Te same wspomnienia prześladowały Rye'a Daltona w warsztacie bednarskim przy Water Street. Po spotkaniu w sadzie rzucił się w wir pracy, zmuszając się do harówki ponad siły. Minęły dwa tygodnie, potem trzy, a od Laury wciąż nie było wieści.
Jednakże nawet wtedy, kiedy ciągnął strug, widział ją tuż przy sobie. Odnajdywał jej rysy w słojach drewna, a wodząc palcami wzdłuż krzywizny beczki wyobrażał sobie kształt jej piersi. Ściągając razem klepki pętlicą ze sznura, myślał o kibici, ściskanej codziennie sznurówkami gorsetu… Co gorsza, wiedział, że to Dan ją sznuruje.
Opanowywał się dotąd na tyle, by nie cisnąć narzędzi, nie wtargnąć znienacka do domu na wzgórzu i nie upomnieć się o nią. Prosiła o zwłokę i choć często zastanawiał się, jak długo jeszcze, miał zamiar spełnić życzenie w nadziei, że wpłynie to na jej decyzję.
Pocieszenie niosła mu świadomość, że wrócił do domu, w którym się wychował. Wraz z ojcem w pocie czoła pochylał się nad pracą, wdychając aromat wonnego drewna.
W chłodne dni na kominku zawsze buzował ogień, nigdy bowiem nie brakło wiórów i kawałków drewna, aby go podsycić. Ukończywszy cedrowy skopek, Josiah zgarniał na bok strużyny i po troszeczce dodawał je do ognia – ot, tyle tylko, by ich aromat stale unosił się w powietrzu jak kadzidło, mieszając się z tytoniowym dymem jego fajki.
Przy ładnej pogodzie wrota warsztatu otwierało się na oścież i do środka wpadał zapach bzów. Ulica zawsze pełna była ludzi, wielu zaglądało do nich na pogawędkę lub by przywitać się z Ryem. Wszyscy orientowali się w jego dziwacznym położeniu, nikt jednak nie poruszał drażliwego tematu w rozmowie. Mieszkańcy Nantucket cierpliwie czekali, co z tego wyniknie.
Stary Dalton również nie zadawał pytań, choć był dość spostrzegawczy, by zauważyć rosnące zdenerwowanie syna, jego roztargnienie i nadmierną drażliwość. Cierpliwość nie należała do cnót Rye'a i Josiah zastanawiał się skrycie, kiedy dojdzie do nieuniknionego wybuchu.
Pewnego ciepłego, bezchmurnego dnia na początku czerwca stary bednarz zrobił sobie przed południem krótką przerwę w pracy. Z fajką w zębach podszedł do otwartych drzwi, żeby rozprostować grzbiet.
– Chłopak chyba sam kuje te obręcze – mruknął sarkastycznie. Mówił o swym bratanku, Chadzie Daltonie, który terminował u niego w warsztacie, a który tegoż ranka został wysłany do kuźni po dwie zamówione obręcze do beczek. Odkąd Rye wrócił, chłopak częściej wypuszczał się na miasto, korzystając z dobrego humoru Josiaha.
Rye nie podniósł głowy, co zresztą nie zaskoczyło ojca. Frezował właśnie klepkę, ciągnąc ją wzdłuż zamocowanego na stałe ostrza. Trzeba było dobrego oka, pewnej ręki i wprawy, żeby naciąć każdy brzeg identycznie. Josiah tedy nie zdziwił się, że syn nań nie patrzy. Zmartwiło go raczej to, że zdawał się nie słyszeć.
– Mówiłem, że Chad długo nie wraca z kuźni! – spróbował jeszcze raz, podnosząc głos.
Tym razem Rye przerwał pracę i zerknął na niego, marszcząc brwi:
– Słyszę cię, ojcze. Czyżbyś na stare lata zaczynał głuchnąć?
– Uszy mam w porządku. Po prostu nie lubię mówić sam do siebie.
– Pewnie znalazł sobie jakiś patyk i toczy obręcze po całym mieście. Zapomniałeś, jaka to przednia zabawa? – Rye nachylił się nad stołem.
– Miałem zamiar wysłać go na targ po pomarańcze. Przyszedł transport z Sycylii. Do wieczora zgniją w tym słońcu.
