyspę i zatokę. Brodźce wróciły do gniazd, siewki przenikliwymi głosami zawodziły ostatnią wieczorną piosenkę. Bezustanny krzyk mew przycichł, gdy syte i zadowolone sadowiły się na nabrzeżu i falochronie. Wiatr także ucichł, a delikatny chlupot wody pod pomostem zdawał się jedynym dźwiękiem na świecie, póki z kościelnej wieży nie dobiegł głos dzwonu na nieszpory.

Wkrótce zacznie się odpływ, a wraz z nim żałoba – niezależnie od tego, czy znajdą ciało, czy też nie.

Laura przymknęła oczy, od nowa przeżywając koszmar tych dni, gdy dowiedziała się o śmierci Rye'a. Dan siedział obok niej bez ruchu, pogrążony w apatii. Teraz ona musi mu pomóc, jak on niegdyś pomógł jej. Uniosła powieki, spoglądając na jego zgarbioną postać, i w polu widzenia pojawił się również Rye. Ponownie zamknęła oczy, upominając się, że jest tu z Danem jako jego żona.

Czuła na sobie wzrok Rye'a. Obejrzała się, by stwierdzić, że ze zmęczenia oparł głowę o ścianę, a twarz zwrócił w jej stronę. Ramiona skrzyżowane miał na piersi, kolana rozstawione, stopy płasko wparte w pomost. W jego pełnym miłości spojrzeniu wyczytała wspomnienie wspólnego popołudnia, lecz zarazem brak nadziei. Przez długą chwilę patrzyła na niego. Potem, jak na komendę, oboje odwrócili głowy ku zatoce.

Dan westchnął. Wyprostował plecy i zgarbił się z powrotem, wbijając wzrok w deski pod nogami. Laura położyła mu dłoń na ramieniu, czując, że Rye odprowadza ją wzrokiem. Dan zerknął na nią, potem znów ku przystani.

– Gdzie Josh? – spytał, jak gdyby szukał dowodu, że świat się nie skończył.

– U Jimmy'ego – odparła.

– Dobrze się bawił?

– Tak… Lubi chodzić do Jane.

– Co robili? Laura usiłowała przypomnieć sobie strzępy informacji, jakimi Josh raczył ją w drodze do domu. Wyczuła, że Rye wstrzymuje oddech, czekając na jej odpowiedź, i nagle oprzytomniała.

– Słone ciągutki. Kątem oka widziała, jak plecy Rye'a odprężają się z ulgą, powieki zaś opadają. Własna dwulicowość doprowadzała ją do rozpaczy. Dan przeciągnął się, roztarł kark i zauważył:

– Nie wiem, czy to nie z powodu myśli o jedzeniu, ale cały czas mam wrażenie, że czuję zapach pomarańcz.

Laura spłonęła rumieńcem, lecz na szczęście Dan go nie zauważył. Rye zerwał się z ławki.

– Jesteś głodny? – spytał.

– Nie. Wątpię, czy zdołałbym cokolwiek przełknąć. Mimo to Rye odszedł i powrócił z kawą, po czym znów zajął miejsce z drugiej strony Dana, starając się nie patrzeć na Laurę.

Zapadał zmierzch. Wypili kawę. Ktoś przyniósł kanapki, ale ich nie tknęli. Dan znów westchnął, podniósł się z twardej ławki i bez celu przeszedł się po nabrzeżu, patrząc w morze. W tym momencie Laurę i Rye'a dzieliła tylko taka odległość, jaką przedtem zajmowały szczupłe ramiona Dana.

Po chwili wrócił, siadł pomiędzy nimi, bezwładnie oparł się o ścianę i rzekł cicho:

– Wiesz, Rye, pamiętam dzień, w którym dotarła do nas wieść o „Massachusets”. Czy Laura kiedykolwiek ci opowiadała, co to znaczy zostać wdową po marynarzu?

– Trochę. Mówiła, że to ty pomogłeś jej to znieść. Z krtani Dana wydobył się dźwięk, przypominający nieco gorzki śmiech. Potrząsnął ze znużeniem głową, jakby chciał sobie w niej rozjaśnić, potem pochylił się do przodu, tak iż widzieli tylko pochylone ramiona, i ciągnął głuchym głosem, który zdawał się dochodzić ze straszliwej otchłani:

– To mnie przypadła w udziale wizyta w… w twoim domu i zawiadomienie Laury o zatonięciu twojego statku. Wysłali mnie, bo wiadomość przyszła do kantoru. Oczywiście wiedzieli, że byliśmy… w wielkiej przyjaźni… – Dan urwał, zwiesił głowę na pierś, po czym znów ją podniósł i nieobecnym wzrokiem popatrzył w morze.

