ROZDZIAŁ 6

Nazajutrz w kościele Rye przez całą mszę unikał jej wzroku. Na twarzy miał wypisane wyrzuty sumienia, skutkiem czego strach przed karą niebios zmącił Laurze urzekające wspomnienia przeżytych chwil. Co więcej, była pewna, że nawet owo niesprecyzowane uczucie napięcia w dole brzucha było grzeszne. Po wyjściu z kościoła Rye umknął do domu, nie zamieniwszy z nią nawet słowa. Czuła się porzucona i było jej tym bardziej smutno.

Trzymał się z dala od niej przez dziewięć dni, ale dziesiątego, kiedy poszła na targ po łupacze ze świeżego połowu i przeciskała się właśnie między straganami, zobaczyła go z daleka. Na jej widok zawahał się, lecz szedł dalej w jej stronę. W końcu musiał się zatrzymać.

– Jak się masz, Rye – uśmiechnęła się promiennie.

– Witaj – odparł krótko, nie patrząc jej w oczy. Poczuła ukłucie w sercu.

– Nie widziałam cię już ponad tydzień – bąknęła.

– Byłem zajęty w warsztacie – Rye uporczywie wpatrywał się w przeciwległy kraniec placu.

– Aha… – Odniosła wrażenie, że się niecierpliwi, pośpiesznie więc szukała w myśli słów, którymi mogłaby zatrzymać go jeszcze chwilę. – I co, udało ci się nałapać homarów?

Jego spojrzenie prześliznęło się po niej i uciekło.

– Kilka.

– Odniosłeś już sidła?

– Nie. Zastawiam je każdego ranka i wyciągam wieczorem.

– Dziś też będziesz wyciągał? Usta Rye'a wydęły się lekko, jakby nie miał ochoty odpowiadać.

– Tak – rzekł po chwili.

Kiedy?

– Koło czwartej.

– Może… może potrzebna ci pomoc? Spojrzał na nią kątem oka, po czym odwrócił wzrok w kierunku Zatoki Nantucket. Laura spodziewała się, że jak zawsze chętnie przyjmie ją do kompanii, ale Rye tylko wzruszył ramionami:

– Muszę już iść.

Patrząc w ślad za nim czuła, że serce jej krwawi. O czwartej po południu czekała na niego jednak na przystani.

Zobaczywszy ją, przystanął gwałtownie, ale Laura nie miała zamiaru ustępować. Bez słowa pochyliła się, by odwiązać cumę na dziobie,, on Zaś zajął się rufową. Wiosłowali w milczeniu. Rye wyjął z sideł dwa Wyrośnięte homary i wrzucił je do worka, po czym obrócił łódź dziobem w stronę brzegu.

Kiedy płaskodenka dobiła do przystani, Rye z rozmachem wyrzucił sidła na pomost.

Laura podniosła zdziwiony wzrok.

– Co robisz?

– Wystarczy tych homarów – bąknął, unikając jej wzroku. – Odniosę je do hangaru.

Serce Laury rozpłynęło się w mieszaninie radości i obawy.

Przycumowali łódź, po czym każde wzięło jedno sidło i milcząc pomaszerowali w stronę plaży, mijając starego kapitana Silasa, który tylko skinął im głową i pyknął z fajki. Mieli ochotę zapaść się pod ziemię, ale decyzja została już podjęta.

Wewnątrz szopy nic się nie zmieniło, tylko z powodu gęstej mgły otulającej okno panowała w niej jeszcze bardziej tajemnicza i przesycona grzechem atmosfera. Przekroczywszy próg, Laura zatrzymała się sztywno, zaciskając palce na poprzeczce sidła. Kiedy Rye z brzękiem rzucił swoje w kąt, podskoczyła ze strachu. Wyjął jej z rąk sidło i położył na ziemi, lecz gdy się wyprostował, oboje nie wiedzieli, gdzie podziać oczy. Rye wsunął dłonie za pasek spodni, Laura splotła swoje kurczowo na podołku.

– Muszę iść – oznajmił nagle Rye. – Powinienem z tym zdążyć do domu przed kolacją.

Jego sakwa jednak nadal leżała pod drzwiami.

– Ja też muszę iść – rzuciła pospiesznie Laura. – Mama prosiła, żebym jej pomogła.

Rye zwrócił się do wyjścia, ale zrobił zaledwie trzy kroki, gdy Laura odważyła się wreszcie wykrztusić:

– Rye?

Przyjrzał się jej wzrokiem, który mówił wyraźnie, co zaprzątało jego myśli przez ostatnie dni.