Nawoływania przekupniów z targowiska przy rynku dolatywały aż do drzwi warsztatu.
– Sam się przejdź. Dobrze ci zrobi, jak się trochę przewietrzysz – mruknął Rye.
Josiah wyjrzał na ulicę, obserwując ciągnące na targ niewiasty.
– Kolano mi nawala. Nie mam pojęcia, dlaczego akurat dziś; może idzie na zmianę pogody.
Z tyłu rozległ się głośny trzask: Rye cisnął klepkę na podłogę. Josiah uśmiechnął się pod nosem.
– Jeżeli chcesz, żebym skoczył na targ, czemu nie powiesz tego wprost? – zapytał Rye, ledwie hamując złość.
Josiah uniósł brwi.
– Ociupinę drażliwy ostatnio się zrobiłeś, a może tylko tak mi się wydaje?
Rye miotał się po warsztacie bez słowa.
– Chyba prędzej ty powinieneś się przewietrzyć, nie ja – dodał ojciec.
– Idę już, idę! Gdy Rye wypadł na zewnątrz, Josiah pyknął fajkę i mruknął pod nosem:
– No, jeśli tak dalej pójdzie, chłopcze, to obaj się wściekniemy, ty i ja.
Gnając przez miasto w obcisłych ciemnych spodniach i luźnej białej płóciennej koszuli z szerokimi rękawami Rye prezentował się nader atrakcyjnie. Głębokie rozcięcie pod szyją pozwalało dojrzeć opaloną na brąz pierś, pokrytą szorstkim, złotawym włosem. Na szyi zawiązaną miał czerwoną chusteczkę. Przyjął ten zwyczaj na morzu i nie zarzucił go, bo chustka nieraz przydawała się, by otrzeć skronie, kiedy pocił się w warsztacie.
Dzień był pogodny, ciepły, przesycony jazgotem mew i zgrzytem kół przejeżdżających wozów. Rye przeciął zatłoczoną ulicę i wszedł na nowy, brukowany chodnik. Wiatr targał mu włosy i łopotał w szerokich rękawach koszuli, gdy wielkimi krokami maszerował w stronę targowiska.
Farmerzy sprzedawali tu świeże kwiaty i masło wprost z zaprzężonych w woły wozów na wielkich kołach. Rybacy handlowali świeżymi dorszami, śledziami i ostrygami, rzeźnicy zaś trzymali mięso w cieniu pod plandeką wozów, przykryte ciężkimi mokrymi płachtami. Z przeciwległego końca placu dobiegało nawoływanie licytatora, który zachęcał do zakupu mebli i innych artykułów domowego użytku.
Rye rozejrzał się po straganach. Bez trudu dostrzegł jaskrawe sterty cytryn, limonek i pomarańcz, zręcznie ułożonych w piramidy na wozach. Bił od nich kuszący zapach, wokół zaś panował duży ruch, bowiem owoce te dostępne były tylko sezonowo.
Długim susem przesadził rynsztok i stanął przy kramie. Kiedy wziął do ręki pomarańczę o błyszczącej skórce, ślinka sama napłynęła mu do ust. W duchu, acz niechętnie, przyznał ojcu rację – szkoda by było zmarnować taką okazję, a poza tym słoneczny rozgwar targowiska stanowił miłą odmianę po pracy w warsztacie. Leniwe pokrzykiwania woźniców mieszały się z przenikliwym głosem licytatora i melodyjnym szmerem sąsiedzkich uprzejmości. Pomiędzy te odgłosy wdzierał się skrzek mew, walczących o resztki ryby, okruchy chleba i wszelkie inne jadalne odpadki.
Rye ścisnął na próbę pomarańczę, wybrał następną i podniósł ją do nosa, z lubością wdychając dojrzały aromat. Skarcił się w duchu za brak cierpliwości; to nie wina ojca, że Rye znalazł się w tym diabelskim położeniu. W ciągu ubiegłych dwóch tygodni staruszek bez słowa znosił ataki jego złości, przerywane posępnym milczeniem. Rye uśmiechnął się ciepło. Wybrał dla ojca trzy śliczne pomarańcze, gdy ktoś obok niego rzekł:
– Cóż to, panie Dalton, robi pan zakupy?
