Marion Lennox
Pod wspólnym dachem

Rozdział 1

Na domiar złego jeszcze ten koń!

Jaguar prowadzony przez doktora Samuela Craiga rąbnął zwierzę w sam zad. Koń zakołysał się, ale nie ruszył z miejsca, chociaż uderzenie było tak silne, że zderzak samochodu nadawał się tylko do wymiany.

– Szlag by to trafił!

Sam przymknął powieki, jakby miał nadzieję, że kiedy otworzy je ponownie, znajdzie się w całkiem innym świecie. Boże, pomyślał, przenieś mnie o dwa lata wstecz, błagam.

Niestety, Pan Bóg pozostał głuchy na jego prośby. Koń wciąż tkwił na środku drogi, blokując przejazd, a bliźnięta wierciły się niecierpliwie na tylnym siedzeniu, mimo że wybiła już północ. Wylot z Nowego Jorku opóźnił się o całą dobę, przez co Sam od trzydziestu sześciu godzin nie zdołał zmrużyć oka, a cała podróż zamieniła się w jeden wielki koszmar.

– Stryjku! Najechaliśmy na konia. Patrz, Mickey! Mieliśmy wypadek! Biedny konik.

Bethany! Ta rozkrzyczana, nader żywa dziewczynka o wielkim sercu miała sześć lat i już niedługo zamierzała zapanować nad całym światem. Na razie zdobywała doświadczenie, komenderując swoim stryjem.

– Jest ranny?

– W każdym razie nie przewrócił się. – Mimo iż z medycznego punktu widzenia diagnoza pozostawiała wiele do życzenia, Sam zamierzał na niej chwilowo poprzestać. Odwrócił głowę i przyjrzał się dzieciom z uwagą. Na szczęście nic nie wskazywało, żeby doznały jakichkolwiek obrażeń.

– Koń? – Mały Mickey stanowił przeciwieństwo swej jasnowłosej siostrzyczki. Miał śniadą cerę, ciemną czuprynę i niezmiernie skryte usposobienie. Tym razem jednak sytuacja przedstawiała się na tyle niezwykle, że i jemu udzieliło się podniecenie.

– Zraniliśmy biednego konika? – zatrwożył się.

– Nie wiem jeszcze, czy jest ranny.

– To wysiądź i zobacz – poleciła Beth tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Na szczęście jesteś lekarzem.

– No dobrze. – Chociaż leczenie urazów u geriatrycznych chabet nie należało do jego specjalności, Sam nie miał wyjścia. Po pierwsze koń całkowicie zagradzał drogę, a po drugie sprawiał wrażenie, jakby rzeczywiście ledwie się trzymał na nogach. – Ale wy macie zostać w samochodzie.

– Chcemy zobaczyć.

– To patrzcie przez szybę. Zabraniam wam wysiadać. – Co prawda o tej porze na głównej drodze do Coabargo nie było ruchu, lecz Sam wolał nie ryzykować. – Zrozumiano?

– Ale…

– Powiedziałem… – Tęsknie pomyślał o czasach, kiedy dzieci nie ważyły się kwestionować poleceń dorosłych.

– Ale jeśli okaże się, że jest ranny, to zabierzemy go do domu, prawda?

– Chyba żartujesz? – Sam otworzył drzwi i wysiadł. Zabrać konia do domu! Też coś! Jakby miał mało kłopotów.


Cathy Martin przewróciła się na bok, wtuliła głowę w poduszkę i mocno zacisnęła powieki, lecz sen i tak nie nadchodził. Nie przeszkadzały jej żadne hałasy. Wprost przeciwnie, w mieszkaniu panowała grobowa wręcz cisza. Nie szczekał żaden pies, żaden kot nie włóczył się mrucząc po sypialni, pod oknem nie muczały krowy, a koguty nie obwieszczały rychłego nadejścia świtu. Cathy nie miała tu nawet akwarium, w którym pluskałyby się złote rybki.

Powtórzyła sobie, że nie potrzebuje żadnych zwierząt. W ogóle nie potrzebuje kochać niczego i nikogo. Przynajmniej tego Sam zdołał ją nauczyć.

To właśnie było najgorsze. Nie słyszała oddechu Sama na sąsiedniej poduszce, nie mogła się do niego przytulić. A przecież Sam jest ostatnią osobą, do której powinna tęsknić. Cztery lata to chyba dostatecznie długo, żeby przeboleć rozpad małżeństwa, któremu zawsze daleko było do doskonałości.

Może przynajmniej kupi sobie papużkę?

Na Boga, Cathy, co też ci chodzi po głowie, skarciła się w duchu. Jeszcze ci mało? Jeszcze nie wierzysz, że wszelkie przywiązanie nieuchronnie sprowadza cierpienie?

Przewracała się z boku na bok, aż w końcu z westchnieniem zapaliła nocną lampkę, wstała z łóżka i podreptała na bosaka do kuchni. I choć filiżanka gorącej herbaty nie rozwiąże jej problemów, skróci długie godziny oczekiwania na nadejście dnia.

Odkąd zachorowała, przynajmniej połowę wszystkich nocy spędzała na piciu herbaty. A może odkąd Sam ją zostawił?

