ROZDZIAŁ 15

Powiadano często, że gdyby nie niepozorne beczki, handel światowy uległby całkowitemu zastojowi. Pewnego dnia w końcu września do bednarni zawitał przysadzisty dżentelmen, który wiedział o tym doskonale, rozumiał też, jak wielkim szacunkiem cieszy się fach bednarski. Zatrzymawszy się w progu, gość wyjął z kieszeni batystową chusteczkę i wytarł nos, na którym tkwiły okulary w drucianej oprawie.

– Witam – mruknął Josiah, mierząc go wzrokiem.

– Dzień dobry szanownemu panu – rzekł przybysz. – Szukam bednarza, Rye'a Daltona.

– To mój syn – Josiah wskazał Rye'a cybuchem fajki.

– Niezmiernie mi miło. Nazywam się Dunley Throckmorton. – Przybysz ruszył w stronę Rye'a z wyciągniętą ręką.

– Dzień dobry. Jestem Rye Dalton, a to mój ojciec Josiah. Czym mogę panu służyć?

– Nie chciałbym przeszkadzać. Świat potrzebuje beczek, a gdyby przeze mnie ich produkcja spadła choćby o ułamek… – Throckmorton zawahał się, nabrał powietrza i potężnie kichnął. – Przepraszam. Obawiam się, że morski klimat mi nie służy – wyjaśnił, ponownie wycierając nos. – Proszę, panie Dalton, niechże pan sobie nie przerywa.

Rye wrócił do pracy nad częściowo złożoną baryłką, ujętą już w obręcze. Nierówne krawędzie zostały docięte ręczną piłką; wygładzał je teraz pilnikiem. Throckmorton przyjrzał się potężnym ramionom bednarza. Chłopak miał krzepę w garści. Takich właśnie ludzi potrzebował kraj, którego granice wciąż parły na zachód.

– Niech no mi pan powie, Dalton, czy słyszał pan kiedy o Terytorium Michigan?

– Owszem.

– Piękna kraina. Ciepłe lata i śnieżne zimy, podobnie jak u was, tyle, że oczywiście nie ma tam morza. Jest za to wielkie Jezioro Michigan. Ziemia prosi się, by ją brać!

– Ach, tak? – rzekł zdawkowo Rye, nie przerywając pracy. Throckmorton odchrząknął. Czuł przez skórę, że Dalton rad jest z tego, co ma, i zastanawiał się, jaki wabik zdoła go poruszyć. Bednarz był młody, mógł płodzić dzieci, co miało kluczowe znaczenie dla przyszłości świeżo zakładanych miast. Do tego dobrze znał swój fach, mógł więc uczyć innych. Wyrośnięty, zdrowy i zręczny młody byczek – idealny kandydat. Nie tylko Throckmorton poszukiwał fachowych bednarzy. Konkurencja była ostra.

– Jak interesy? – spytał. Rye parsknął śmiechem.

– Pyta pan o interesy kogoś, kto robi beczki w mieście wielorybników? Jak pan sądzi, w czym ształuje się wodę, piwo, mąkę, soloną wołowinę i śledzie? A tran? I pan się jeszcze pyta? – Rye zachichotał ponownie, bo zaczynał się domyślać, o co chodzi. – Gdybyśmy przestali robić beczki, wygasilibyśmy lampy na całym bożym świecie, panie Throckmorton. Interes kwitnie, jak łatwo się domyślić.

Throckmorton wiedział, że to prawda. Sam tran stanowił znaczną część przewożonych morzem ładunków. Mimo to zapytał:

– Czy kiedykolwiek myślał pan, by się stąd wyprowadzić?

– Wyjechać z Nantucket? – Rye tylko zaśmiał się w odpowiedzi.

– Dlaczego nie? – szczerze zdziwił się gość. – W innych częściach kraju tak samo potrzeba beczek.

Ramiona Rye'a poruszały się w nie zmienionym tempie.