– Co?

– Czy ty… jesteś na mnie zły?

Jego grdyka podskoczyła, gdy z wysiłkiem przełknął ślinę.

– Nie.

– No to o co chodzi?

– Nie… nie wiem.

Podbródek Laury zadrżał, a obraz Rye'a nagle rozmazał się, mimo iż ze wszystkich sił starała się powstrzymać łzy. Rye wszakże dostrzegł je i nagle pokonał dzielącą ich przestrzeń, a w chwilę później gwałtownie przycisnął Laurę do piersi. Siła jego młodych ramion była już całkiem męska, a pocałunek namiętny. Gdy język Rye'a wkradł się do jej ust i okrążył je, Laurę ogarnęło słodkie przyzwolenie. Jej język wygiął się tak mocno, że poczuła na wpół podniecający ból.

Rye tulił ją mocno, kołysząc się w tył i w przód. Głowę opierał w zagłębieniu jej ramienia. Stanęła na palcach; tak bardzo wyrósł w ciągu ostatniej zimy, że nie dorównywała mu już wzrostem.

– Było mi tak przykro, kiedy dziś na targu nie chciałeś na mnie spojrzeć – słowa Laury tłumił gruby brązowy sweter. Rye nadal kołysał ją delikatnym ruchem, który miał ją uspokoić, lecz zamiast tego rozpłomieniał ją jeszcze bardziej. Odchyliła się nieco, by na niego spojrzeć. – Dlaczego tak się zachowałeś?

– Nie wiem – w jego błękitnych oczach malowała się udręka.

– Nigdy więcej tego nie rób, Rye.

Przełknął ślinę i wymówił jej imię w ten nowy, dziwny sposób.

– Lauro…

I naraz znów jego ramiona przyciskały ją mocno, usta szukały siebie, przerażone potrzebą ciał, której przecież uległy bez walki. Nieomal bezwiednie ruszyli w stronę porzuconego żagla. Jak na komendę opuścili się na kolana, wciąż złączeni pocałunkiem, potem wspierając się na biodrach i łokciach, osuwali się, szukając tej bliskości, której już doświadczyli i nie mogli zapomnieć.

Tym razem, kiedy ręka Rye'a wśliznęła się pod jej spódnicę, nogi Laury rozchyliły się skwapliwie w oczekiwaniu rozkosznych, intymnych dotknięć. Jak poprzednio, jej ciało tęskniło do pieszczot i rozkwitało coraz bardziej za każdym muśnięciem. Gdy Rye zaczął rozpinać jej pantalony, wiedziała, że powinna go powstrzymać, ale nie była do tego zdolna. Jego dłoń wśliznęła się pod tkaninę, badając ciepłą powierzchnię jej brzucha, ze zdumieniem napotkała kępkę włosów, zawahała się na progu jej kobiecości, aż Laura poruszyła się niespokojnie i jęknęła cicho, gardłowo.

Miała wrażenie, że serce pęknie jej ze strachu, kiedy zbliżało się to, co zakazane. Palce Rye'a pokonały ostatnich kilka cali odkrywając jej miękką, wrażliwą tajemnicę…

Szarpnęła się gwałtownie.

– Zabolało cię? – spytał trwożnie, natychmiast cofając dłoń. W Laurze cielesność zmagała się z moralnością.

– N… nie. Zrób to jeszcze raz.

Kiedy dotknął ją ponownie – niezgrabny, lecz wiedziony pragnieniem odkrywcy – nie wyrywała się, lecz zamknęła oczy.

– Rye – szepnęła po chwili – teraz na pewno pójdziemy do piekła.

– Nic podobnego. Rozmawiałem na ten temat i wiem, że trzeba o wiele więcej, żeby trafić do piekła.

Laura cofnęła się i odepchnęła jego dłoń.

– Roz… rozmawiałeś o tym? – powtórzyła przerażona. – Z kim?

– Z Charlesem. Odetchnęła z ulgą. Charles był jego starszym, żonatym kuzynem, którego prawie nie znała.

– Pytałem go, czy za dotykanie kobiety idzie się do piekła – ciągnął Rye.

– I co on na to?

– Roześmiał się.

– Roześmiał? – powtórzyła zdumiona.

– A potem stwierdził, że gdyby tak właśnie miało wyglądać piekło, chętnie zrezygnowałby z rozkoszy niebios. I powiedział mi…

– Rye urwał, a jego dłoń znów wyciągnęła się w jej stronę. Laura jednak powstrzymała ją stanowczo.