Bzdura, odparł głos rozsądku. Po prostu masz kiepską noc. Dobrze wiesz, że nigdy nie pasowaliście do siebie.

Zapewne teraz by ją zaakceptował. Teraz, kiedy pozbyła się wszelkich zobowiązań. Jakże nienawidził bezpańskich kotów, psów, zabłąkanych wombatów i kogutów z połamanymi skrzydłami, które znosiła do domu! Obecność zwierząt nie pozwalała im na wspólne dalekie podróże, uniemożliwiła wysoko aspirującemu lekarzowi prowadzenie wymarzonego stylu życia pośród puszystych dywanów i kryształowych kieliszków.

Westchnęła i podeszła do dużego lustra w holu, w którym od początku choroby obserwowała zmiany zachodzące w swoim wyglądzie. Mimo że nigdy nie była gruba, jeszcze tak niedawno miała całkiem krągłą sylwetkę. Na początku Sam nawet gustował w jej kobiecych kształtach, choć z czasem uznał, że powinna jednak zrzucić parę kilogramów. Tak żeby, mając metr siedemdziesiąt wzrostu, mogła włożyć małą czarną sukienkę i wyglądać tak, jak – jego zdaniem – żona lekarza wyglądać powinna.

Teraz rzeczywiście bez problemu zmieściłaby się w taką kieckę, a nawet dwukrotnie owinęła ją wokół bioder. Cathy przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze. Chociaż czuła się już lepiej, nadal była chuda jak szczapa.

Choroba sprawiła, że pozostał z niej cień dawnej Cathy. Niegdyś pyzata twarz stała się blada i pociągła, piegi zblakły, a długie kasztanowe loki zastąpiła krótko przycięta fryzurka, o którą łatwiej było dbać w szpitalnych warunkach.

Przypominam teraz jedną z tych przeraźliwie chudych modelek, które żywią się zapachem sałaty, pomyślała.

Jak by nie było, na szczęście odzyskiwała zdrowie, o które stoczyła długą, ciężką walkę. Gdyby dwa lata temu lekarze zapowiedzieli Cathy, co ją czeka, pewnie od razu umarłaby ze strachu. Choroba odebrała jej siły, zniszczyła karierę, spowodowała, że wręcz otarła się o śmierć. A może śmierć była już blisko w chwili, gdy Sam ją opuścił?

Co się z nią dzieje? Dlaczego nie przestaje dziś myśleć o Samie? Przecież już dawno wyrzuciła go z pamięci.

Nieprawda! Zdawała sobie sprawę, że sama siebie próbuje oszukać. W każdym razie zdołała pokonać chorobę i może wrócić do pracy. Musiała przyznać, że przynajmniej pod rym względem miała sporo szczęścia. Przychodnia weterynaryjna, którą prowadziła jeszcze cztery lata temu na obrzeżach miasta, nie przynosiła wielkich zysków, a utrzymanie licznych podopiecznych pociągało za sobą poważne koszty. W istocie wydatki zawsze przekraczały dochody i przez te kilka lat, gdy byli małżeństwem, Sam dokładał się znacząco do utrzymania chyba wszelkiego bezdomnego stworzenia w okolicach Coabargo.

W końcu nie wytrzymał. Cathy przyniosła do domu o jednego wombata za dużo i młody pan doktor, o zapewne wygórowanych ambicjach, powiedział: „Dość"! Przez kolejne dwa lata ledwie wiązała koniec z końcem, starając się utrzymać lecznicę, aż wreszcie znalazła się w szpitalu i nieszczęsne zwierzaki musiały zacząć sobie radzić same.

W czasie choroby trafił się jednak moment, kiedy do Cathy uśmiechnęło się szczęście. Miejscowa mleczarnia została wykupiona przez międzynarodowe konsorcjum, co pociągnęło za sobą błyskawiczny rozwój miasteczka. Steve Helmer, którego poznała jeszcze w czasie studiów, zwęszył tu świetny interes i pojawił się w Coabargo z zamiarem otwarcia własnej praktyki weterynaryjnej. Kiedy zobaczył przychodnię Cathy, nie miał wątpliwości, że to żyła złota. Samo jej położenie przy głównej drodze do miasta gwarantowało połowę sukcesu.

Na szczęście Steve nie posiadał dostatecznie dużego kapitału, by z miejsca wykupić przychodnię, więc tylko przystąpił do spółki. Cathy nie wątpiła, że gdyby miał dość pieniędzy, musiałaby teraz żyć z zasiłku dla bezrobotnych. Ale jako wspólnik zobowiązał się wypłacać jej część należności za użytkowanie budynków i przywrócić do pracy, gdy tylko poczuje się lepiej.

Ta chwila właśnie nadeszła. Na razie Cathy pojawiała się w przychodni tylko dwa razy w tygodniu, ale zawsze to lepsze niż nic. Pod rządami Steve'a przychodnia zmieniła się nie do poznania. Zatrudnił dodatkowo dwóch weterynarzy i wszyscy pracowali według precyzyjnie ustalonych reguł, oczywiście z nastawieniem na jak najwyższe zyski. W nowej lecznicy chore, zabłąkane wombaty na próżno mogłyby błagać o ratunek.

