Nazajutrz rano Nantucket spowiła mgła. Jej wilgotne macki obwąchiwały nogi przechodniów niczym gończe psy, po czym cofały się bezgłośnie, aby dać im przejście. Gęste kłęby pokrywały bruk warstewką wilgoci, nadając mu czarny połysk, i kołysały się nad głową Rye'a, gdy szedł do kantoru Josepha Starbucka. Woda zbierała się na brzegach żelaznego poidła dla koni i spływała na ziemię z nierytmicznym pluskiem, któremu wszechobecna mgła nadawała osobliwy, melodyjny ton. Stukot pazurów nieodstępnej Łajby zdawał się być echem spadających kropel.
Mimo tej przygnębiającej aury Rye Dalton z zadowoleniem pławił się w luksusie, jakim była dla niego świeża, sucha odzież po latach noszenia wytłuszczonych, nasiąkniętych słoną wodą drelichów.
Miał na sobie obszerny wełniany sweter, który wiele lat temu zrobiła na drutach Laura. Gruby golf miękko otulał szyję i ocierał się o bokobrody. Ich barwa i faktura niewiele zresztą odbiegała od tweedowej wełny, zaś biegnący wzdłuż rękawów warkocz zdawał się podkreślać kształt potężnych mięśni. Czarne wełniane marynarskie spodnie nie były wszyte w pasek, lecz sznurowane po obu stronach bioder, tworząc na brzuchu jakby klapkę, pod którą teraz Rye wcisnął zziębnięte ręce. Szedł długim, rozkołysanym krokiem, roztrącając mgłę, która z oburzeniem kłębiła się za nim.
Ceglana ściana budynku kantoru niknęła w tumanie, odcinały się na jej tle tylko śnieżnobiałe drzwi, okiennice i szyld, sterczący sztywno pod ołowianym niebem. Pies przysiadł na zadzie, wiedząc, że przyjdzie mu czekać na pana pod drzwiami.
Wewnątrz panował gwar i bieganina, jak zawsze, gdy do portu zawinął wielorybnik. W piecu trzaskał ogień i nie czuło się tu wiosennego chłodu. Rye pozdrawiał niezliczonych znajomych, kierując się do biura Josepha Starbucka – jowialnego, grubokościstego mężczyzny, który na jego widok pospieszył go przywitać.
– Dalton! – wykrzyknął, ściskając dłoń Rye'a z siłą żelaznych cęgów. – Nieźle spisaliście się w tym rejsie, chłopcy! Dolar piętnaście za galon! Nic nie mogłoby mnie bardziej uszczęśliwić!
– Ano, i nasze boki tłuścieją na wielorybim sadle – zachichotał Rye.
– I jak tam? – zagadnął Starbuck, unosząc ciekawie brwi. – Postanowiłeś zostać szczurem lądowym, czy też zaciągniesz się na następny rejs?
Rye obronnym gestem uniósł w górę obie dłonie.
– O, nie, ten jeden raz mi wystarczy. Chętnie będę pleśniał w ojcowskim warsztacie do końca moich dni, byle tylko czuć pod nogami stały ląd.
– Nie mogę powiedzieć, żebym ci się dziwił, choć przyznasz chyba, że zarobek jest niezły. Na pewno nie dasz się skusić… powiedzmy, za jedną piętnastą udziału? – Starbuck podszedł do zajmującego większą część pomieszczenia ogromnego biurka, zerkając przy tym chytrze na twarz Rye'a.
– Nie – rzekł ten. – Nawet za jedną piętnastą. Ostatni rejs kosztował mnie dostatecznie drogo.
Starbuck zmarszczył brwi i zatknął kciuki w kieszenie kamizelki, przyglądając mu się z powagą.
– Słyszałem, młodzieńcze, i bardzo ci współczuję. Trudno to nazwać udanym powrotem do domu. Co to się porobiło… – westchnął. – Oprócz tego przyjmij nasze kondolencje z powodu śmierci matki – dodał.
– Dziękuję panu.
– Jak się czuje ojciec?
– Nie gorzej niż zwykle, a klepki tnie tak szybko, że ta fujara, nasz terminator, nie nadąża ich zbierać.
Starbuck roześmiał się pogodnie.