– Panna Hussey! – obrócił się zaskoczony. – Dzień dobry! Uśmiechnęła się do niego zalotnie spod rondka lawendowej budki.
– Mój ojciec miewa zachcianki – wyjaśnił ze śmiechem – a dla niego wciąż jestem czeladnikiem w krótkich spodenkach.
– Ja z kolei robię sprawunki dla matki – DeLaine też się roześmiała i sama zaczęła przebierać pomarańcze.
– Prawdę mówiąc, sam chętnie ich skosztuję – Rye wykrzywił się łobuzersko i rzucił jej krótkie spojrzenie. – Tylko proszę nie mówić o tym memu ojcu, bo będzie mnie co dzień ganiał na targ jak kuchtę.
– Gdyby miał pan żonę, panie Dalton, nie musiałby pan biegać po zakupy.
– Mam żonę, panno Hussey, tyle że niewiele z niej pociechy – wypalił Rye, nim zdołał się powstrzymać, i natychmiast tego pożałował, widząc, jak na policzkach DeLaine Hussey wykwita krwisty rumieniec. Zmieszana, spuściła wzrok i pospiesznie zaczęła przerzucać owoce.
– Przepraszam, panno Hussey – rzekł, ujmując jej dłoń. – Pięć lat na morzu oduczyło mnie dobrych manier. Wprawiłem panią w zakłopotanie. Nie powinienem był tego mówić.
– Skoro to prawda… Całe miasto zastanawia się, co Laura z tym zrobi. Dziwne: żyje pod pańskim dachem z pana przyjacielem…
– DeLaine urwała nagle, bowiem z drugiej strony wózka wyłoniła się cicho kobieta z małym chłopcem.
Rye spostrzegł Laurę o sekundę za późno i natychmiast cofnął dłoń. W porównaniu z przesadnie wystrojoną panną Hussey Laura wydała mu się ucieleśnieniem kobiecej prostoty. Jej twarz ocieniał twarzowy żółty kapelusik, ozdobiony żółtą kokardą tuż nad lewym uchem. Wcięta w pasie suknia spływała luźno do ziemi i Rye od razu zaczął się zastanawiać, czy dziś też ma na sobie gorset – przy jej figurze trudno było zgadnąć na pierwszy rzut oka.
Rye nagle przypomniał sobie o rozmówczyni i odstąpił krok w bok, jak gdyby chciał ją przedstawić, lecz nim zdążył otworzyć usta, Laura uśmiechnęła się i wycedziła:
– Ach, dzień dobry, droga panno Hussey. Jak to miło, że się spotykamy.
Wyraz jej twarzy świadczył o czymś wręcz przeciwnym.
– – Witam – odrzekła krótko DeLaine Hussey z kwaśną miną.
– Witaj, Rye – Laura zwróciła się do niego, mając nadzieję, że nikt – zwłaszcza ta Hussey – nie zauważy, jak krew szybciej krąży jej w żyłach na widok tego przystojniaka, którego najchętniej schrupałaby na miejscu, pogryzając cząstką pomarańczy. Słońce odbijało się w jego oczach jak w wodzie i zaglądało w rozcięcie koszuli, odsłaniające ogorzałą pierś.
– Jak się masz, Lauro – wykrztusił. Na widok kobiety, której obraz prześladował go w dzień i w nocy, zapomniał zarówno o owocach, jak i o DeLaine Hussey.
Laura nagle przestała się uśmiechać. Ścisnęła Josha za rękę tak mocno, że chłopiec pisnął żałośnie i oswobodził dłoń.
Rye, który dopiero teraz zdał sobie sprawę z obecności malca, uśmiechnął się przyjaźnie.
– Jak się masz, Josh?
– To ty jesteś tym panem, co ma takie śmieszne imię?
– A pamiętasz jakie?
– Rye.
– Zgadza się. Następnym razem chyba zawołasz do mnie już z daleka?
Laura nie mogła się oprzeć, by nie spytać słodziutko:
– Wybraliście się razem na zakupy?
Rye spąsowiał, co na szczęście ledwie dało się zauważyć na jego opalonej twarzy o barwie starego miedziaka. Przed wypłynięciem w rejs nigdy nie był aż tak smagły.