– Co ci powiedział? Rye zaczerwienił się i odwrócił wzrok. Gdzieś na stryszku cicho miauknął kot.

Cisza przedłużała się. W końcu Rye spojrzał na nią i zaczerpnął głęboki oddech.

– Jak to się robi – oznajmił.

Laura oniemiała. Nagle poczuła strach przed ową straszną tajemnicą, o której Rye teraz wiedział wszystko.

Usiadła zdecydowanie.

– Pora na kolację. Mama będzie się niepokoić – mówiąc to, zerwała się na nogi i skoczyła do drzwi, nim zdołał ją zatrzymać.

Rye również usiadł, opierając łokieć na kolanie.

– Spotkajmy się tu jutro po kolacji – rzekł cicho. Zawahała się z ręką na klamce.

– Nie mogę.

– Dlaczego?

– Jutro idziemy do cioci Nory.

– No to pojutrze.

– Wpakujemy się w kłopoty, Rye!

– Nic takiego.

– Skąd wiesz?

– Dowiedziałem się od Charlesa.

Dla Laury stwierdzenie to nie miało sensu, kłopoty bowiem były dla niej pojęciem nader mglistym. Mówiąc o nich, miała na myśli tylko to, że jeśli będą tu przychodzić, ktoś ich w końcu przyłapie. Wyczuła jednak, że Rye'owi chodzi o coś innego.

– Boisz się, Lauro? – zapytał.

– Nie… tak… Chyba nie będę mogła przyjść – wyszła szybko, zatrzaskując za sobą drzwi.

Lecz ciekawość nie dawała spokoju jej dojrzewającemu ciału. Tej nocy, leżąc w łóżku, rozpamiętywała pieszczoty Rye'a – och, te jego ręce, co one z nią robiły! – i głaskała swe piersi, starając się naśladować jego szorstkie dotknięcia. Jej dłonie były jednak irytująco niewprawne i nie udało jej się zaspokoić swych pragnień. Przesunęła dłoń w dół, na próg swego dziewictwa i przekonała się, że na samą myśl o Rye'u zwilgotniało. Czegóż to ją nauczy, jeżeli spotka się z nim jutro wieczorem? Tyle tajemnic, jedno wszakże było pewne: dotykając się sama czuła przede wszystkim tęsknotę za Ryem. Wiedziała, że będzie na nią czekał w szopie. Następny krok w nieznane napełniał ją dziwnym uczuciem, zarówno miłym, jak i przerażającym.

Nazajutrz dzień wlókł się jak dekada, ale gdy nadeszła umówiona pora, Laura pierwsza pojawiła się w hangarze. Usiadła na zwiniętym żaglu z kotem na kolanach. Po chwili na schodkach rozległy się kroki. Serce załomotało jej ze zgrozy. A jeśli to kto inny… na przykład stary Hardesty albo… albo…

Ale to był Rye – w czystej muślinowej koszuli i czarnych spodniach, zdobnych w mosiężne guziki, świeżo uczesany i w niewiarygodnie wypucowanych butach.

Tym razem spojrzeli na siebie bez strachu. Na dworze kładły się długie wieczorne cienie; tylko skraj parapetu obrzeżony był jeszcze złotą smużką. Szopa wydawała się dziś Laurze znana i przytulna.

– Cześć – przywitał ją cicho Rye. Twarz Laury rozjaśniła się uśmiechem.

– Cześć. Serce jej dygotało, ciało nabrzmiało oczekiwaniem, lecz głaskała kota z udawanym spokojem. Rye usiadł obok niej. Jego dłoń również wyciągnęła się do kota i tak jak za pierwszym razem, przypadkowo dotknęła dłoni Laury. Potem otarła się o nią już nie przypadkiem, aż w końcu oboje zaniechali pretekstów i mocno schwycili się za ręce. Kciuk Rye'a powoli masował wnętrze dłoni Laury.

Laura umierała z niecierpliwości, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o tym, czego Charles nauczył Rye'a. Oczy miała szeroko otwarte, usta wyczekująco rozchylone, Rye zaś ściskał ją tak mocno, że na pewno narobił jej siniaków. Uniosła twarz, przymykając oczy, gdy ich wargi zetknęły się w czułym powitaniu, delikatnym muśnięciu skrzydła ćmy o jesienny liść.

Rye cofnął się. Jego przepełnione tęsknotą spojrzenie niosło w sobie również nową świadomość grzechu.

– Lauro… – rzekł chrapliwie.

– Rye, ja się boję.