– Ktoś pana wprowadził w błąd. A może pan nie słyszał, że to jankeskie fabryki zaopatrują całą resztę kraju we wszystko, począwszy do gwoździ, a skończywszy na prochu strzelniczym? Nie mówię już o gorzelniach w Bostonie i Newport, gdzie cała produkcja idzie w beczkach. Możemy nie tylko pogrążyć świat w ciemnościach, ale także sprawić, że wytrzeźwieje, a to położyłoby na amen cały handel w trójkącie.

„Rumowe wyspy” – Kanary i Madera – dostarczały surowy cukier do gorzelni w Nowej Anglii. Stamtąd rum i whisky płynęły do Afryki, skąd z kolei wysyłano niewolników do pracy na karaibskich plantacjach, w ten sposób zamykając trójkąt. Każdy etap wymiany zależał zaś od beczek, wytwarzanych głównie w północnych stanach, bo zasoby leśne Europy były na wyczerpaniu. Throckmorton pokornie schylił głowę.

– Święta prawda, panie Dalton. Nie mogę zaprzeczyć. Wobec tego lepiej będzie, jeśli od razu wyłożę karty. Do budowy nowych miast też potrzeba beczek, a istnieje pewne grono, które chce tego dokonać właśnie w Michigan. – Throckmorton urwał dla większego efektu, po czym podjął: – Formujemy konwój, który ma wyruszyć z Albany, gdy tylko z Wielkich Jezior zejdzie lód. Potrzeba nam bednarza.

Ręce Rye'a znieruchomiały. Zerknął na małego człowieczka, marszcząc brwi.

– Chce pan, żebym jechał z wami do Michigan zakładać miasto?

– Właśnie – gość wzniósł ręce w górę. – Nie damy sobie rady bez beczek na mąkę, ziarno, syrop klonowy, jabłecznik, peklowane szynki i… i… – westchnął ciężko. – Panie będą zamawiać balie, skopki, cebrzyki, maselnice… W krótkim czasie stanie się pan bogatym człowiekiem, panie Dalton, i do tego bardzo szanowanym.

Rye znów pochylił się nad beczką.

– Szanują mnie i tutaj, a przy tym nie muszę użerać się z Indianami. Gdybym zresztą za wszelką cenę chciał się przeprowadzić, czy doprawdy trzeba jechać aż na koniec świata? Mógłbym udać się na Południe i sprzedawać beczki na ryż, indygo, smołę, terpentynę, kalafonię, kauczuk i tak dalej. Tam jest już cywilizacja, panie Throckmorton. Nie musiałbym obchodzić się bez wygód…

– Południe! – Agent złożył dłonie za plecami i w podnieceniu zaczął się przechadzać po warsztacie. – A czegóż można szukać w tych okropnych stronach? Żaden człowiek przyzwyczajony do… – gość stłumił kolejne kichnięcie – do zdrowych północnych zim nie czułby się dobrze w tamtejszym upale!

Rye wykrzywił się kpiarsko, lecz gdy tylko Throckmorton zawrócił, natychmiast przybrał uprzejmy wyraz twarzy.

– Nie powiedziałem, że chciałbym tam mieszkać. Tłumaczę panu, że zarabiać na życie mogę wszędzie. Nie po to terminowałem przez siedem lat, żeby ryzykować życie i zdrowie zapuszczając się w dzicz z grupą obcych ludzi. Dobrze mi tu, gdzie jestem.

– Och, ale życie niesie nam wyzwania, drogi chłopcze. Pomyśl, że aktywnie tworzyłbyś przyszły kształt Ameryki!

Facet nadaje się do tej roboty – myślał Rye, któremu ta zacięta wymiana zdań sprawiała większą przyjemność, niż miałby chęć przyznać. Throckmorton był bystry i wierzył w to, co mówi; przy tym dysputa na temat wad i zalet pogranicza podniecała wrodzoną namiętność Rye'a do dyskusji.

Throckmorton przyjrzał mu się spod ściągniętych brwi.

– Powiadają, panie Dalton, że pływał pan na statku. Czy to prawda?

– Mam za sobą jeden rejs.