– Nie… to znaczy, właściwie tak. Josiah wysłał mnie po pomarańcze.
– A mnie matka – dodała DeLaine, składając buzię w ciup.
– My też kupimy pomarańcze dla tatusia – pisnął Josh, nieświadom sytuacji.
Rye sposępniał i zerknął na Laurę. DeLaine Hussey zauważyła to, lecz nadal uparcie trwała przy jego boku.
– Cóż… poczęstujmy się więc. Ja funduję – Rye chwycił się pierwszego pretekstu, żeby rozluźnić atmosferę.
– Mniam! Uwielbiam pomarańcze! – rozpromienił się Josh.
– Którą szanowny pan sobie życzy? – zapalił się Rye. Razem zaczęli przeglądać owoce, jak gdyby ich wybór miał zasadnicze znaczenie. Nagle stał się on symbolem wszystkich radości ojcostwa, które Rye utracił. Laura nie miała serca interweniować. Oczy Rye'a zaiskrzyły się z uciechy, gdy Josh wreszcie wybrał pomarańczę i energicznie umieścił ją w jego dłoni z okrzykiem: „Ta!”, jak gdyby rozwiązał niezmiernie trudny problem.
DeLaine Hussey, czując się zbyteczna w obliczu tej rodzinnej sielanki, pożegnała się wylewnie z Ryem, Laurze zaś skinęła głową tak krótko, że aż nieuprzejmie.
– Zastanawiałem się, kiedy cię znów zobaczę – rzekł cicho Rye, obierając ze skórki pomarańczę dla syna. Zajęte ręce pomogły mu zwalczyć chęć, by porwać ją w ramiona.
– Codziennie rano przychodzę na targ – odparła.
– Codziennie? – powtórzył, klnąc się w duchu za to, że zmarnował tyle cennych okazji.
– Hej, Rye, pospiesz się! – zawołał Josh widząc, iż tempo obierania pomarańczy znacznie spadło, gdy Rye i Laura utonęli nawzajem w swoich oczach.
– Tak jest! – odkrzyknął po marynarsku Rye, z trudem odrywając wzrok od żony, i wręczył chłopcu połówkę owocu.
Laura obserwowała jego dłonie, dzielące pozostałą połowę na cząstki tak umiejętnie, że nie wyciekła z nich ani kropla soku. Zawsze miał bardzo zręczne ręce – przemknęło jej przez myśl.
W tej właśnie chwili Rye podsunął jej cząstkę pomarańczy. Spłoszona podniosła wzrok. To nic – uspokajała się w duchu – to zwykły gest. Dlaczego więc jakiś niewidzialny tam – tam bębnił jej w żyłach, nadając wiadomość przeznaczoną tylko dla jej serca?
Nie spuszczając z niej wzroku, Rye uniósł fragment owocu do ust. Jego wargi rozchyliły się powoli, białe zęby zacisnęły się i w powietrze trysnął deszcz mikroskopijnych kropel.
Laura jak zahipnotyzowana poszła za jego przykładem. Każdym zmysłem czuła bliskość Rye'a. Nawet pomarańcza miała smak wspomnień.
Rye nagle parsknął śmiechem, niwecząc czar. Zdjął z szyi czerwoną chustkę i otarł podbródek, po czym podał ją Laurze.
Chustka miała zapach cedru, zapach Rye'a. On tymczasem obierał następną pomarańczę dla Josha, który był zbyt zajęty, by zauważyć wymianę spojrzeń pomiędzy mamą a wysokim bednarzem.
– A więc bywacie na rynku codziennie? – spytał Rye.
– Prawie codziennie. Przychodzimy z Joshem po mleko.
– I ja je niosę – wtrącił chłopczyk z dumą, ocierając wierzchem dłoni lepkie usta.
Serce Rye'a nabrzmiało słodyczą. Bardzo pragnął być dobrym ojcem, a nie wiedział nawet, czy dla czterolatka to sztuka donieść cało do domu bańkę mleka. Słuchając Josha, uczył się od niego.
– Coś takiego! – wykrzyknął i pochylił się, by pomacać chłopięcy biceps. – No tak, to jasne. Masz w tej rączynie całkiem niezłe mięśnie. Pewnie ciągnąłeś sieci z rybakami.
Josh roześmiał się wesoło.