Zarzuciła mu ramiona na szyję i przylgnęła czołem do jego gładkiej brody. Tkwili sztywno przy sobie jak dwie mewy na rei, w końcu Rye osunął się na podłogę, pociągając ją także. Ułożyli się na boku, objęci ramionami, zespoleni ustami. Całowali się z gorączkową niecierpliwością, wpierając się w siebie nawzajem tak mocno, jak tylko pozwalały im ciała. Potem dłoń Rye'a powoli przesunęła się na pierś Laury, pieszcząc ją przez cienkie płótno, póki nie rozkwitła na podobieństwo wiosennych bzów. Jej ciało poddawało mu się miękko, kołysząc się jak na fali. Na chwilę zatrzymał rękę na wysokości jej pasa, zbierając odwagę, zanim ujął rąbek halki i uniósł ją powoli.

Laura przez cały czas zdawała sobie sprawę, że powinna go powstrzymać, przypomnieć o grożącym wiecznym potępieniu. Ale zamiast tego oddychała coraz głośniej i w niczym mu nie przeszkadzała. Głaskał jej gołe nogi, dotykał brzegu pantalonów, a ona wciąż nie stawiała oporu. Rozpiął guziki, a ona tylko wyprężyła się przyzwalająco.

Wtedy jego dłoń ześliznęła się niżej i Laura rozwarła uda, by otworzyć mu drogę. Całe jej ciało topniało w gorączce, puls tętnił pospiesznie. Z krtani Rye'a dobył się cichy, urywany jęk.

– Ty też mnie dotykaj – doleciał ją chrapliwy szept. Instynktownie domyśliła się, że chodzi mu o to samo miejsce, ale nie mogła wyplątać rąk z jego koszuli. Język Rye'a przesunął się po jej dolnej wardze i powędrował w kierunku ucha.

– Lauro, nie bój się.

Ona jednak się bała. Miała już pojęcie o tym, co może z nią robić Rye, żadnego wszakże o roli kobiety. Pocałował ją w ucho; zacisnęła oczy i przygryzła dolną wargę. Przecież pytał Charlesa, czyż nie? Charles na pewno wie. Zdawała sobie sprawę, że chłopcy zbudowani są inaczej niż dziewczęta, ale nigdy dotąd nie zadała sobie pytania, dlaczego tak jest. Co się stanie, jeżeli dotknie go właśnie tam? Czy on też zwilgotnieje? I co potem? A w ogóle jak ma go dotykać?

Wstrzymała oddech i trwożnie przesunęła mokrą od potu dłoń na jego biodro. Rye pocałował ją zachęcająco i zepchnął jej rękę niżej, aż oparła się o guziki rozporka. Biodra Rye'a zakolebały się w przód i w tył, Laura zaś potarła lekko wierzchem dłoni, nie czując nic ponad fakturę wełny i chłód mosiężnych guzików.

Bez ostrzeżenia Rye złapał ją za rękę i odwrócił jej dłoń, przyciskając mocno. W głowie Laury zawirował rój gorączkowych pytań. Dlaczego nie był zbudowany tak, jak wyobrażała sobie mężczyzn? Cóż to za dziwna narośl, o wiele większa – czuła to nawet poprzez grubą wełnę – niż to, co udało jej się zauważyć, gdy wstydliwie zerkała na nagie niemowlęta?

Czuła żar jego ciała, bijący przez spodnie. Odwrócił się na wznak i rozłożył nogi, wciąż prowadząc jej dłoń wzdłuż tajemniczej narośli. Jej palce nabrały wreszcie śmiałości. Policzyła guziki. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć – narośl kończyła się przy piątym.

Rye zwrócił ku niej głowę i otworzył oczy. Miały wyraz, jakiego nigdy przedtem w nich nie widziała. Siedziała teraz nad nim, ciężko oddychając drżącymi ustami. Puścił jej rękę i lekko uniósł biodra. Dopiero, gdy się upewnił, że Laura nie ma zamiaru się wycofać, zamknął ponownie oczy.

Patrzyła w dół na swoją dłoń. Mosiężne guziki rozgrzały się od tarcia. Pierś Rye'a unosiła się i opadała spazmatycznie, jak po wyczerpujących zawodach pływackich.

– Lauro? – Gardłowy szept przywrócił ją do rzeczywistości. – Całuj mnie…

Pochyliła się nad nim, a gdy ich języki, gorące i wilgotne, zetknęły się, Rye zaczął się kołysać jeszcze mocniej. Znów ujął jej dłoń i powiódł w stronę paska. Odgadła, czego od niej chce, i zaczęła się wyrywać, ale Rye drugą ręką złapał ją za szyję.