– A! Więc jest pan człowiekiem, który nie stroni od przygód i w razie potrzeby umie stawić czoła przeciwnościom!

– Pięć lat na wielorybniku wyczerpało moje zamiłowanie do stawiania czoła przeciwnościom, panie Throckmorton. Źle pan trafił.

Okulary gościa śledziły dłoń bednarza, ciągnącą ostrze wzdłuż wewnętrznej krawędzi klepek. Powstawała w nich głęboka bruzda, w której zostanie osadzone dno beczki. Do licha, ten człowiek znał swój fach zbyt dobrze, by można było pozwolić mu się wyśliznąć!

– Jak z zaopatrzeniem w drewno?

– Wie pan doskonale, że zamawiamy z grubsza ociosane klepki na lądzie.

– No, właśnie! – Wskazujący palec agenta wzniósł się ku niebiosom dla podkreślenia wagi tego faktu. – Mieszka pan na wyspie smaganej wichrami, gdzie żadne drzewko nie wychyli się ponad najbliższy pagórek. Proszę sobie łaskawie wyobrazić las tak gęsty i wysoki, że mógłby pan w nim robić beczki przez sto lat i nawet nie zauważyć, że cokolwiek ubyło!

Rye nie zdołał powstrzymać szerokiego uśmiechu, gdy gość zadarł głowę ku belkom stropu, jakby stał w środku kniei. Pokiwał głową. Trzeba było przyznać spryciarzowi rację.

– Tu mnie pan zagiął, Throckmorton. To byłoby coś. Agent natychmiast postanowił wyzyskać zdobyty punkt.

– Kowal, który z nami pojedzie, nie będzie miał takich wygód, jeśli chodzi o surowiec. Każdą uncję żelaza będziemy musieli sprowadzić ze Wschodu. A jednak chętnie podejmie ryzyko.

Rye podniósł głowę zaskoczony.

– Znaleźliście kowala?

– I to dobrego. – Na zadowolonym obliczu Throckmortona pojawił się nieznaczny uśmieszek.

– Przydałby się – mruknął pod nosem Rye, po czym przepraszająco zerknął w stronę ojca. Josiah twardo zachowywał milczenie, lecz widać było, że chłonie każde słowo.

– Jak dotąd zebraliśmy pięćdziesiąt kilka osób, w tym wszystkich niezbędnych fachowców za wyjątkiem bednarza i doktora. Tego zresztą bez wątpienia znajdę zimą w Bostonie. Jak już powiedziałem, wyruszamy zaraz po wiosennych roztopach, gdy tylko rzeki w głębi lądu będą spławne.

Przez chwilę myśl, by zacząć wszystko od początku w takim miejscu jak Michigan obudziła żądzę przygód Rye'a. Throckmorton go rozgryzł: wypłynął przecież na morze, a to jedna z największych przygód, jakie może przeżyć mężczyzna. Mimo to żal mu było opuszczać Nantucket. Zerknął znów na ojca. Josiah nakładał obręcz na baryłkę. Zaciskał tymczasową skórzaną pętlę, przetykając coraz dalsze dziurki, jak w pasku do spodni. Nad jego głową unosił się kłąb dymu.

Młody bednarz odwrócił się i napotkał uważne spojrzenie oczu w drucianych okularach.

– Nie jestem nabytkiem dla pana – rzekł – choć doceniam ofertę. Mam… rodzinę, której nie chciałbym tu zostawić.

– Ojca weźmie pan ze sobą – rzekł serdecznie agent. – Jego wiedza będzie równie cenna jak pańska. Nauczy młodych nie tylko bednarstwa. Zachód to kraina, w której potrzebni są ludzie w każdym wieku. Starzy wnoszą doświadczenie, młodzi płodzą dzieci. Niech mi pan powie, Dalton – Throckmorton rozejrzał się dyskretnie – czy jest pan żonaty?

Rye zesztywniał.

– Nie.