– Na to jestem jeszcze za mały, ale kiedy będę taki duży jak mój tatuś, zostanę wielorybnikiem.
Rye zerknął ukradkiem na Laurę.
– Wielorybnikom wcale nie jest tak wesoło na tych wielkich statkach, Josh – rzekł z powagą. – Przeważnie omija ich to, co najlepsze, bo przecież nigdy nie ma ich w domu. Może lepiej zostań rachmistrzem, jak twój… tato.
– W kantorze jest brzydko – skrzywił się Josh. – Ciemno i nie słychać morza. – Z typowo dziecięcą beztroską natychmiast przeskoczył na inny temat. – Mamusiu, chcę posłuchać licy… licytatora. Mogę? – spojrzał w górę, badawczo mrużąc oczy.
Laura wolałaby, żeby został przy niej, ale spostrzegła, że Rye patrzy tak samo błagalnie. Ostatecznie, wśród ludzi na targu nie mogło spotkać chłopca nic złego.
– Dobrze, idź, ale nie ruszaj się stamtąd, póki po ciebie nie przyjdę.
– Tak jest! – zawołał malec, naśladując okrzyk Rye'a, po czym puścił się biegiem ku niżej położonej części placu.
Rye odprowadził go wzrokiem.
– Udany chłopak – rzekł cicho.
– O, tak.
Byli teraz sami, lecz nagle zabrakło im odwagi, by na siebie spojrzeć albo coś powiedzieć. Laura szukała wymówki w pomarańczach – obracała je, wybierała, wkładała do siatki. Rye poszedł za jej przykładem. Ścisnął jedną, odłożył, wziął drugą, lecz w końcu jego dłoń znieruchomiała. Minęła długa chwila, nim Laura podniosła wzrok i przekonała się, że Rye patrzy na nią, napawa się jej widokiem, czego nie wypadało mu robić w obecności DeLaine i Josha.
Przyglądał się drobnym loczkom, wymykającym się spod rondka budki, leciutko rozchylonym wargom, ciemnym oczom, które także wpatrywały się w niego.
– Boże, jak mi cię brakowało – westchnął.
– Nie mów tak, Rye.
– To prawda.
– Ale lepiej jej nie poruszać.
– I tęsknić w milczeniu? Za tobą, za chłopcem…
Cierpiała nie mniej niż on. Czuła jego tęsknotę w każdym spojrzeniu, jakim obdarzył Josha, każdym słowie, które do niego wypowiedział, w złocistej pomarańczy, którą ręce ojca obrały dla syna.
– Rye, tak mi przykro…
– Chłopak marzy o tym, żeby powtórzyć mój błąd.
– Oj… Dan nim pokieruje.
– Wcale mnie to nie zachwyca.
– Rye, proszę cię, daj spokój. Tylko wszystko utrudniasz. Rye zerknął przelotnie na ceglany budynek po drugiej stronie placu. W nim teraz siedział za biurkiem Dan Morgan.
– Rozmawiałaś z nim? Powiedziałaś mu… zapytałaś…? Potrząsnęła głową i opuściła ją, czując jak łzy zacierają jej widok.
– Nie mogę. Nie w tej chwili. Dan nie przeżyje straty Josha.
– A ja? Josh jest moim synem. Pomyślałaś, co czuję?
– Bez przerwy myślę o tym, co czujesz, Rye. – Laura podniosła udręczone oczy i Rye ujrzał błyszczące w nich łzy. – Ale gdybyś widział ich razem…
– Widuję ich razem w każdym koszmarnym śnie. Tak, jak ujrzałem ich w dniu mego powrotu. Lauro, ja chcę być ojcem tego dziecka, chociaż spóźniłem się o cztery lata.
– Muszę już iść, Rye. Za długo tu stoimy. Dan na pewno się dowie.
– Czekaj! – pospiesznie złapał ją za rękaw. Zadygotała, więc prędko cofnął dłoń. – Czekaj – powtórzył ciszej. – Czy spotkasz się tu ze mną jutro rano? Chcę ci coś dać… coś, co dla ciebie zrobiłem.
– Nie mogę przyjmować od ciebie prezentów. Dan zażąda wyjaśnień.
– O tym się nie dowie. Proszę cię.