– Skoro nie mogę cię zwabić na mój statek, może zdołam ci wcisnąć zamówienie na beczki?
– A, to i owszem, panie Starbuck, z przyjemnością.
– Świetnie! Przyślę wam agenta, żebyście się dogadali co do ceny. Jeszcze dziś przed wieczorem.
– Zgoda.
– Domyślam się, że przyszedłeś po wypłatę.
– To prawda.
– Będziesz musiał się spotkać ze swoim… przyjacielem, Danem Morganem – rzekł zmieszany Starbuck. – Jest u mnie głównym księgowym. Urzęduje na piętrze.
– Tak właśnie słyszałem.
Starbuck zmierzył go badawczym wzrokiem, ale Rye tylko uprzejmie skinął głową, a wyraz jego twarzy nie zmienił się ani na jotę. Wobec tego poczęstował go cygarem za dziesięć centów, lecz Rye grzecznie odmówił. Starbuck przyciął koniec i po chwili wydmuchnął kłąb wonnego dymu.
– Cóż, Dalton – rzekł – ta robota ma swoje dobre i złe strony. Człowiek opuszcza dom w najlepszej wierze, mając na względzie dobrobyt rodziny, ale bywa, że dostaje łupnia. Ani to wina Morgana, ani moja, cóż, kiedy, do kroćset, czuję się odpowiedzialny!
Starbuck huknął pięścią w wytartą poręcz twardego fotela i zmienił temat.
Moja żona wydaje w sobotę obiad, żeby uczcić powrót „Omegi”. Przyjdziesz, nieprawdaż?
– Z przyjemnością – Rye wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Zwłaszcza, jeśli pańska szanowna małżonka nie zatrudni w kuchni mojego staruszka.
Mimo lekkiego tonu tej rozmowy, Joseph Starbuck doskonale wiedział, jakim ciosem musiała być dla Rye'a wiadomość, że najlepszy przyjaciel odebrał mu żonę. Nie trzeba było zbytniej przenikliwości, żeby się domyślić, iż nie chodzi tu bynajmniej tylko o kuchnię Laury. Starbuck nie mógł tu pomóc, ale ponieważ był przyzwoitym człowiekiem, myśl o Rye'u uwierała go jak cierń. Postanowił osobiście dopilnować, aby Daltonowie nie stracili na zamówionych przez niego beczkach.
Dan Morgan siedział na wysokim stołku za wyposażonym w liczne przegródki biurkiem. Rozłożone na blacie księgi oświetlała latarnia sztormowa z wklęsłym zwierciadełkiem, w której płonęła świeca. Nantucket tonęło w wielorybim tłuszczu, niewiele go jednak zużywano na wyspie. Powiadano: „Po co palić coś, co można sprzedać z zyskiem?”
Słysząc kroki dudniące o podłogę z sosnowych, nasączonych tłuszczem desek, Dan uniósł głowę. Pióro, które trzymał w dłoni, zawisło w powietrzu, a mina także wyraźnie mu zrzedła. Podniósł się jednak na powitanie gościa.
Rye stanął przed biurkiem, rozstawiając nogi, i zatknął kciuki za pas. Ta marynarska poza, taka butna i niewzruszona, sprawiła, iż Dan nagle poczuł się nieswojo. Do tego jeszcze uświadomił sobie, że Rye jest od niego o pół głowy wyższy.
Rye również taksował w duchu przeciwnika. Po pięciu latach Dan wciąż zachował jędrną, młodzieńczą sylwetkę. Ubrany był w elegancki surdut z czesankowej wełny, na szyi miał nieskazitelnie zawiązany fular, a jego smukły tors obejmowała kamizelka w prążki. Ubiór ten świadczył o względnym dostatku i dyskretnej chęci podobania się. Rye był ciekaw, czy Laura równie jak jej małżonek pyszni się jego elegancją.
Wyciągnął rękę, tłumiąc zazdrość. Przez moment myślał, że Dan nie zdobędzie się na uprzejmość. Lecz po chwili dłoń Dana krótko zacisnęła się na jego dłoni. Uścisk ten wzbudził wspomnienia wieloletniej przyjaźni, tęsknotę, by ją odnowić, a także świadomość, że to niemożliwe.
– Witaj, Dan – odezwał się marynarz.