– Hm, szkoda, doprawdy szkoda. – Spojrzenie agenta powędrowało ukradkiem ku lewej dłoni bednarza, na której wyraźnie błyszczała obrączka. Powstrzymał się jednak od uwag, poklepał guziki kamizelki, jakby szykował się do wyjścia, i dodał: – Niemniej w wyprawie wezmą udział również młode damy…

– Nie wątpię – odparł Rye głosem bez wyrazu.

Josiah nagle stanowczo odstawił beczułkę i podniósł się leniwie, mrużąc owiane dymem oczy.

– Młodzieńcze – rzekł do agenta – gdybym był w twoim wieku, dałbym się namówić. Szczególnie w taki dzień jak dziś, kiedy nasza Szara Pani nęka mnie reumatyzmem. – Wyjął fajkę z ust i potarł ją w zadumie. – Mój syn., cóż, on nie ma reumatyzmu, brak mu więc ostrogi do szukania przygód.

Rye poderwał głowę. Miał wrażenie, że ojciec rzuca mu wyzwanie. Josiah ciągnął sucho, nie patrząc na syna:

– Gdybyś tu wrócił, kiedy zacznie go łupać w kościach, powykrzywia mu dłonie i nie będzie już z niego żadnego pożytku… o, tak, wtedy na pewno skorzystałby z okazji.

Jak gdyby potwierdzając, jak nielitościwa może być pogoda na Nantucket, Throckmorton znów kichnął. Wytarłszy dokładnie nos uścisnął dłonie obu Daltonom, najpierw staremu, później młodemu, do którego zaapelował po raz ostatni:

– Niech pan to przemyśli. Ma pan całą zimę, a gdyby zdecydował się pan ruszyć z nami, znajdzie mnie pan w bostońskim hotelu Astor. Wyruszamy z Albany piętnastego kwietnia.

– Lepiej niech się pan rozejrzy za kimś innym. Przykro mi – Rye serdecznie potrząsnął jego dłonią i w chwilę później agent wyszedł.

Josiah założył ręce za pasek spodni na plecach i zadumał się, kołysząc się lekko na piętach. Dym z fajki syczał, przechodząc przez cybuch. Stary spojrzał na drzwi, za którymi przed chwilą zniknął Throckmorton.

– Rzecz warta zastanowienia – rzekł. – Szczególnie dla mężczyzny uwikłanego w paskudny trójkąt, który uwiera go niczym gwóźdź w bucie.

Rye nachmurzył się.

– Radzisz mi jechać?

– Nie mówię, że tak… i nie mówię, że nie. Powiadam tylko, że na tej wyspie zrobiło się trochę ciasno, odkąd mieszkacie na niej obaj: ty i Dan.

Dziwaczna uwaga starego utkwiła jak cierń w myślach Rye'a. Tymczasem wrzesień się skończył, a zaczął październik. Josiah był stary, Rye nie mógł go zostawić. Czyżby ojciec rzeczywiście zgodził się wyjechać? Rye zastanawiał się nad tym dziesiątki razy, nie puszczał jednak pary z ust, bowiem każda rozmowa zdawała się popierać argumenty Throckmortona, a Rye nie był jeszcze gotów ich przyjąć. Pozostawała też Laura i Josh. To prawda, że mógłby ich stąd wywieźć…

Nadeszły pierwsze mrozy, a z nimi najpiękniejsza pora roku na wyspie. Wrzosowiska rozjarzyły się tęczą jesiennych barw, wzdłuż Milestone Road wielkie kępy żurawin przybrały najpierw jaskrawopąsowy, potem rdzawy kolor. Pędy trującego bluszczu płonęły czerwienią i żółcią, a krzaczaste dębowe gaje przypominały stosy świeżo wybitych miedziaków. Woskownica zszarzała; pomarszczone jagody, gotowe do zbioru, wydzielały silną apteczną woń.