Na jego twarzy malował się ból. Laurze przemknęło przez myśl, że jeszcze trochę, a w końcu mu ulegnie. Odruchowo cofnęła się o krok. Nie znalazła jednak sił, by odmówić jego prośbie.
– Dobrze, tylko tym razem w innym miejscu. Rye omiótł wzrokiem zatłoczony plac.
– Zasiałaś ogród?
– Większość.
– Nie potrzeba ci już żadnych nasion?
– Owszem, pasternaku.
– Będę na ciebie czekał przy straganach z kwiatami. Mają tam i nasiona.
– Dobrze.
– Proszę, nie zawiedź mnie…
Laura przełknęła ślinę. Miała ochotę rzucić mu się na szyję i ucałować go tu, na oczach wszystkich.
– Nie, Rye, nie zawiodę cię, ale teraz muszę już iść. – Odwróciła się, tuląc w sercu rozkosz i poznawane od nowa bolesne wniebowzięcie pierwszych porywów serca. Sekretne schadzki, czułe słowa, gesty niedostrzegalne dla postronnych… Jakże często ważyli się na nie w przeszłości. Teraz były o wiele bardziej niebezpieczne, lecz mimo to kusiły, podniecały, napawały Laurę radością życia, jakiej nie zaznała, odkąd Rye Dalton odpłynął w siną dal.
Nim odeszła, dogonił ją jego głos:
– Weź ze sobą chłopca. Musi mnie lepiej poznać.
Nie odwracając się, skinęła głową i udała się w kierunku, skąd dochodziły wołania licytatora.
Josiah dostrzegł różnicę w nastroju Rye'a, gdy ten wszedł do warsztatu, żonglując pomarańczami, ale pozostawił ją bez komentarza.
– Masz, stary wilku morski – Rye z łobuzerską miną rzucił mu owoc. – Teraz możesz nie obawiać się szkorbutu. Chłopak już wrócił?
– Tak, i znów dał nogę. Chyba mnie wykorzystuje, bo na starość serce mi zmiękło, jak sam dobrze wiesz, i skutkiem tego muszę sam siedzieć w tej wilgotnej norze i tyrać jak osioł bez żadnej pomocy – zachichotał stary.
– Przytrzymaj go, kiedy wróci. Chcę, żeby mi coś załatwił. Nieco później tego samego dnia Josiah dyskretnie odwrócił wzrok, gdy jego syn wyjął z kieszeni pensa i rozkazał:
– Biegnij do apteki na Federal Street i kup za wszystko łodyżek sarsaparilli. Jedną możesz zjeść, ale nie połam po drodze reszty, powsinogo.
Obiecał Laurze, iż Dan nie dowie się o podarunku dla niej, ale nie wspominał, że chciałby także czymś uraczyć chłopca. Wiedział, że Dan błyskawicznie zostanie poinformowany o łakociach. Skoro nie mógł zmusić Laury, by zrobiła pierwszy krok ku separacji z Danem, może uda mu się sprowokować jej męża.
Tego wieczoru Rye otworzył swój marynarski kuferek. Wciąż miał przed oczami Laurę, stojącą wraz z synkiem w słońcu na tle jaskrawych owoców i drugiego wózka pełnego stokrotek, konwalii i tulipanów. Cóż za niespodziewany zbieg okoliczności! A przecież tak długo chodził po ulicach, wpatrując się w każdą mijaną twarz w nadziei, że ją ujrzy.
Ileż razy w ciągu ubiegłych pięciu lat wyobrażał ją sobie taką jak dziś – wielkie błyszczące oczy, delikatne, kusząco rozchylone wargi i ten wyraz twarzy, świadczący o jej wzajemności.
Obraz Laury nie odstępował go w pierwszych, wypełnionych tęsknotą dniach rejsu, kiedy gorzko wyrzucał sobie, że ją pozostawił. Towarzyszył mu podczas długich godzin, wypełnionych pluskiem morskich fal, które wspinały się na drewniane poszycie dziobu „Massachusets”, obmywając kolana galionowej rzeźby – jedynej kobiety na statku. To z myślą o Laurze cieszył się, gdy cielsko wieloryba przytroczono do burty; Rye ostrzył noże, a bosman wycinał wielkie kawały tłuszczu. Zapamiętany aromat jej skóry pomagał mu wytrzymać czopowanie beczek w duszącym odorze gnijącego tłuszczu, gdy w zamocowanym na pokładzie kotle wrzał i pryskał rozkładający się tran. Imię Laury stało się modlitwą na jego ustach w czasie straszliwego przejścia wokół Hornu, kiedy był niemal pewien, że nie uczyni jej bogatą mężatką, ale ubogą wdową.