– Witaj, Rye. Ich dłonie rozłączyły się i opadły. Inni urzędnicy krążyli wokół, pozornie zajęci własnymi sprawami, rzucali jednak ku nim ciekawe spojrzenia, przez co musieli mieć się na baczności.
– Przyszedłem po swoją działkę. Dan stwierdził w duchu, że Rye nie tylko zmężniał. Mówił teraz twardym, dosadnym staccato, skracając głoski na wzór marynarzy.
– Oczywiście. Zaraz wypiszę czek. Jedną chwileczkę. Siadł z powrotem na stołku, wyjął długi rejestr i wciągnął do niego następną pozycję. Spoglądając z góry na jego ręce, Rye przypomniał sobie, jak setki razy łowili razem ryby, łapali żółwie w stawie albo wykopywali małże podczas odpływu. Potem wspólnie piekli połów nad ogniskiem, często razem z Laurą. Kształtne dłonie szybko pisały w rejestrze elegancką angielską rotundą i Rye naraz zdał sobie sprawę, że poznały one ciało Laury tak dobrze, jak własne. Konflikt pomiędzy starą przyjaźnią a świeżą rywalizacją wytrącił go z równowagi. Ech, przyjacielu, pomyślał, czy doprawdy musiałeś stać się moim wrogiem?
– Widzę, że dbasz o Laurę – powiedział cicho, żeby nikt ich nie usłyszał. – Dziękuję.
– Nie masz za co dziękować – odparł Dan, nie podnosząc wzroku. – Czego się spodziewałeś? – dodał wyzywająco. – To przecież moja żona.
Obaj świetnie zdawali sobie sprawę, że w nadchodzącym starciu nie obejdzie się bez ofiar.
– Będę o nią walczyć – oświadczył Rye.
– Nie radzę – Dan ujął czek w palce. – Prawo jest po mojej stronie. Zostałeś uznany za zaginionego na morzu. W takich przypadkach zachodzi prawne domniemanie śmierci, tak więc legalnie Laura jest moją żoną.
– Nie traciłeś czasu, żeby to sprawdzić, co?
– Ani dnia.
A zatem będę musiał stoczyć walkę, myślał Rye, rozczarowany tym, czego się dowiedział. Skoro jednak Dan aż tak się fatygował, widać wcale nie jest pewien uczuć Laury.
– Wytaczamy armaty, czy tak, przyjacielu? – zapytał ze smutkiem.
– Ujmij to jak chcesz. Nie oddam ci ani Laury, ani mego syna – rzekł bez ogródek Dan.
A zatem tak miało być. Rye jednak nie zamierzał odejść bez ostatniego słowa.
– Ucałuj ich oboje ode mnie, dobrze? – rzucił, chowając czek do kieszeni i obrócił się na pięcie.
Na zewnątrz jego sztuczna wesołość zgasła, a zastąpił ją posępny mars, który jeszcze bardziej się pogłębił, gdy Rye rzucił okiem w stronę Crooked Record Lane. Łajba uniosła złożony na łapach pysk i ospale dźwignęła się na nogi. Rye w pierwszej chwili zdawał się jej nie dostrzegać, lecz później zatarł dłonie i przemówił miękko:
– Wiesz, malutka, zdaje się, że ona jest teraz naprawdę jego żoną. Co my teraz zrobimy, piesku?
Suka patrzyła na niego cierpliwie, oczekując komendy. W końcu mężczyzna oderwał wzrok od domu Laury Morgan i ruszył w przeciwnym kierunku. Towarzyszył mu cichy stukot psich pazurów.
Nie uszli jednak nawet dziesięciu jardów, kiedy we mgle rozległy się czyjeś kroki. Rye podniósł głowę i stanął jak wryty.
Zachary Morgan wychudł i wyłysiał, a oczy otaczała mu siateczka zmarszczek, które tego pochmurnego dnia uderzały białością w spalonej na mahoń twarzy. Przez chwilę obaj milczeli, zmieszani, potem jednak górę wzięła wzajemna sympatia. Rye ruszył do przodu z wyciągniętą ręką.
– Witaj, Zach.
Ojciec Dana podał mu szorstką, twardą dłoń rybaka, który przez całe życie ciągnął liny i sieci. Palone słońcem i moczone w słonej wodzie ręce przybrały barwę peklowanej szynki.