W ogrodach mieniły się liście morw, chryzantemy dały ostatni jesienny pokaz. Przymrozek pokrył rumieńcem późne jabłka. Na każdym niemal podwórzu stała tłocznia i zapach jabłek unosił się wszędzie, aż zdawać się mogło, iż cały ocean wypełniony jest słodkim sokiem. Przygotowywano gąsiory jabłecznika, warzono pełne kotły galaretki i musu, a obrane ćwiartki nizano do suszenia i belki stropowe wszystkich domów w Nantucket uginały się pod ich ciężarem.

W domu przy Crooked Record Lane kosze jagód woskownicy czekały na zimne grudniowe dni, idealną porę na robienie świec. Kołyszące się nad głową girlandy jabłek i woreczki suszących się ziół – szałwii, tymianku, majeranku, mięty – wypełniały dom silnym aromatem.

Po południu Laura przybijała młotkiem drewnianą pokrywę na ostatni garnek jabłkowego musu, gdy nagle deszczułka pękła, a jej część wpadła do żółtej owocowej mazi.

Laura cisnęła młotek na stół i zaklęła pod nosem. Wyłowiła ułamany kawał, oblizała go i wrzuciła do pieca. Przejrzała pozostałe pokrywy, lecz nie znalazła żadnej, która by się nadawała.

Zerknęła przez okno na widoczną w oddali zatokę. Zakazana myśl błysnęła jej w głowie. Nic nie stało na przeszkodzie – Josh był u Jane, zbierali dynie. Uklękła i jeszcze raz wypróbowała po kolei każdą pokrywkę. Nic z tego, żadna nie pasowała.

Znów spojrzała za okno. Szare, podbite ołowiem chmury galopowały po niebie jak dzikie mustangi, wiatr unosił opadłe liście morwy i niecierpliwie miotał nimi w szyby. Laura zamknęła oczy i zgarbiła się z rezygnacją. Nie mogę iść do niego – pomyślała. – Garnek da się przykryć talerzem.

W chwilę później jednak już mierzyła sznurkiem jego średnicę. Fartuch frunął na krzesło, Laura zaś pospieszyła ścieżką w dół do bednarni.

Drzwi były zamknięte. Zawahała się lekko i spojrzała w stronę nabrzeża, gdzie nad drzwiami oberży wisiała duża, pomalowana na niebiesko kotwica. Słyszała, że tam właśnie Dan spędza wieczory. Zadrżała, otuliła się mocniej peleryną i pchnęła drzwi. Wewnątrz panował półmrok, na kominku buzował ogień, a w powietrzu unosił się aromat cedrowego drewna, budząc słodkie wspomnienia.

Josiah siedział na zydlu, otoczony chmurą fajkowego dymu. Gdy weszła, podniósł głowę i niespiesznie odłożył skrawak, opierając go o zydel. Potem dźwignął się na nogi i wyjął fajkę z ust.

– Witaj, córko – rozległ się jego niski znajomy głos.

Zawsze ją tak nazywał. Wzruszyła się jeszcze głębiej, gdy stary wyciągnął ramiona na powitanie.

Przytuliła się do oprószonej opiłkami drewna flanelowej koszuli. Dwudniowa szczecina drapała ją w skroń.

– Jak się masz, Josiahu! Odsunął ją na długość ramion i uśmiechnął się pobłażliwie.

– Myślałem, że już nie pokażesz się w tej starej norze, trzpiotko. Laura obejrzała się wokół.

– Kopę lat, Josiahu. Ale wygląda tu i pachnie tak samo, jak zawsze. – Jej wzrok padł na drugi pusty zydel. Poczuła ukłucie rozczarowania.

– Widzę, że rozglądasz się za moim synem.

– Ach, nie, nie… – zapewniła go nieco zbyt pospiesznie. – Ja tylko… przyszłam zamówić pokrywę na garnek.

Josiah zmrużył oczy, poprawił fajkę w zębach i podjął, jak gdyby nie słyszał:

– Wyszedł na chwilę doglądnąć załadunku beczek na pokład „Marthy Hammond”.

Laura przysiadła na wolnym zydlu, udając, że rozgląda się dokoła. Po chwili dała spokój pozorom i spytała cicho:

– Jak on się miewa? Zza jej pleców doleciał cichy świst wydmuchiwanego dymu.