Gdy półprzytomny miotał się w gorączce, Laura przychodziła do niego w majakach, dając mu siły do walki o życie.
Teraz, wyjmując ze skrzynki mały, płaski kawałek rzeźbionej wielorybiej kości, przypomniał sobie, jak wspomnienie żony prowadziło jego rękę, gdy próbował wypełnić czymś najtrudniejsze dni morskich rejsów – znane każdemu żeglarzowi dni ciszy morskiej, szarpiące nerwy wszystkich członków załogi od kapitana do ostatniego majtka.
Gdy kapryśny wiatr odmawia swego tchnienia, skazując statek na dryf po pustym bezlitosnym morzu, tęsknota za domem staje się nie do zniesienia. Zmarnowane dni przedłużają rejs nie przynosząc żadnych zysków, rodzą uczucie całkowitej bezsilności, aż w końcu napięte jak postronki nerwy zaczynają puszczać i na pokładzie dochodzi do coraz gwałtowniejszych starć.
Ludzie walczyli z nudą oddając się niewielu dostępnym rozrywkom, wśród nich rzeźbieniu w kości. Kiedy Rye po raz pierwszy wziął nóż do ręki, był niezręczny i niecierpliwy. Pierwsze zatem dzieła, toporne i nic nie warte, wyrzucił później bez żalu za burtę. Nie zniechęcał się jednak i z pomocą kolegów wkrótce wykonał wcale gładką szpilę do rozdzielania żył splatanej liny, a potem laskę. Następnie wziął się za rzeźbioną szkatułkę, a kiedy była już gotowa i wypolerowana do połysku, marynarze, którzy wiedzieli, że na brzegu pozostawił żonę, zaczęli go namawiać, żeby zrobił bryklę.
Była to długa na stopę kościana listewka grubości paznokcia, którą umieszczano w specjalnej kieszonce, biegnącej wzdłuż przodu stanika damskiej sukni – podobnie do listwy, usztywniającej żagiel. Podnosiła biust, była więc bardzo osobistą rzeczą. Ponadto miała przypominać kobiecie o wierności swemu żeglarzowi, dopóki ten nie powróci z rejsu.
Mimo licznych docinków, Rye solidnie przyłożył się do roboty i nigdy chyba spod ręki okrętowego majsterkowicza nie wyszedł przedmiot równie wypieszczony. Rye włożył weń bowiem całą swą tęsknotę i nadzieję na szczęśliwy powrót.
Polerował kość krzemianem węgla, aż stała się jedwabiście gładka jak pierś Laury. Wyrzeźbił na niej splecione dzikie róże z Nantucket, wśród których bawili się z Laurą jako dzieci. Po bokach dodał mewy i delikatne, karbowane serduszko. Potem przez długi czas deliberował nad tym, co napisać, wielokrotnie przepowiadał sobie w myśli i ulepszał krótki wierszyk, aż w końcu zdecydował się na jego ostateczny kształt.
Wyjmując teraz bryklę ze skrzyni, odczytał:
Póki na twej białej piersi Nie spoczną me usta Noś ten znak i o mnie myśl Nim z tęsknoty uschnę.
Kiedy rzeźbił te wersy, nie przypuszczał, że nabiorą tak dosłownego, symbolicznego wręcz znaczenia. Zastanawiał się, czy Laura wrzuci bryklę do komody, czy też będzie ją nosić przyciśniętą do piersi.
Pomyślał o promieniach słońca, rzucających żółty cień na twarz Laury i prześwietlających soczystą cząstkę pomarańczy, wkładanej przez nią do ust. Widział jej dłoń, zaciśniętą na rączce Josha, potem jednak rozluźniającą się z ufnością, gdy Rye kosztował pierwszych rozkoszy ojcostwa.
Jego serce nabrzmiało nadzieją.