Potrząsnęła głową, żeby uwolnić usta.

– Rye, nie rób tego!

– Ja też cię tam dotknąłem. Myślisz, że się nie bałem? – W jego oczach nagle błysnął gniew.

– Nie mogę.

– Dlaczego?

– Bo… po prostu nie mogę, i już. Oparł się na łokciu i uniósł ku niej głowę.

– Daj spokój, nie bój się – przemówił zachęcająco. – Obiecuję ci, że nic złego się nie stanie. Nie chcesz się dowiedzieć, co czuję?

Oczywiście, że chciała. Co innego jednak pozwolić komuś się pieścić, a całkiem co innego być stroną aktywną. Rye sam zaczął odpinać guziki, cały czas czule całując ją w usta, jakby chciał ją upewnić, że wszystko jest w porządku. Kiedy wyciągnął koszulę ze spodni, zniknęła ostatnia zapora. Wepchnął jej dłoń głębiej, gdzie natknęła się na coś strasznie gorącego. Chciała wyrwać rękę, ale nie ustąpił. Zmusił ją, żeby objęła to długie, gładkie coś – gładsze i gorętsze niż wnętrze jego ust, które znała teraz nie gorzej od własnych. Rye trzymał jej dłoń w żelaznym uścisku; suwał nią w górę i w dół.

Pójdę do piekła! – myślała z rozpaczą.. – Teraz już na pewno pójdę do piekła! Ale było już jej wszystko jedno. Czubkami palców badała delikatnie męski organ. Rye odprężył się, przy każdym pociągnięciu wydawał z siebie cichy, gardłowy jęk.

Po dłuższej chwili Laura odważyła się spojrzeć na to, co trzymała w dłoni. Było czerwone; poczuła, że sama oblewa się takim samym pąsem i natychmiast odwróciła wzrok. Rye zaczął dygotać, co jeszcze bardziej przestraszyło Laurę. Ale właśnie, gdy miała się wycofać, przytrzymał ją i w chwilę później mokra, ciepła struga spłynęła obficie między jej palcami.

– Rye, przestań! – krzyknęła zdławionym ze strachu głosem. – Coś się stało. Chyba krew ci cieknie!

Bała się spojrzeć w dół. To na pewno krew, cóżby innego? Zaczęła płakać.

Rye nachylił się i cmoknął ją w policzek.

– Sza, Lauro… Ty płaczesz?

– O Jezu… Chyba cię skaleczyłam…

– To nie krew, Lauro. Spójrz.

Laura jednak była przekonana, że gdy to uczyni, ujrzy swą dłoń splamioną szkarłatną krwią Rye'a. Jego błękitne, utkwione w niej oczy zdawały się tak pewne swego, lecz jej głos zadrżał, a po policzku potoczyła się łza.

– Mówiłam ci, że nie chcę, a teraz… teraz stało się coś strasznego…

To niewiarygodne, lecz Rye się uśmiechnął. Laura zadygotała na myśl, że potrafi się uśmiechać w takiej chwili.

– Powiedziałem, żebyś sama spojrzała, skoro mi nie wierzysz. W końcu zmusiła się do tego. Było białe. Białe i śliskie, zostawiło na brezencie ciemną, mokrą plamę. Zerknęła na Rye'a.

– Co… co to jest?

– Z tego biorą się dzieci.

– Dzieci! Rye'u Daltonie, jak śmiałeś mnie tym zbrukać, skoro wiedziałeś! – Odruchowo zerwała się, szukając czegokolwiek, czym mogłaby oczyścić dłoń, zanim będzie za późno. W końcu wytarła ją w halkę.

– Zapnij spodnie i nie waż się więcej tego robić. Gdybym zaszła w ciążę, moja mama chyba by mnie zabiła! – Pogardliwie odwróciła się od niego tyłem, zapinając bluzkę. Kiedy doprowadziła odzież do porządku, uklękła splótłszy ręce na podołku, przerażona myślą o tym, co jej zrobił.

Rye na kolanach przysunął się do niej:

– Lauro, czy naprawdę nigdy nie słyszałaś, w jaki sposób kobiety zachodzą w ciążę?

Broda Laury zatrzęsła się znowu, a łzy popłynęły świeżą falą.

– Nie… Dopiero dziś… – Rozgoryczona tym, że naraził ją tak bezmyślnie, wybuchnęła gniewem: – Dlaczego mnie nie uprzedziłeś, zanim… zanim to się stało?