I bardzo dobrze, powtarzała sobie w duchu. Sam miał rację. Kto w dzisiejszych czasach przejmowałby się byle kaczką ze złamaną nogą? W końcu zrozumiała, że opieka nad bezdomnymi zwierzętami to nie najlepszy sposób na życie. Pieniądze, niezależność, podróże – to wszystko dopiero ma sens. A skoro udało jej się wyzdrowieć, świat stanął przed nią otworem.


– Ma rozciętą nogę! Stryjku, zobacz, leci mu krew! – wołała Bethany, wychylając się przez okno samochodu.

– Widzę.

– Zaszyjesz to, prawda?

– Nie.

Rana była poszarpana i rzeczywiście mocno krwawiła. Z całą pewnością wymagała założenia szwów, ale Sam był lekarzem medycyny, a nie weterynarii. Przyjrzał się uważnie zwierzęciu. Leciwa kasztanka przedstawiała iście żałosny widok – jakby przytłoczona ciężarem rozlicznych nieszczęść, ledwie trzymała się na nogach. Kiedy Sam pogłaskał ją delikatnie po nozdrzach, przytuliła mu łeb do ramienia, domagając się większej dawki czułości.

Na asfalt kapały krople krwi, jednak poza skaleczeniem na zadzie klacz w zasadzie wyszła z kolizji bez szwanku, co bynajmniej nie oznaczało, że można ją teraz zostawić. Sam próbował zebrać myśli. Czyżby ten koszmar miał się nigdy nie skończyć? Musi jak najszybciej dowieźć dzieci na farmę, poznać gosposię, którą zatrudnił za pośrednictwem agencji i przynajmniej z godzinę się przespać, zanim o ósmej rano stawi się w szpitalu. A do tego wszystkiego musi coś postanowić względem tej nieszczęsnej chabety. Przecież nie zabierze jej do domu. Musi ją odprowadzić do… Oczywiście! Do Cathy. Że też dopiero teraz przyszło mu to do głowy. Jej lecznica znajduje się zaledwie dwie przecznice dalej. Mimo że miasteczko bardzo się zmieniło, Sam nadal nieźle się w tej okolicy orientował.

Kiedy delikatnie pociągnął za uzdę, zwierzę bez oporu uczyniło krok do przodu. Świetnie. To znaczy, że może chodzić. Pamiętał, że obok przychodni znajduje się niewielka zagroda. Weźmie dzieci i wspólnie zaprowadzą tam konia. Sam założy mu prowizoryczny opatrunek, a rano Cathy zaszyje ranę. W ten sposób może jeszcze przed pierwszą uda mu się dotrzeć na farmę. Najchętniej po prostu zadzwoniłby na policję, przekazał informację o rannym zwierzęciu i ruszył w dalszą drogę. I zapewne tak właśnie by postąpił, gdyby nie dwie dziecięce twarze przylepione do szyby.

– Biedny konik – wzdychała Beth. – Stryjku, to chłopiec czy dziewczynka?

– To klacz.

– Super! – Mała odsłoniła w uśmiechu szczerbę po niedawno utraconych jedynkach. – Ja wolę dziewczynki. Myślę, że ona chce z nami zostać. Przecież i tak będziemy mieszkać na farmie, więc możemy ją zabrać, prawda?

– Nie, nie możemy. I tak mam już dość kłopotów.


Była dziewiąta rano i Cathy właśnie wykonywała serię zaleconych przez lekarza ćwiczeń. Leżała na podłodze ze wzrokiem utkwionym w niebie za szybą i lekko uniesionymi stopami. Niestety, zamiast okna był jedynie świetlik w suficie, co sprawiało, że nieraz czuła się tutaj jak w klatce. Nie miała jednak wyboru. I tak z trudem znalazła niedrogie lokum w pobliżu szpitala.

Z zamyślenia wyrwał ją dzwonek telefonu. Aparat stał na niskim stoliku przy łóżku, więc po prostu wyciągnęła rękę.

– Doktor Martin?

– Cześć, Rebeko. Coś się stało?

Rebeka pracowała jako rejestratorka w klinice.

– Wiem, że masz być w pracy dopiero we wtorek, ale ktoś zostawił konia w zagrodzie, a pod drzwi wsunął zaadresowaną do ciebie kopertę.

Cathy zmarszczyła brwi.

– Co to za koń?

– Leciwa kobyła – wyjaśniła Rebeka. – Zadzwoniłam na policję i udało się im ustalić właściciela. To stary pan Bayney. Jego konie musiały rozwalić ogrodzenie, bo wydostały się z pastwiska i przez kilka dni błąkały się luzem po okolicy. Tymczasem Bayneya zabrali do domu opieki i zwierzęta nie miały opieki. Dwa konie zostały wcześniej schwytane i zgodnie z zaleceniem policji, odwiezione do ubojni. Ten jest trzeci.

– Rozumiem – odrzekła Cathy ze ściśniętym sercem.