– Tak sobie – mruknął Josiah. – Lepiej od Dana, z tego, co słyszałem.

Laura przybladła.

– Pewnie cała wyspa już wie, że rozpił się po… po śmierci ojca.

– Ano – Josiah podniósł siekierkę i zrogowaciałym palcem uważnie sprawdził ostrze. – Ludzie gadają – rzekł, odstawił narzędzie i pochylił się nad robotą. – Gadają też o DeLaine Hussey. Nie dziwota, skoro zagląda tu co drugi dzień pod byle pretekstem.

Laura zaniemówiła. Spojrzała na pochylające się rytmicznie barki Josiaha.

– DeLaine Hussey?

– Ta sama.

– A czego ta tu chce? Słysząc jej zjadliwy ton, Josiah uśmiechnął się pod nosem.

– A czego może chcieć baba, która korzysta z każdej wymówki, żeby bez przerwy kręcić się koło chłopa? – znacząco zawiesił głos, ciągnąc do siebie ostrze, spod którego jedna za drugą wychodziły szerokie, białe strużyny. Zbadał palcami krzywiznę klepki i wyjął ją z zacisku. – Przyszła kupić cebrzyk dla matki, później przyniosła koszyk śliwek, a potem znów ciastka z dżemem pomarańczowym.

– Pomarańczowym!

Josiah znów się uśmiechnął, choć Laura nie mogła tego widzieć, bo odwrócił się do niej plecami.

– Ano – przyświadczył. – Były całkiem smaczne.

– Przyniosła Rye'owi ciastka pomarańczowe?

– Toż mówię.

– I co on na to?

– O ile pamiętam, bardzo mu smakowały. Mówił, że palce lizać. Potem zdaje się były jabłka z cynamonem, a jeszcze później… zaraz, zaraz… Aha! Potem przyszła zaprosić go na pieczenie małży.

– Jakie pieczenie małży?

– To, które co roku urządza Starbuck. Na zakończenie sezonu. Cała wyspa tam będzie. Dan nic ci nie mówił?

– Pewnie… widać zapomniał.

– Ten twój Dan ma ostatnio kłopoty z pamięcią. Ponoć dość często zdarza mu się zapomnieć, że w domu czeka na niego kolacja.

Od drzwi dobiegł grzmiący głos:

– Rozpuściłeś jęzor jak stara baba, ojcze!

W progu stał sztywno Rye, odziany w czarne wysokie buty, obcisłe szare bryczesy i gruby sweter z golfem, który podkreślał szerokość ramion. Serce Laury podskoczyło na jego widok.

Josiah, zupełnie nie speszony, kiwnął głową:

– Może i masz rację.

– Dość już tych plotek! – mruknął szorstko Rye. Laura zastanawiała się, ile zdążył usłyszeć.

– Coś tak długo mitrężył? – spytał niewinnie stary. – Klientka czeka.

Laura nagle uświadomiła sobie, że siedzi na tym samym zydlu, który odegrał taką ważną rolę w ich pierwszych uniesieniach, i że Rye na nią patrzy. Zerwała się, pospiesznie wyjęła z kieszeni sznurek i podeszła do Josiaha.

– Mówiłam, że Rye nie jest mi niezbędny. Wy też możecie to zrobić, Josiahu. Potrzebna mi tylko pokrywa do garnka. O, taka duża.

Josiah zmrużył oczy, zerknął na sznurek, dwukrotnie pyknął fajkę i odwrócił się obojętnie.

– Ja się tym nie zajmuję – rzekł. – On robi takie rzeczy. Laura bezradnie patrzyła na własne ręce, myśląc o DeLaine Hussey i pieczeniu małży. Palił ją wstyd, że w ogóle tu przyszła.

– Na kiedy ci to potrzebne? – usłyszała naraz, a w polu jej widzenia pojawiła się wyciągnięta dłoń Rye'a.