– Lauro, przysięgam ci, że nie zajdziesz w ciążę. To niemożliwe.

– Ale… ale…

– To coś musi znaleźć się w tobie, żeby uczynić cię brzemienną, a ja przecież nie byłem w tobie, prawda?

– We mnie? – spojrzała na niego, nic nie rozumiejąc.

– Nigdy nie widziałaś, jak robią to zwierzęta?

– Zwierzęta?

– Psy… albo nawet kury.

Oszołomiony wyraz twarzy Laury starczył za odpowiedź.

– Co robią? – spytała. Żadne zwierzę nie byłoby zdolne do tego, co przed chwilą połączyło ją i Rye'a!

Klęczeli naprzeciw siebie, a ich kolana nieomal się stykały. Zapadł zmrok, tylko blade zarysy twarzy majaczyły w starej, pełnej kurzu szopie. Na obliczu Rye'a malowała się głęboka czułość.

Sięgnął po jej rękę i położył ją na swoim członku.

– Ta część mnie musi wejść w tę część ciebie – przycisnął swoją dłoń do jej łona. – Dopiero wtedy ma się dzieci.

Laura otworzyła usta i z niedowierzaniem wytrzeszczyła oczy. Czy to możliwe, by Rye się nie mylił? Policzki jej płonęły; na wszelki wypadek cofnęła rękę.

– To, co stało się w twojej dłoni, Lauro, musiałoby zajść wewnątrz twego ciała. W ten sposób mężczyzna daje kobiecie dziecko.

– Ujął ją pod brodę, ale Laura była zbyt zawstydzona, by na niego spojrzeć. – Obiecuję – dodał z naciskiem – że nigdy ci tego nie zrobię, zanim się nie pobierzemy.

Teraz Laura szybko podniosła wzrok. Jej serce waliło jak oszalałe, a fala ulgi rozlewała się po żyłach.

– Pobierzemy się?

– Nie sądzisz, że powinniśmy wziąć ślub, zważywszy… no, co między nami zaszło?

– Ślub? – jej zdumienie zdawało się nie mieć granic. – Naprawdę chcesz się ze mną ożenić?

Na jego twarzy męska duma zmagała się z radością, aż w końcu wykwitł na niej uśmiech.

– No, cóż, jakoś nie potrafię sobie wyobrazić, że mógłbym się ożenić z kimś innym.

– Och, Rye! – Laura zawisła mu na szyi. Dotychczas nie przyszło jej nawet do głowy, jak strasznie byłoby nie wyjść za Rye'a Daltona po tym, co zrobili. – Ja też nie mogłabym zostać żoną innego – powiedziała. Przytulił ją i przez chwilę kołysali się razem w tył i w przód. Twarz Laury spoczywała bezpiecznie wtulona w zagłębienie jego obojczyka.

– Jak myślisz, czy w tej sytuacji mamy prawo… no wiesz?

– usłyszał jej stłumione pytanie.

– Dotykać się i tak dalej?

– Mhm…

– Wątpię, by małżonkowie szli do piekła za to, że się dotykają.

Westchnęła z ulgą, po czym odsunęła się i zajrzała mu radośnie w oczy.

– Rye, powiedzmy o tym Danowi!

– O czym?

– Że mamy zamiar się pobrać. Rye miał sceptyczną minę.

– Jeszcze nie teraz. Musimy zaczekać, aż ukończę termin. Jako majster bednarski, będę cię mógł wprowadzić do własnego domu. Do tego czasu Dan nie musi o tym wiedzieć.

Laura przysiadła na piętach, lekko rozczarowana.

– Cóż… skoro uważasz, że tak będzie lepiej…

Trudno jej było jednak powstrzymać się od wypaplania wszystkiego Danowi przy najbliższej okazji. Chciała się z nim podzielić swą radością – w końcu nigdy niczego przed sobą nie kryli.

Było to tydzień później. Po silnym sztormie Laura i Dan poszli razem na brzeg szukać wyrzuconego drewna, stanowiącego tu, na Nantucket, gdzie nigdy nie było go pod dostatkiem, cenne dobro. Południowe wybrzeże wyspy przyjęło na siebie najgorszą nawałnicę i tu właśnie najbardziej opłacało się szukać. Posuwali się na wschód, gdy spotkali Rye'a. Stał około dwudziestu jardów dalej, na kamienistej, zaśmieconej wodorostami plaży, usianej pozostawionymi przez przypływ kałużami, w których uwięzły drobne ryby. Burza przeszła, ale niebo wciąż było pochmurne; niskie, ciemnoszare obłoki zaciskały się wokół wyspy, oddzielając ją od reszty świata.