Jeszcze cztery lata temu natychmiast rzuciłaby się nieszczęsnemu zwierzęciu na ratunek, pojechała do domu opieki, by porozmawiać z właścicielem i gdyby nie znalazła innego wyjścia, pewnie zabrałaby klacz do siebie. Ale nie teraz.

– Tylko co to ma wspólnego ze mną?

– Właściwie nic – zmieszała się Rebeka. – Koń ma ranę na lewym zadzie. Wszystko wskazuje na to, że został uderzony przez samochód. Dzwonię, bo kierowca musi być twoim znajomym. Zostawił w kopercie dwieście dolarów i kartkę do ciebie.

– Niemożliwe – zdziwiła się Cathy.

– Mam przeczytać?

– Tak. – Opuściła stopy na podłogę. Musiała je trzymać w górze dobrze ponad minutę, bo bolały ją teraz, jakby przebiegła co najmniej pięć kilometrów. Mimo to próbowała skoncentrować się na rozmowie.

– „Cathy, zostawiam ci kolejne bezdomne stworzenie do kolekcji razem z pieniędzmi na utrzymanie. Trzymaj się".

– To wszystko? Nie ma podpisu?

– Nie. Więc chciałam cię zapytać, co mam zrobić. Policjanci mówią, że ten koń też powinien zostać odwieziony do ubojni.

– Ach, tak.

– Tylko niech ci się nie wydaje, że próbuję sugerować, żebyś go zatrzymała… – Rebeka pamiętała Cathy sprzed lat i dobrze znała jej słabe punkty.

– Trudno byłoby mi zmieścić konia w mieszkaniu – mruknęła Cathy z goryczą. Cały jej ogród stanowiło teraz dwadzieścia metrów kwadratowych wylanych betonem, które dzieliła z lokatorami pozostałych piętnastu mieszkań.

– Wiem. W takim razie zadzwonię do ubojni. Ale co mam zrobić z pieniędzmi?

– Nie możesz sprawdzić, kto je zostawił?

– Niestety nie.

– W takim razie włóż tę kopertę do sejfu. Kiedy nasz tajemniczy dobroczyńca się pojawi, oddamy mu całą sumę.

– Nie wiem, czy Steve nie będzie chciał odliczyć opłaty za przetrzymanie zwierzęcia.

To całkiem w jego stylu, pomyślała Cathy.

– Nie, Rebeko. Po prostu nic mu nie mów. W końcu koperta adresowana jest do mnie. Włóż ją zaraz do sejfu.

Odłożyła słuchawkę i wróciła do ćwiczeń. Jednak myśl o starej opuszczonej kobyle, czekającej na rychłą śmierć, nie przestała jej prześladować. Ktoś, kto pamiętał Cathy z dawnych czasów, obdarzył ją zaufaniem…


– Witaj z powrotem na pokładzie, Sam. Dobrze cię znowu widzieć, choć gdyby nie ta tragedia, pewnie nigdy byś do nas nie wrócił.

Sam uśmiechnął się. Była piąta po południu i spędził prawie całą niedzielę, zaznajamiając się z organizacją pracy w szpitalu i personelem. Kiedy poprzednio tu pracował, był jedynym chirurgiem w całym miasteczku. Teraz zrobił specjalizację z ortopedii. W międzyczasie Coabargo zmieniło się nie do poznania z zabitej deskami dziury w jedno z najszybciej rozwijających się miast w kraju. Szpital, który poprzednio był w stanie przyjąć najwyżej dwudziestu pacjentów, rozrósł się do rozmiarów dużej kliniki, z łóżkami dla dwustu chorych. Zatrudniał już czterech chirurgów, a następnych należało spodziewać się lada chwila.

Jeszcze kilka lat temu Doug Parker pracował zupełnie gdzie indziej, a szpitalne księgi prowadził w wolnych chwilach, by dorobić do pensji. Teraz pełnił funkcję dyrektora administracyjnego szpitala, a sądząc z jakości garnituru, który miał na sobie, powodziło mu się lepiej niż dobrze.

– Naprawdę cieszymy się z twojego powrotu – ciągnął Doug. – Wszyscy mówią, że jesteś świetny. Już cztery lata temu wiedzieliśmy, że mamy szczęście, kiedy do nas trafiłeś. Szkoda tylko, że na tak krótko, ale rozumiem, że chirurgia ogólna za bardzo cię nie pociągała. W każdym razie nikt tu się nie spodziewał, że rzucisz Nowy Jork i znowu do nas zawitasz. To musiała być trudna decyzja.

– Fakt. – Sam nie chciał wdawać się w szczegóły, zwłaszcza że myśl o tym, co zostawił za sobą, wciąż sprawiała mu przykrość. Ciężko pracował, by zdobyć etat w najlepszej klinice ortopedycznej w całych Stanach, zyskać możliwość pracy naukowej i klinicznej, dostęp do najnowszych osiągnięć techniki i szerokie perspektywy na przyszłość. Gdyby nie…

– Słyszałem, że zabrałeś dzieci do Nowego Jorku. – Doug zdążył poznać go na tyle dobrze, by wiedzieć, że niełatwo mu przyszło podjąć się opieki nad dwójką malców.