– Witaj, Rye – odrzekł, miażdżąc mu dłoń w uścisku. – Słyszałem, że żyjesz. – Jego wzrok uciekł na moment w stronę kantoru, gdzie pracował Dan, po czym, jakby nieco zawstydzony, Zach spojrzał rozmówcy w oczy. – Nie wyobrażasz sobie, jak się ucieszyłem.
– Ano, i ja się cieszę, tego możesz być pewien. Dobrze znów stać na twardym lądzie.
To jednak, czego żaden z nich nie dopowiedział, wzniosło między nimi mur. W przeszłości wzajemnie lubili się i cenili. Teraźniejszość postawiła obu w trudnej sytuacji.
Zach pochylił się, żeby podrapać psa za uchem.
– Stare psisko szczęśliwe, że pan wrócił, co? Dawno cię nie widziała. – Pies stanowił wyśmienity pretekst, żeby zmienić temat, ale tylko na chwilę. Kiedy Zach się wyprostował, znów znać było po nim zmieszanie. – Współczuję ci z powodu śmierci matki, Rye.
– Cóż… Wszystko się zmienia, prawda? Ich oczy spotkały się i przemówiły do siebie bezgłośnie. Teraz mój syn jest twoim wnukiem – myślał Rye – a jego matka twoją synową. Nie będę już cię odwiedzał jak kiedyś…
– Ojciec mówił mi, że twoja małżonka wciąż zdrowa jak rydz.
– Ano, ona się nie zmienia.
Między nimi ziała pustka, pustka stworzona przez pięć lat rozstania. A kiedyś mieli sobie tyle do powiedzenia…
– Nie wypłynąłeś dzisiaj – bardziej stwierdził niż spytał Rye.
– Mgła jest za gęsta.
– To prawda.
– Cóż…
– Pozdrów ode mnie Hildę.
– Nie omieszkam. A ty Josiaha. Nie powiedzieli sobie nic, choć zarazem powiedzieli wszystko.
Mówili: „Zrozum, mnie też nie jest łatwo. I ja kocham ich oboje.” Potem obrócili się do siebie plecami i ich kroki wsiąkły w mgłę. Rye zobaczył jeszcze, że Zach wchodzi do kantoru, przypuszczalnie po to, by pogadać z synem o tym dziwacznym kaprysie losu.
Mglista sceneria potęgowała ponury nastrój Rye'a. Oboje z psem wlekli się ze zwieszonymi głowami. Drewniane domki przy cichych uliczkach wtapiały się w szary tuman i tylko ich malowane okiennice barwiły nieco ten smutny dzień. Niebieskie zarezerwowano wyłącznie dla kapitanów statków wielorybniczych, inni mieli do wyboru całą gamę kolorów. Ciasne ogródki otoczone były płotami z palików przeplatanych żebrami wielorybów. W pobliżu przetwórni unosił się w powietrzu odór rozkładającego się tranu. Niepodobna było od niego uciec; przygniatał go do wyspy całun mgły.
Wieloryby! Zdawały się być wszędzie i nagle przygnębiony Rye zapragnął uwolnić się od nich.
Szukając pocieszenia w samotności, skierował się na podmokłe tereny przy Cyplu Branta. Zapadlisko rozpościerało się niczym morze zieleni, dając schronienie tysiącom gatunków ptaków. Nawet teraz mgła przesycona była ich świergotem. W wysokich kępach żurawin, gdzie żerowały, słychać było ciągły szelest i trzepot skrzydeł; dzięki zaś białym, ruchomym kłębom, cała ta scena przypominała obraz ze snu. Ile razy trójka młodych przyjaciół przychodziła tutaj szukać gniazd i ptasich jaj? Rye pamiętał, jacy byli wówczas. Na pierwszy plan wysunęła się twarz Laury; nie wczorajsza, zaskoczona i zmieszana, lecz taka, jak wtedy, gdy po raz pierwszy budząca się w niej kobiecość odkryła w nim mężczyznę. Potem wyobraził ją sobie w białym kuchennym fartuchu. Laura z łyżką w dłoni odwraca się od ognia, do izby wpada z impetem ich syn…
Ogarnęła go rozpaczliwa samotność. Szedł przez mokradła, z całej siły pragnąc, by dało się cofnąć czas.