Pospiesznie wręczyła mu sznurek, starając się go nie dotykać.

– Kiedy dasz radę…

– Może być na sobotę?

– O… oczywiście, ale nie ma pośpiechu. Rye rzucił sznurek na stół. Przez chwilę stał z dłońmi wspartymi w blat, wyglądając przez okno.

– Przyjdziesz ją odebrać?

– Tak, tak, naturalnie.

– Będzie gotowa – rzekł zimno, nie odwracając się. Laura poczuła, że łzy napływają jej do oczu. Z wysiłkiem uśmiechnęła się do Josiaha.

– Cóż… Miło było cię znów zobaczyć, ojcze. I ciebie też, Rye. Szerokie ramiona ani drgnęły. Laura bała się, że zaraz się rozpłacze, obróciła się więc na pięcie i pobiegła do wyjścia.

– Lauro! Szarpnęła drzwi. Zza jej pleców doleciało stłumione przekleństwo, potem głos:

– Zaczekaj! Wybiegła na ulicę. Rye długimi susami wypadł za nią.

– Prr, kobieto! – krzyknął, chwytając ją za łokieć. Obróciła się do niego i wyrwała rękę.

– Nie mów do mnie jak… jak do… jak do jakiejś nędznej szkapy!

– Po coś przyszła? Mało ci mojej męki?

– Potrzebna mi pokrywa. Gdzie mam ją dostać, jak nie u bednarza?

– W sklepie za rogiem. Mogłaś pójść tam.

– Następnym razem na pewno tak zrobię!

– Mówiłem, żebyś trzymała się ode mnie z daleka!

– Pokornie błagam o wybaczenie, panie Dalton. Chwilowy zanik pamięci, to rodzinne. Zapewniam pana, że więcej się nie spotkamy, chyba że w żaden sposób nie zdołam tego uniknąć. Oczywiście w takim wypadku przyniosę ze sobą pomarańczowe ciastka, żeby wynagrodzić panu fatygę.

Rye cofnął się o krok, mierząc ją wzrokiem spod półprzymkniętych powiek. Zatknął kciuki za pas.

– Staruszek powinien był zamknąć dziób na kłódkę.

– Przeciwnie. Ta rozmowa była bardzo… pouczająca. Rye poczerwieniał ze złości.

– Ty mieszkasz z Danem pod jednym dachem i wszystko jest w porządku! Ale gdy chodzi o mnie i DeLaine Hussey, to już co innego, tak?

– Możesz sobie robić z tą panią, co zechcesz!

– Dzięki za pozwolenie! Nie omieszkam!

Oczekiwała, że Rye wyprze się spotkań z DeLaine. Nie zrobił tego, co zabolało ją bardziej, niż mogła się spodziewać. Spojrzała na niego wyniośle i uniosła jedną brew.

– Nauczyłeś ją już, jak użytecznym sprzętem jest bednarski zydel? Zrób to, będzie zachwycona.

Przez moment Rye miał taką minę, jak gdyby chciał ją uderzyć. Zacisnął palce na jej ramieniu, lecz nagle puścił ją i gniewnym krokiem wszedł do warsztatu, zatrzaskując za sobą drzwi.

Natychmiast pożałowała wypowiedzianych słów. Niestety, nie dało się ich cofnąć.

Kiedy w nocy płakała w poduszkę, wciąż brzmiały jej w głowie. Dlaczego to powiedziałam, och, dlaczego? On ma rację – nie mam prawa go winić, skoro sama wciąż żyję z Danem.

Istniała jednakowoż realna możliwość, że DeLaine zdoła w końcu uwieść Rye'a, i na myśl o tym Laurę ogarnął lęk. Rye był samotny i rozgoryczony, przez to bardziej podatny na damskie awanse. Laura bardzo dokładnie pamiętała powłóczyste spojrzenia i opowieść o loży masońskiej. Ta dziewucha stanowczo wzięła kurs na Rye'a. Jak długo mężczyzna będzie się opierał dowodom sympatii… a może czegoś więcej?

Загрузка...