– Owszem.

– Ale coś nie wyszło, tak?

– One muszą mieszkać tutaj. – Sam bezradnie rozłożył ręce. Nadal trudno mu było rozmawiać na temat śmierci brata, ale z drugiej strony chciał raz na zawsze wyjaśnić sytuację. – Tęskniły za farmą.

– Przed wypadkiem mieszkali z pięć kilometrów na północ od miasta, prawda?

– Tak. Ale kiedy dwa lata temu brat i bratowa zginęli w wypadku, zabrałem bliźniaki do Nowego Jorku. Zatrudniłem jedną nianię, potem następne, ale dzieci nie były w Stanach szczęśliwe. Dobrze, że nie sprzedałem farmy, bo nie miałyby dokąd wrócić.

– Nie potrafiły się przyzwyczaić?

– Z Bethany jest łatwiej. Chce rozmawiać, umie wyrażać uczucia. Ale Mickey prawie przestał się odzywać, a w nocy męczą go koszmary. W końcu wziąłem oboje do psychologa, a ten stwierdził, że jeśli chcę im pomóc, to muszę przywieźć je tutaj, gdzie mieszkały z rodzicami. Może w ten sposób zdołają się odnaleźć i wreszcie pożegnać z przeszłością.

– Wywiozłeś je zaraz po wypadku?

– Nie miałem wyboru. Nie mogłem rzucić pracy, a tu dzieci pozbawione były opieki. Więc po prostu je spakowałem i wsadziłem do samolotu.

– Szkoda, że byliście już wtedy po rozwodzie – zaryzykował Doug, próbując wybadać uczucia kolegi.

Twarz Sama spochmurniała.

– Może. Ale moje małżeństwo już na długo wcześniej przestało właściwie istnieć, a Cathy w ogóle nie zainteresowała się dziećmi.

Bardzo go to wówczas zabolało. Chociaż uważał, że Cathy zawsze miała więcej serca dla zwierząt niż dla ludzi, wydawało mu się, że jest szczerze przywiązana do dzieci szwagra. W końcu była serdeczną przyjaciółką jego żony. To dzięki niej się kiedyś poznali. Wiedział, że srodze ją zawiódł i że miała prawo być rozżalona, ale kiedy bliźnięta straciły rodziców, przez chwilę myślał, że mogliby je zaadoptować i zacząć życie na nowo. W końcu osierocone dzieci to coś więcej niż porzucone zwierzęta. Jednak Cathy nie pojawiła się nawet na pogrzebie.

– Myślałem, że… – zaczął Doug, ale Sam mu przerwał.

– Przepraszam, ale nie chcę rozmawiać na temat mojej byłej żony. Mam za dużo bieżących problemów, żeby teraz roztrząsać stare sprawy.

– Rozumiem. To jakie masz plany?

– Sprowadziłem dzieci na farmę. Jeszcze w Stanach, za pośrednictwem agencji, przyjąłem gosposię, która ma zająć się gospodarstwem i maluchami. A co z tego wyjdzie, zobaczymy.

– Nam udało się zdobyć świetnego ortopedę, czyli, przynajmniej z punktu widzenia szpitala, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Już na jutro rano masz zapisaną kilometrową kolejkę pacjentów.

– Tak od razu?!

– Sam, jesteś tu naprawdę potrzebny. – Doug serdecznie uścisnął mu dłoń na pożegnanie.

– Dzięki. Skoro na dzisiaj to już wszystko, pojadę zobaczyć, co z dziećmi. Myślałem, że będę mieć kilka wolnych dni, zanim zacznę pracować, ale przed wyjazdem Mickey złapał ospę i musieliśmy przełożyć wylot. A to był dopiero początek nieszczęść. Potem okazało się, że ktoś poinformował lotnisko, że w samolocie podłożona jest bomba, i znowu musieliśmy czekać. Dotarliśmy na miejsce wczoraj w środku nocy, tak że nawet nie miałem czasu niczym się zająć przed wyjściem do pracy. Trochę się niepokoję, bo nie powinienem od razu zostawiać dzieci pod opieką obcej osoby.

– Niewiele mogę ci pomóc. Tutaj też jesteś potrzebny.

– Rozumiem.

– Ale teraz jedź już do domu. – Doug poklepał Sama po ramieniu. – Sądzę, że dzieciom będzie tu dobrze.

– Obyś się nie mylił.

Sam właśnie sięgał po kurtkę, kiedy za oknem rozległ się sygnał nadjeżdżającej karetki pogotowia.

– No to na razie.

– Poczekaj, zobaczmy, kogo nam przywieźli.

– Ale naprawdę muszę już iść.

– Wiem, ale odkąd Mick wyjechał, brakuje nam lekarzy. Tylko zobaczymy…

Zanim Samowi udało się w końcu opuścić szpital, minęły kolejne dwie godziny.