Zatrzymał się na wysokim brzegu, zasłanym łodygami zeszłorocznych traw, chylącymi się pod ciężarem kropel. Z dołu dochodził niesłabnący szum uderzających o brzeg fal. Mgła kłębiła się wokół jego kolan, ograniczając widoczność; wychylały się z niej tylko zabudowania stoczni. „Omega” przechodziła właśnie kapitalny remont. Niczym złowionego wieloryba wyciągnięto ją na brzeg, przechylono na bok i ułożono na szkieletowym rusztowaniu. Robotnicy roili się na kadłubie jak mrówki, zeskrobując namuł, wzmacniając złącza, wymieniając nadgniłe deski. Już zbijano sześć nowych łodzi wielorybniczych z cedrowego drewna, które miały zawisnąć na dawisach „Omegi”, a tymczasem w linowni splatano konopie na stały takielunek i manilę na ruchomy. Z nich później powstawał skomplikowany układ want, szotów i sztagów, dzięki którym statek mógł wyruszyć w rejs. W szwalni na poddaszu przy Water Street migały igły i marszpikle; szyto nowe żagle.
Samotny mężczyzna z psem w zasępieniu obserwował z góry jeden z etapów owego nieprzerwanego cyklu, będącego podstawą istnienia wielorybniczego imperium, jakim było Nantucket. Zacisnął ze złością pięści.
Niech was piekło pochłonie! Straciłem przez was żonę!
Przyjrzał się leżącej u jego stóp „Omedze”, zastanawiając się, czy nie powinien raczej zaciągnąć się na następny rejs, zamiast snuć się po wyspie i przyglądać małżeńskiemu pożyciu Laury i Dana.
Potem jednak rysy jego twarzy stwardniały. Obrócił się na pięcie i podążył tą samą nadbrzeżną ścieżką, którą przyszedł, zostawiając za sobą krzyki mew i uderzenia młotów w suchym doku.
Dan o tej porze siedzi w pracy – pomyślał. – Laura będzie sama.
Wydłużył krok, a nie odstępujący jego nogi pies puścił się za nim truchtem.
Laura Morgan podświadomie spodziewała się gościa. Jednakże, gdy zapukał do drzwi, wzdrygnęła się i przycisnęła dłoń do serca.
Odejdź – pomyślała. – Ja się ciebie boję!
Pukanie rozległo się ponownie i Laura przygryzła drżącą dolną wargę. Rezolutnie ruszyła ku drzwiom, lecz gdy się otwarły, skamieniała w miejscu. Rye stał przez chwilę w progu. Dłonie zatknięte miał za pas, a cały ciężar ciała oparty na jednej nodze. Miliony wrażeń, zbyt szybkich, by je pochwycić, zatańczyły jej w głowie. Inaczej się teraz trzyma. Ma na sobie sweter, który mu zrobiłam. Powinien przystrzyc włosy. On też spędził bezsenną noc.
– Witaj, Lauro – rzekł bez uśmiechu, ale też bez śladu skrępowania.
I znów stało się to, co działo się za każdym razem od chwili, gdy skończyła czternaście lat – na jego widok ogarnęła ją niebiańska radość. Teraz jednak temperował ją rozsądek.
– Witaj, Rye – Laura przezornie nie ruszyła się z progu.
– Musiałem przyjść.
Podświadomie odnotowała, że gdzieś na szerokich morzach nauczył się również inaczej wymawiać słowa – jakby pospiesznie, łykając samogłoski. W jakiś sposób dodawało mu to uroku; wnosiło aurę nieznanego. Laura zacisnęła palce na drzwiach, ale nie spuściła wzroku.
– Obawiałam się tego – powiedziała. Na słowo „obawiałam” Rye zmarszczył czoło i zacisnął usta. Laura zauważyła znamię po ospie na górnej wardze i powstrzymała się, by nie dotknąć go palcem.
Przyglądał się jej, jak gdyby była rzadkim diamentem, a on złotnikiem, który w myśli wybiera rodzaj szlifu.