Laura błagała go w duchu, by oparł się o ścianę i przesłonił jej Rye'a, ale bezskutecznie. Rye siedział sztywno, ze zmarszczonym czołem.

– Wiesz, co zrobiła, kiedy jej powiedziałem? – spytał Dan. Milczenie.

– Roześmiała się – ciągnął. – Roześmiała się i powiedziała: „Nie bądź głupi, Dan! Rye nie mógł zginąć. Przecież obiecał mi, że wróci.” Lepiej byłoby, gdyby się wypłakała, ale nie, nie wtedy. Załamała się dopiero wiele miesięcy później. W pewnym sensie rozumiem te jej zaprzeczenia, zważywszy, że nie znaleziono przecież twego ciała.

Dłonie Laury były mokre od potu. Żołądek podszedł jej do gardła. Miała ochotę zerwać się i uciec, ale musiała siedzieć tu i słuchać, gdy tymczasem Dan podjął:

– Potem za każdym razem, gdy na morzu widać było żagle, biegła na nabrzeże i czekała na ciebie. Uparła się, że to pomyłka. Wciąż ją widzę biegnącą przez rynek z tym koszmarnym, przesadnie promiennym uśmiechem, i widzę siebie, jak szarpię się z nią, żeby ją stamtąd zabrać. Pamiętam pewien wieczór… na morzu w ogóle nie było żagli. Przyłapałem ją, gdy błąkała się po pustym porcie, jak gdyby siłą woli mogła zmusić cię do powrotu. Powiedziałem jej, że nie ma żadnego statku, że sama się okłamuje, ty nigdy nie wrócisz, a ludzie już zaczynają gadać o biednej obłąkanej Laurze Dalton, która włóczy się po przystani, czekając na zmarłego męża. Uderzyła mnie w twarz. Z całej siły. Ale potem… po raz pierwszy ujrzałem w jej oczach łzy.

Przestań, Dan! – zaklinała go w duchu Laura. – Dlaczego to robisz? Żeby nas ukarać? Dan mówił dalej:

– Stała przede mną z tym zaciętym wyrazem twarzy i powiedziała: „Czy ty nie rozumiesz, że on musi wrócić, bo… bo noszę w sobie jego dziecko?” Wtedy zrozumiałem, dlaczego tak długo nie chciała dopuścić do siebie prawdy.

Laura suchymi oczyma patrzyła teraz na nabrzeże, przypominając sobie te długie godziny, które tu spędziła, błagając morze, by zwróciło jej Rye'a. Wysłuchało jej – ale zbyt późno. Siedział teraz ledwie metr od niej, lecz oddzielała ją od niego przepaść ogromna jak piekło.

– Któregoś dnia – mówił Dan – chyba w listopadzie… pamiętam, że z zachodu nadciągała ulewa, poszedłem za nią. Stała nad urwiskiem i jak zwykle wpatrywała się w morze. Ale tym razem widać było, że dała za wygraną. Boże, jak żałośnie wyglądała; deszcz spływał jej po twarzy, a ona tkwiła w miejscu, jak gdyby w ogóle nie wiedziała, gdzie jest. Była… – Dan przełknął ślinę – była już mocno zaokrąglona i kiedy powiedziałem, że nie wolno jej wychodzić w taką pogodę, że powinna pomyśleć o dziecku, oznajmiła, że ono nic ją nie obchodzi.

Żadne z trojga nie drgnęło. Plecy Dana, na których skupiony był wzrok Laury i Rye'a, zdawały się wykute z marmuru. Mówił teraz ledwie dosłyszalnym szeptem.

– Tym razem ja ją uderzyłem, choć Bóg mi świadkiem, że wolałbym paść trupem na miejscu. Pomyślałem… pomyślałem, że ona poszła tam, żeby się zabić… – Dan ukrył twarz w dłoniach. – O Boże – mruknął. Zapadła przygniatająca cisza. W końcu Dan uniósł głowę, wciągnął głęboki oddech i podjął: – Po raz pierwszy porządnie się wypłakała wiele tygodni później. Powiedziała, że jej serce utonęło wraz z tobą. Dokładnie tak powiedziała: „Moje serce utonęło razem z Ryem.” Dopiero wtedy przyznała, że nie żyjesz.