Farma należała do najwspanialszych miejsc w całej okolicy. Pobliskie wzgórza pokrywało ponad dwieście hektarów doskonałych pastwisk, a między nimi leniwie wiła się połyskliwa wstęga rzeki. Od północy posiadłość graniczyła z parkiem narodowym. Było tu tak pięknie, że każdemu przybyszowi zachwyt zapierał dech w piersiach. Jednak dzisiaj Sam nie zwracał najmniejszej uwagi na uroki okolicy. Chciał jak najszybciej zobaczyć się z dziećmi.

Jedno spojrzenie powiedziało mu, że nie jest dobrze. Bliźnięta siedziały za stołem ze smutnymi minami i wzrokiem utkwionym w ziarnkach zielonego groszku, które Abigail Harrod właśnie wyłuskiwała do miski.

– Cześć, dzieciaki.

– Cześć, stryjku. – Bethany przynajmniej podniosła na niego oczy, ale Mickey pozostał nieruchomy.

– Jak wam minął dzień?

Wychodził z domu, kiedy dzieci jeszcze spały. Co prawda, w nocy zdążył im przedstawić gosposię, ale zaraz potem maluchy powędrowały do łóżek.

– Zwiedziliście już okolicę?

– Gdzie jest Blackie? – Beth utkwiła w twarzy stryja oskarżycielskie spojrzenie.

Blackie, młody owczarek collie, który należał do jego brata, zwykł towarzyszyć dzieciom wszędzie i zapewne stanowił dla nich równie ważny fragment wspomnień jak mama i tata.

– Pamiętacie przecież, że Blackie był razem z wami w samochodzie, kiedy wydarzył się wypadek. – Sam mówił najłagodniej, jak potrafił. – Też wtedy zginął.

Razem z jego bratem i bratową. Tylko maluchy, chronione przez dziecięce foteliki przytwierdzone do tylnego siedzenia, wyszły z katastrofy prawie bez szwanku.

– To znaczy, że wszystkie nasze zwierzęta nie żyją? – zapytała Beth przez łzy. – Nie widziałam dziś ani jednego.

– Są krowy. – Sam oddał pastwiska w dzierżawę sąsiadowi, którego bydło wypasało się spokojnie na okolicznych łąkach.

– Ale nie ma naszych kurek ani kaczek. I pamiętam, że miałam małą owieczkę. Na pewno miałam owieczkę!

– Jak chcecie, to kupimy kury, a może nawet jagnię. Zna się pani na hodowaniu owiec? – zwrócił się do Abigail.

– Mama nie pozwalała mi trzymać zwierząt.

Świetnie! Sam był bliski rozpaczy.

– To kiedy jedziemy po kury? – dociekała Beth.

– Niedługo. – Nic nie wskazywało na to, by mógł zlecić podobny zakup Abigail. Sam będzie musiał pojechać na targ, a tymczasem rozkład dnia ma już napięty do granic możliwości. Doug przygotował mu długą listę zabiegów, tak że Sam nie miał pojęcia, jak zdoła się z nimi wszystkimi uporać. Spodziewał się, że czeka go dużo pracy, ale żeby aż tyle?

Nawet dzisiaj, kiedy właściwie miał przyjść jedynie po to, by poznać szpital i współpracowników, wylądował w sali operacyjnej ze skalpelem w ręku. Gdyby nie jego obecność, kobieta przywieziona z wypadku ze skomplikowanym złamaniem nogi musiałaby odbyć długi lot do Sydney. Mimo potwornego zmęczenia wykonał prawie dwugodzinny zabieg. Miał nadzieję, że przynajmniej w domu zdoła odpocząć, a tymczasem bliźnięta zachowują się tak, jakby je oszukał.

– Oboje byli bardzo grzeczni – wtrąciła znienacka gosposia, nie przerywając łuskania.

Nie zważając na późną porę, Sam zdołał jeszcze wczoraj porozmawiać z Abigail i odniósł raczej dobre wrażenie. Teraz jednak zaczęły ogarniać go wątpliwości. Kobieta miała około czterdziestu lat, włosy nosiła upięte w węzeł na karku, a okulary w ciężkich oprawkach zdecydowanie nie pasowały do jej kościstej, wiecznie czymś strapionej twarzy.

– Ma pani jakieś ulubione gry? – zapytał.

Najwyraźniej pomyślała, że jest niespełna rozumu.

– Powiedział pan „gry", doktorze? Gry?!

Może przynajmniej zna się na prowadzeniu gospodarstwa, pocieszył się w duchu. Na razie i tak nie ma czasu na szukanie nowej gospodyni. Tymczasem dzieci nie zwracały najmniejszej uwagi na nową opiekunkę.

– Mówiłam Mickeyowi, że na farmie są zwierzęta. – Głos Beth nadal brzmiał wojowniczo.

Tymczasem brat nie przestawał wpatrywać się w miskę z groszkiem. Na Boga, ile grochu potrzeba na jeden obiad?

– Przecież są.

– Tak, krowy! – westchnęła lekceważąco. – A jak się czuje nasz konik?

– Słucham?

– Obiecałeś się dowiedzieć – rzekła tonem dorosłej kobiety. – Miałeś zadzwonić i zapytać, jak się czuje. I czy mama i tata po niego przyszli.

Musieliby mieć ze sto lat, pomyślał Sam.