Rye miał na sobie ciepłą filcową kurtkę z podniesionym kołnierzem. Wiatr targał jego płowymi włosami. Laura, w żółtym sztormiaku i czerwonej chusteczce, uniosła rękę, żeby mu pomachać.

Dalej szli już we trójkę, taszcząc ciężkie jutowe worki. Było to jej pierwsze spotkanie z Ryem po owym wieczorze w szopie i Laura natychmiast poczuła dziwaczną sensację w podbrzuszu, zaraz też zaczęła się zastanawiać, jak mogliby się pozbyć Dana. Ponieważ zwierzył się, że jego matka upiekła właśnie piernik, w drodze powrotnej wstąpili najpierw do niego.

Nim wyszli od Morganów, Laura miała wrażenie, że pęknie ze zniecierpliwienia. Rye jednak był tak spokojny, jak gdyby minione dwie godziny – ba! cały tydzień! – niewiele go obeszły. Potem wszakże zrobił coś, czego jeszcze nigdy w życiu nie uczynił: wziął od niej worek i zarzucił go sobie na ramię, puszczając mimo uszu jej okrzyki, że przecież da sobie radę. Nasiąknięte wodą drewno było potwornie ciężkie i w gruncie rzeczy rycerski gest Rye'a sprawił Laurze ogromną przyjemność. Gdy doszli do warsztatu, mimo ciężkiego brzemienia otworzył przed nią drzwi. Tuż za progiem rzucił sakwy na ziemię.

– Rye, czy to ty? – dobiegł ich głos z góry. Rye ostrzegawczo położył palec na ustach, głośno zaś odpowiedział:

– To ja, mamo. Przyniosłem trochę drewna. Zaraz rozpalę ogień i rozłożę je dokoła, żeby wyschło.

Była niedziela i znajdujący się na parterze warsztat ział pustką. Ciężkie, pędzone wiatrem chmury sprawiały, że było tu ciemno i zacisznie. Stojąc naprzeciw siebie, słyszeli kroki rodziców Rye'a, poruszających się nad ich głowami. Rye przyciągnął obie sakwy do kominka i rozpalił ogień. Kiedy suche polana zaczęły trzaskać, metodycznie porozkładał na glinianej polepie wyciągnięte z worków mokre drewno. Puste worki rozłożył na stole narzędziowym pod przeciwległą ścianą. Powróciwszy do Laury, bez słowa sięgnął po jej sztormiak, ona zaś również milcząc zsunęła go z ramion. Rye ustawił przy ogniu długi bednarski zydel. Miał on ponad cztery stopy długości; jeden koniec, rozszerzony, tworzył siedzenie, drugi wznosił się łukowato, tworząc drewniany zacisk do osadzania klepek. Rye siadł na nim okrakiem i zapraszająco wyciągnął do niej rękę. Spojrzenie Laury mimowolnie powędrowało w kierunku jego rozstawionych ud. Oblała się krwistym rumieńcem i pospiesznie usiadła prostopadle do niego, dotykając kolanem jego nogi. Rye powiódł czubkami palców po jej twarzy, jak gdyby badał ją wpierw uważnie, zanim ucałował najpierw jedną powiekę, potem drugą.

– Brakowało mi ciebie – szepnął tak cicho, iż mogło się wydawać, że to tylko syk ognia.

– Ja też tęskniłam – Laura wtuliła się w jego grubą kurtkę.

– Nie mówiłaś Danowi, prawda? Potrząsnęła przecząco głową.

– Kiedy zobaczyłem was razem, poczułem… – urwał. Przez jego twarz przemknął cień.

Laura położyła mu dłoń na piersi. Czuła, jak mocno bije jego serce.

– Co poczułeś?

– Zazdrość – przyznał. – Po raz pierwszy w życiu.

– Głuptasie – szepnęła, całując go w brodę. – O Dana nigdy nie musisz być zazdrosny.

Zaczęli się całować, lecz naraz odskoczyli od siebie, gdy drewniany strop zaskrzypiał głośno. Wstrzymali oddech, wpatrując się w ciemny, belkowany sufit, lecz nastała cisza. Ogień buzował już mocno i Laura dziwiła się, czemu Rye się nie rozbiera. Zrozumiała, gdy powiódł jej dłoń w to ciepłe miejsce pomiędzy udami, bezpiecznie zasłonięte połą kurtki na wypadek, gdyby ktoś ich zaskoczył.