Dan oparł się o ścianę budynku.

– Potem nareszcie zgodziła się, że powinniśmy urządzić pogrzeb.

– Zamknął oczy i ciężko pokręcił głową. – Nigdy więcej nie chciałbym brać udziału w czymś takim. Modliliśmy się za… za…

– urwał, niezdolny dokończyć zdania. Po długiej przerwie odchrząknął.

– Taki pogrzeb jest ciężkim przeżyciem dla kobiety. Nie chciałbym, żeby moją matkę również to spotkało. – Nagle zerwał się, zrobił kilka kroków po dudniącym pomoście i przystanął, patrząc na zatokę Nantucket.

Pozostała dwójka gubiła się w domysłach, co spowodowało tę bolesną ekspiację. Zdawać by się mogło, że gotów jest oddać Laurę Rye'owi, przyznając, że zdobył ją niejako przypadkiem. Innym razem znowu miało się wrażenie, że chce uzasadnić swoje oczekiwania w stosunku do Laury i Josha.

Rye Dalton splótł palce na brzuchu. Obrazy, jakie odmalował przed nim Dan, poruszyły go do głębi. Patrzył na jego żałosną, przygarbioną postać, równocześnie jednak wyczuwał każde drgnienie Laury. Chciał wyciągnąć rękę i wziąć ją w ramiona, całować powieki i koić pamięć cierpień, których jej przysporzył. Pragnął jej dotknąć, potwierdzić, że oboje żyją, że to kto inny zginął w słonych falach. Kochał ją, to za nią tęsknił, ją pragnął mieć obok siebie w tych tragicznych chwilach. Jednakże mógł tylko siedzieć i zaciskać dłonie, by w ten sposób powstrzymać się od pochopnych gestów.

Podniosła się mgła, jej widmowe palce nadały scenerii piętno opowieści o duchach. Mieszkańcy miasteczka wrócili na nabrzeże z ową niesamowitą punktualnością ludzi, których życie regulowane jest pływami morza. Był właśnie ten okres księżycowego miesiąca, w którym różnica poziomu przypływu i odpływu jest największa. Czy przez to szansa, że morze wyrzuci ciało na brzeg, jest większa?

– zastanawiała się Laura. Jakież to dziwne, że mieszkając na wyspie przez całe swoje życie nie znała odpowiedzi na to pytanie. Czy ciało napęcznieje, spędziwszy w wodzie cztery lub pięć godzin? Przyglądając się Hildzie, która przybyła w otoczeniu sąsiadów, Laura na nowo przeżywała tamtą grozę, gdy wyobrażała sobie ciało Rye'a w morzu, szarpane przez ryby. Chciała podejść do Hildy i pocieszyć ją, lecz zbyt dobrze wiedziała, że tej udręki nie można ukoić. Jeśli żona uniknie koszmaru, jakim jest pogrzeb pustej trumny, dręczy ją inny – widok zmienionego, zniekształconego ciała lub wręcz jego fragmentów, jeżeli ryb było dużo.

Formująca się grupa przez szacunek dla zmarłego porozumiewała się cichymi, pełnymi uszanowania głosami. Przyniesiono latarnie na wielorybi tłuszcz – dla takiego celu można było poświęcić cenny towar. Kręgi światła, rozproszone w gęstym od soli powietrzu, zdawały się świadczyć, że wieloryby istotnie towarzyszą mieszkańcom Nantucket nie tylko w życiu, ale i przy zgonie.

Kapitan Silas podzielił wszystkich na dwójki i trójki, które miały przeczesywać cały brzeg zatoki. Laura, Rye i Dan znów, jak wiele razy w przeszłości, ruszyli brzegiem wzdłuż szepczących fal. Latem Prąd Zatokowy ogrzewał wody do temperatury dwudziestu dwóch stopni, jednak Rye czuł dreszcz zgrozy, gdy począł boso brodzić przez płycizny, gdzie w każdej chwili mógł nadepnąć stopą na miękkie, bezwładne ciało. Dan i Laura przeszukiwali zwały mokrego piasku, wypełnione pozostawionym przez morze śmieciem.