– Na pewno nic mu nie jest. Znam tę panią weterynarz i mogę się założyć, że otoczyła go czułą opieką – oznajmił Sam z przekonaniem, tym bardziej że zdawał sobie sprawę, że dwieście dolarów to dla Cathy suma nie do pogardzenia.

Poczuł bolesne ukłucie w sercu. Chyba naprawdę jest zmęczony. Nigdy dotąd nie myślał o Cathy i jej cholernych zwierzakach w ten sposób.

– Obiecałeś, że zadzwonisz – powtórzyła Beth.

– No dobrze. Za chwilę.

– Teraz – rozkazała dziewczynka i zeskoczyła z krzesła. – Masz się dowiedzieć, jak się czuje nasz konik.

– To nie jest żaden nasz konik.

– Więc tylko zapytaj się, czy nic mu nie jest. – Beth pociągnęła go za rękę.

– Klinika weterynaryjna w Coabargo. Czym mogę służyć? – odezwał się głos w słuchawce, kiedy wykręcił numer przychodni.

Sam odetchnął z ulgą. Głos na szczęście nie należał do Cathy. Domyślił się, że ma do czynienia z rejestratorką albo sekretarką. Jak one wszystkie, mówiła z wyuczoną uprzejmością, głośno i wyraźnie. I w tym właśnie był problem, bo Beth stała tuż obok, z twarzą wtuloną w udo Sama, i uważnie przysłuchiwała się rozmowie.

– Dzwonię w sprawie konia. Wczoraj w nocy najechałem na niego na drodze. Zostawiłem go w waszej zagrodzie.

– Ach, to pan zostawił nam te dwieście dolarów. Jeśli poda mi pan swój adres, niezwłocznie odeślemy panu pieniądze. Dziękujemy za dobre chęci, ale skoro to nie pański koń, nie musi pan płacić. Policja już odszukała właściciela.

Bogu dzięki, pomyślał Sam. Właściciel na pewno już zabrał kobyłę do domu. Jego radość okazała się jednak przedwczesna.

– Koń należy do staruszka, który polecił odesłać zwierzę do ubojni. Jest teraz w domu opieki i nie może się nim zająć.

Sam spojrzał na Beth. Wpatrywała się w niego w skupieniu. Może nie słyszała? Może nie wie, co to ubój?

– Myślałem – podjął obojętnym tonem – że doktor Martin się nim zajmie.

– Doktor Martin nie prowadzi przytułku dla niechcianych stworzeń. A już na pewno niepotrzebny jej koń.

Sam nie wierzył własnym uszom. Czyżby Cathy odmówiła schronienia starej kobyle? Na samo wspomnienie smutnego końskiego pyska tulącego się z ufnością do jego ramienia poczuł dławienie w gardle. W dodatku Beth nie przestawała szarpać go niecierpliwie za nogawkę.

– Przecież załączyłem pieniądze.

– Jak już powiedziałam, proszę podać mi adres, to je niezwłocznie odeślę.

– Ale ten koń…

– Przecież zwierzę nie należy do pana. – Kobieta zaczynała się wyraźnie niecierpliwić. – Bardzo pana przepraszam, ale właśnie zamykamy. Jest niedziela i już dawno powinnam być w domu.

– Czy mógłbym porozmawiać z doktor Martin?

– Będzie dopiero we wtorek.

– To co zamierzacie uczynić z koniem?

– Wszystko zostało przygotowane. Ciężarówka z ubojni zabierze go stąd o siódmej rano. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego tak to pana interesuje. Pieniądze może pan w każdej chwili odebrać w rejestracji – oznajmiła i z trzaskiem odłożyła słuchawkę.

Sam z lękiem popatrzył na bratanicę. Nie wiedział, ile zdołała zrozumieć z podsłuchanej rozmowy.

– Ona powiedziała, że zabiorą naszego konia do ubojni – odezwała się Beth po namyśle.

Teraz już nie tylko dziewczynka, ale i Mickey, a także Abigail utkwili w nim natarczywe spojrzenia.

– Co to znaczy, stryjku?

Sam odetchnął i popatrzył błagalnie na gosposię. Może w rzeczywistości nie jest aż tak nieczuła, na jaką wygląda.

– Sądzę, że to takie sanatorium dla starych koni.

Właśnie wtedy, po raz pierwszy od dawna, odezwał się Mickey.

– Nie – powiedział głosem pozbawionym wyrazu. – Widziałem „Czarnego Księcia" i dobrze wiem, co to znaczy. To miejsce, gdzie zabija się konie. Nasz konik umrze, tak jak mamusia, tatuś i Blackie.

Zasiedli do kolacji. Trzy pary oczu śledziły każdy ruch Sama, gdy nakładał na talerz kurczaka, ziemniaki, marchewkę i groszek z wypełnionej po brzegi salaterki.

Poza nim nikt nie tknął ani kęsa.

– Miała mi pani pomagać – Sam skarcił Abigail, która przez cały posiłek nie odezwała się słowem. I pomyśleć, że miał ją za nieczułą, zgryźliwą osobę!