– Lauro… – szepnął błagalnie. – Czy mogę cię tam dotknąć?

– Nie tutaj, Rye. Mogliby nas złapać.

– Na pewno nie. Nie wiedzą, że tu jesteś.

Przycisnął ją do siebie i natychmiast poczuła naglącą pokusę.

– A jeśli tu zejdą?

– Usłyszymy ich. Będziesz udawać, że grzejesz się przy ogniu.

– Rye obrócił ją tyłem do siebie. – Przełóż nogę przez ławkę.

– polecił.

Jego dłoń wśliznęła się pod jej spódnicę, szybko uporała się z pantalonami i odnalazła jej ciepłą kobiecość. Druga tymczasem pieściła jej pierś. Gdy jednak dotknął wrażliwego miejsca, podskoczyła, wciągając ze świstem oddech.

– Nie wyrywaj się.

– Nic na to nie poradzę.

– Cicho… Charles wyjaśnił mi, jak mógłbym cię zadowolić, ale jeśli chcesz, żebym spróbował, musisz siedzieć spokojnie.

– Co takiego?

– Ciii… – uciszył ją. Oparła się o niego, tym razem nieco zesztywniała z napięcia. – Nie hałasuj, kochanie – mruknął jej do ucha. – Charles mówił, że na pewno ci się to spodoba.

– Nie… Rye, przestań… proszę… nie… rób… tego… Protesty ucichły. Oparła z powrotem głowę o jego ramię, jak gdyby odebrał jej zarówno głos, jak i wolę. Piersi Laury rytmicznie wznosiły się i opadały, jakby pieszczota rzuciła na nią czar. Po paru minutach wstrząsnęły nią rytmiczne skurcze, podobnie jak ongiś ciałem Rye'a. Począwszy od palców u nóg, stopniowo obejmował ją płomień, a w chwilę później z ust wydarł się spazmatyczny jęk. Rye wolną ręką zakrył jej usta. W ekstazie wbiła mu palce w kolano.

Próbowała wymówić jego imię, lecz krępował ją, więził w świecie tak magicznym, że drżała z rozkoszy. Napięcie rosło, aż osiągnęło szczyt; potem nagle opadło.

Dotarł do niej tępy ból i uświadomiła sobie, że Rye zacisnął zęby na jej ramieniu. W rękach i nogach czuła bezwład, bała się, że lada moment zemdleje.

– Rye… – zaczęła, lecz najpierw musiała odsunąć jego dłoń.

– Rye… – powtórzyła szeptem – och, Rye, coś ty mi zrobił?

– Charles mówi… – głos mu zadrżał. Odchrząknął i podjął:

– Charles mówi, że to właśnie się robi, jeśli się nie chce mieć dzieci. Podobało ci się?

– Z początku nie, ale potem… – złożyła pocałunek na jego twardej dłoni. – Och, potem… – urwała, nie znajdując słów.

– Jak było?

– Jak gdybym równocześnie była w niebie i w piekle… – wspomnienie piekła otrzeźwiło ją i usiadła. – To na pewno straszny grzech – podjęła żałośnie. – Jak to nazywają?… Grzech cielesny, prawda? Nie wiedziałam, co to znaczy, zanim…

– Lauro… – Rye ujął jej twarz w dłonie – musimy poczekać trzy lata, zanim będziemy się mogli pobrać.

Jej piwne oczy, pełne nowej wiedzy podniosły się na niego.

– Tak, wiem. Wiedziała również, że nakazy moralności nie zdołają ich zawrócić z drogi do tego nowego nieba – piekła; drogi, którą razem odkryli. Kiedyś zostaną mężem i żoną, jak w czasach dziecięcych zabaw, gdy Rye udawał, że rusza na połów i całował ją na pożegnanie. Z tą różnicą, że teraz nie będzie pożegnań, będą razem rano, wieczorem i w nocy.

O tym marzyli owej szalonej, dzikiej, cudownej wiosny, niezliczoną ilość razy dając sobie rozkosz, lecz nie dopełniając miłosnego aktu. W stodole, w łodzi, w zarośniętym bluszczem gaju, w cieniu nabrzeżnych drzew, które stały się świadkami ich nowej zabawy.

Korzystali z każdej okazji, by być sami. Płoszyli stada pasących się owiec, biegnąc ze śmiechem przez trawiaste wzgórza – dzieci natury uczące się miłości z każdym mijającym dniem, nienasycone, spragnione siebie.

Загрузка...