Rye niósł latarnię. Posuwali się wolniej od innych grup; hamował ich strach, że to właśnie oni natkną się na ciało. W świetle latarni zamajaczył czarny, wydłużony kształt i wszyscy troje stanęli jak wryci, odruchowo szukając się wzrokiem. We mgle i słabym świetle ich twarze były tylko jaśniejszymi plamami.

– Pójdę sprawdzić – zdecydował Rye i ruszył naprzód. Gdy wątłe światło padło na ciemny kształt, odetchnął z ulgą. – To tylko pień! – zawołał.

Szli przez mglisty mrok, dwóch mężczyzn i kobieta, do której obaj rościli sobie prawo. I podczas długich godzin poszukiwań należała do nich obu, a oni do niej, choć żadne nie myślało wówczas tymi kategoriami. Nieufność zniknęła, w oczekiwaniu na niepewną przyszłość zastąpiło ją pragnienie bliskości.

Ciało znaleziono wkrótce po północy, o czym oznajmił im kościelny dzwon. Utknęło na plaży, gdy wody się cofnęły. Słysząc w oddali przytłumiony dźwięk, wszyscy troje poderwali głowy. Stali nieruchomo – Rye nadal po kolana w wodzie, Dan w wyszarganym, wilgotnym ubraniu, a za jego plecami niczym duch Laura w białej sukni, przedstawiającej teraz smętny obraz.

Milczenie przerwał Rye.

– Chyba go znaleźli. Chodźmy. Zawrócili niechętnie, z oporem. Fale delikatnie chlapały ich po nogach. Nocne powietrze było gęste i duszne. Niesamowite uderzenia dzwonu przyprawiały o dreszcz zgrozy.

Rye położył dłoń na karku przyjaciela, dotknięciem wyrażając uczucia zbyt trudne, by dało się je ująć w słowa. Odwrócił się, poskrzypując zawiasami latarni, i stanął obok Dana. Laura, jak na dany znak, podeszła z drugiej strony i razem ruszyli z powrotem, brnąc przez mgłę i niemal stykając się ramionami.

Morze tym razem okazało się łaskawe. Zwróciło Zacha Morgana całego, w nie zmienionej postaci. Za to żywi czuli się okaleczeni wydarzeniami tego dnia i tej nocy. Zanim się rozstali, Dan patrząc przed siebie pustym wzrokiem zachwiał się na nogach, jak gdyby miał zemdleć. Potem z wdzięcznością wyciągnął do Rye'a rękę i nagle dwaj mężczyźni padli sobie w ramiona. Laura stała obok w dryfującej mgle.

Wypuściwszy Dana, Rye odwrócił się do niej i powiedział miękko:

– Połóż go do łóżka. Musi odpocząć. – Mówiąc to, miał wrażenie, że on sam także tonie.

Laura podniosła na niego zmęczone oczy. Łzy pozostawiły na jej policzkach wyprane z barwy linie, w których odbijało się światło latarni. Nagle zbliżyła się doń niczym mglista zjawa i przycisnęła policzek do jego policzka, na ułamek sekundy kojąc jego ból.

– Dziękuję ci, Rye.

Kiwnął głową bez słowa, widząc, jak Dan nadal wpatruje się przed siebie. Po chwili ściana mgły zamknęła się za obojgiem i Rye został sam.

Dźwigając zmęczone nogi po schodach na piętro, wyobrażał sobie, jak leżą obok siebie, pocieszają się wzajem. Padł na łóżko z ciężkim westchnieniem i zamknął oczy. Jakżeby chciał, by i jego objęły kochające ramiona. Wydarzenia dnia przemknęły mu przed oczyma rozmazaną smugą. Odwrócił się do ściany i zwinął w kłębek.

I nagle, bez żadnego ostrzeżenia, zaczął płakać. Szlochał jak dziecko z poczucia beznadziei i żalu. Z kąta podniósł się ociężały kształt. Pies niepewnie stanął przy łóżku i wydał z siebie cienki, współczujący skowyt. Josiah za to milczał jak grób. Łajba znów zaskomlała, czekając, aż ciepła czuła dłoń wyciągnie się, by ją uspokoić, lecz szloch nie ustawał. Oparła brodę o wstrząsane łkaniem plecy swego pana, popiskując cichutko nawet wtedy, gdy Rye nareszcie zasnął z wyczerpania.

Загрузка...