Ona patrzyła na niego jak na ducha, który lada chwila zaszczeka łańcuchami. Mgła tworzyła odpowiednie tło, potęgując wrażenie, iż Rye Dalton unosi się w powietrzu i zaraz porwie go wiatr. Białe pasma miękko krążyły wokół jego nóg, jakby czekały, co się teraz stanie.
– Czy mogę wejść?
Cóż za pytanie, pomyślała. W końcu to jego dom. Na dworze było zimno i mokro, a za jej plecami buzował ogień. Mimo to zawahała się. Zerknęła nerwowo na ścieżkę, po czym opuściła rękę.
– Na chwileczkę… – bąknęła niepewnie.
Gdy Rye zrobił krok do przodu, pies odruchowo ruszył za nim. Powstrzymała go komenda:
– Zostań.
Dopiero teraz Laura spostrzegła starego labradora. Schyliła się z uśmiechem, żeby go pogłaskać.
– Jak się masz, staruszko! – przykucnęła w drzwiach, biorąc psa pod brodę i drapiąc po łbie. Jej suta perłowoszara spódnica rozłożyła się na podłodze, przykrywając buty Rye'a, który stał w progu i z dziwnym wyrazem twarzy patrzył na pochyloną głowę Laury. Psa zatem przyjęła serdeczniej niż jego…
– Wreszcie przyszłaś mnie odwiedzić, głuptasie… – Laura zachichotała, uchylając się przed mokrym jęzorem. – Nie musisz moknąć na dworze, malutka. Twoje posłanie wciąż tu jest.
Rye ledwie się powstrzymywał, żeby nie porwać swojej żony w ramiona i nie zażądać, by i jego powitała tak, jak na to zasłużył.
Laura podniosła się i wprowadziła go do środka. Zamknąwszy drzwi przystanęła, patrząc, jak Łajba węszy, robi dwa kółka i wali się z rozmachem na wytarty dywanik z pełnym zadowolenia mruknięciem.
Rye ponownie wepchnął ręce za pasek, jak gdyby tylko tam mogły być bezpieczne.
– Pies został przywitany czulej niż jego pan – rzekł ochryple. Laura spuściła wzrok, lecz na nieszczęście padł on na dłonie Rye'a. Poczuła falę zdradzieckiego gorąca.
– Pamięta stare kąty – szepnęła.
– Myślałem o tobie, Lauro.
Palce Rye'a chwyciły ją za łokieć, lecz usunęła się na bok.
– Nie rób tego – powiedziała, patrząc mu prosto w oczy.
Jego dłoń na ułamek sekundy zawisła w powietrzu, po czym opadła. Westchnął:
– Mogłem przewidzieć, że to powiesz. Laura obejrzała się nerwowo przez ramię i szepnęła:
– Josh śpi. Rye poderwał głowę. Na jego twarzy odmalowała się tęsknota.
– Mogę go zobaczyć? Laura niezdecydowanie splotła dłonie.
– Oczywiście – bąknęła w końcu, jak gdyby z przymusem.
Rye lekkim krokiem przemierzył pokój i pochylił się nad dzieckiem. Na kominku żwawo buzował ogień i przez dłuższą chwilę słychać było tylko osypujący się żar. Ojciec w milczeniu patrzył na swe uśpione dziecko.
Rye… Och, Rye… – powtarzała w duchu Laura, walcząc z chęcią, by wreszcie wykrzyczeć swój ból. Rye z wolna wyprostował się, podszedł do drzwi dobudówki i zajrzał do środka. Jego wzrok prześliznął się po izbie i zatrzymał na łóżku.
Laura poczuła ssanie w dołku. Owładnęła nią dziwna mieszanka uczuć: obawa, tęsknota i… czułość. Przyglądała się szerokim barkom Rye'a, okrytym swetrem, który wiele lat temu zrobiła dla niego. Zdawały się całkowicie wypełniać drzwi do alkowy. Zastanawiała się, czy celowo włożył ten właśnie sweter. W szczególny sposób podkreślał on surową męskość Rye'a, budząc w niej całą gamę niepokojących doznań.
Rye z nieprzeniknioną miną zmierzył wzrokiem łóżko, a potem powoli obrócił się i spacerowym krokiem przeszedł się po głównej izbie. Przejechał palcem po gzymsie kominka, przystanął to tu, to tam, lustrując zarówno znajome, jak i nowe sprzęty. Zakończywszy inspekcję, stanął przed nią na szeroko rozstawionych nogach.