– Biedny konik. – Gdy gosposia otarła oczy koronkową chusteczką, Sam poczuł nieprzepartą ochotę, by wysypać cały ten wstrętny groszek na jej durną głowę.

– Niepotrzebna nam tu żadna kobyła – wybuchnął.

– Ale to ona nas potrzebuje – wyjaśniła cierpliwie Beth, jakby miała stryja za idiotę. – Mamy przecież farmę.

– Oczywiście.

– Ona jest stara, stryjku.

– Właśnie.

– Pojedziesz po nią?

Też pytanie! Oczywiście, że nie. Przecież można to załatwić w inny sposób.


– Klinika weterynaryjna w Coabargo?

– Tak, słucham. Uprzedzam, że o tej porze przyjmujemy tylko nagłe zgłoszenia.

– Chciałbym zostawić wiadomość. Jutro rano ma być od was zabrany koń do ubojni. Chciałbym prosić, żebyście to odwołali.

– To pański koń?

– Nie, ale…

– W takim razie bardzo mi przykro…

– Chciałbym go kupić. Zapłacę więcej niż rzeźnia.

– W takim razie musi pan porozmawiać z doktorem Helmerem.

Nie przypominał sobie, by Cathy wymieniała kiedykolwiek to nazwisko. Czyżby ponownie wyszła za mąż?

– Kim jest doktor Helmer?

– To kierownik.

– Czy mogłaby pani podyktować mi numer jego telefonu?

– Obawiam się, że to niemożliwe. Poza naprawdę nagłymi przypadkami nie wolno nam podawać prywatnych numerów lekarzy. A pańska sprawa raczej nie należy do tej kategorii.

– O której doktor Helmer zaczyna pracę?

– O dziewiątej.

– Ale ciężarówka z ubojni ma zabrać konia o siódmej.

– Naprawdę nie umiem panu pomóc. Proszę spróbować porozmawiać z kimś stamtąd.


– Czy można u was wynająć przyczepę do przewozu koni? Wiem, że jest niedziela, ale to naprawdę pilna sprawa… Dobrze, zapłacę podwójnie. W porządku, nawet potrójnie. Nie, nie zamierzam się targować. To gdzie mam ją odebrać? Rozumiem. Dziękuję.


Koń stał dokładnie w tym samym miejscu, w którym wczoraj go zostawili. Sam zaparkował samochód i podszedł do bramy. Końska sylwetka rysowała się wyraźnie w świetle księżyca. Z nisko opuszczonym łbem i białym opatrunkiem przytwierdzonym niezdarnie do kasztanowego zada, zwierzę wyglądało ze wszech miar żałośnie. Zupełnie jakby wiedziało, że za kilka godzin ma dokonać żywota.

– Nie martw się – mruknął Sam. – Przyjechałem cię uratować i Bóg mi świadkiem, że nie wiem dlaczego. Podziękuj raczej tej dwójce małych dzieci i jednej nierozgarniętej gosposi.

Położył dłoń na zasuwie i zamarł w bezruchu. Tego się nie spodziewał! Brama była zamknięta na klucz. Rozejrzał się wokół. Zagroda przypominała kort tenisowy ogrodzony wysokim płotem, który Cathy kazała wznieść, kiedy do jej przychodni zaczęły trafiać jelenie i kangury. Domyślił się, że poprzedniej nocy brama stała otworem, ponieważ wybieg był pusty.

Całe szczęście, że kiedyś byłem tu stałym gościem, pomyślał, wyciągając z kieszeni pęk prawie czterdziestu kluczy, których przeznaczenia w dużej mierze już nie pamiętał. Tyle razy miał zrobić z nimi porządek, ale zawsze brakowało mu czasu. Gdzieś tu musi być klucz od zagrody, chyba że Cathy pozmieniała zamki.

Dwudziesty dziewiąty klucz był tym, którego szukał. Przekręcił go w zamku i szeroko otworzył bramę.

– W porządku, staruszko. Zabieram cię do domu – oznajmił, gładząc klacz po chrapach.

Niespodziewanie ciszę przeszył ryk syreny umieszczonej na płocie.


– Doktor Martin?

– Tak. – Jak na złość, gdy choć raz udało się jej zasnąć, musiał obudzić ją telefon.

– Tu sierżant Fraser z komisariatu miejskiego.

– Boże, co się stało?

– Nic takiego. Proszę się nie denerwować. Zatrzymaliśmy złodzieja, który usiłował się włamać do waszej kliniki.

Cathy odetchnęła z ulgą. To Steve zajmuje się zabezpieczeniem ośrodka przed kradzieżą. Zawsze myślała, że niepotrzebnie ma fioła na tym punkcie. Nawet założył alarm, który wielokrotnie już uruchomił się bez przyczyny. Widać dzisiaj wreszcie na coś się przydał.

– Proszę zadzwonić do Steve'a Helmera. To on jest odpowiedzialny za bezpieczeństwo. Zaraz podam panu jego numer.

– Przepraszam, pani doktor, ale najpierw musimy porozmawiać z panią. – Policjant chyba szczerze żałował, że musiał ją obudzić. – Bo widzi pani, ten facet twierdzi, że jest pani mężem.

Загрузка...