– Widzę zmiany – zauważył.
– W ciągu pięciu lat są one nieuniknione.
– Wszystkie? – w jego głosie pojawiła się ostrzejsza nuta. Wyciągnął do niej rękę, ale Laura uchyliła się.
– Rye, byłam dziś u Ezry Merrilla – wyrzuciła z siebie, stwierdzając z ulgą, iż oświadczenie to odwróciło uwagę Rye'a od spraw ciała. Cofnął rękę.
– Ty też? – zdziwił się. – To jest was dwoje.
– Jak to: dwoje.
– Zdaje się, że Dan był u niego wczoraj. Wczoraj, powtórzyła w duchu Laura. Wczoraj?
– Oznajmił mi to dziś rano, kiedy spotkaliśmy się w kantorze – wyjaśnił Rye, widząc jej skonsternowaną minę.
– A zatem już wiesz?
– Tak. Wiem jednak i to, że prawo nie może dyktować mi uczuć.
Odwróciła się, by nie widzieć jego udręczonych oczu. Kątem oka zobaczyła, że podnosi dłoń, by pogłaskać ją po policzku.
– To wszystko jest takie zagmatwane, Rye.
– Wygląda na to, że także i ciebie prawo nie jest w stanie do niczego zmusić.
Stanęła przed nim twarzą w twarz.
– Nie mówię o uczuciach, a o faktach. Jestem jego żoną, czy tego nie rozumiesz? Ty… nawet nie powinieneś tu przychodzić! – wypaliła, pochylając się doń w podnieceniu.
– Mówisz jak desperatka, Lauro – rzekł Rye z lodowatym spokojem.
Laura natychmiast wyprostowała się.
– Rye, muszę cię poprosić, żebyś stąd wyszedł i nie pojawiał się dopóki tego wszystkiego nie rozwikłamy. Dan był… był wczoraj bardzo zdenerwowany, a gdyby znów cię tu zastał, ja… ja… – Laura zająknęła się i urwała, patrząc na silną krzywiznę jego szczęki, gdzie bokobrody nieomal dotykały grubego golfu swetra, nadając mu zuchowaty i bardzo niepokojący wygląd. – Proszę cię… – dokończyła słabo.
Przez moment wydawało jej się, że Rye eksploduje. Zamiast tego rozluźnił się – być może znużony wysiłkiem włożonym w opanowanie się – i przyznał jej rację.
– Pójdę już – powiedział. – Ale… skoro mały śpi…
Jego spojrzenie powędrowało w stronę łóżka Josha, potem wróciło do Laury, i zanim zdążyła przewidzieć, co zrobi, postąpił krok naprzód i złapał ją za tył głowy, pociągając ku sobie. Jego usta nachyliły się do jej warg. Laura oparła dłonie o jego pierś i natychmiast poczuła, jak dziko dudni w niej serce. Próbowała się uwolnić, ale trzymał ją tak bezlitośnie, że kościane spinki wbiły jej się w skórę głowy. Nim zdążyła się wyrwać, język Rye'a znalazł już drogę do jej ust.
– Rye, to…
– Cicho… – rzeki łagodnie. Tą nagłą zmianą nastroju zmieszał ją do reszty i odruchowo przestała się opierać. – Za chwilę… za chwilę pójdę. – Objął ją mocniej i gwałtownie przytulił, jakby dla kontrastu szepcąc miękko: – Sza!…
Stała z czołem opartym o jego podbródek, zaciskając palce na szorstkiej wełnie swetra, jak gdyby tylko to ratowało ją przed utonięciem. Drżeli teraz oboje, i ona, i Rye.
– Kocham cię, Lauro – rzekł gardłowo, a pod nią ugięły się kolana. – Josh… – przełknął ślinę – Josh jest podobny do mojej matki – dokończył zdławionym głosem i tak samo nagle, jak nagle ją pocałował, obrócił się ku drzwiom, rzucając przez ramię komendę dla psa: – Idziemy!
Lecz Łajba, oczywiście, była już przy drzwiach. Po chwili Laura Morgan została sama, rozpaczliwie żałując, że nie mogła pójść za nim tak, jak to zrobił pies.