Rozdział 4

Dyżur w przyszpitalnej przychodni ciągnął się w nieskończoność. Przyjmując kolejnych chorych, Sam odniósł wrażenie, że chyba wszyscy mieszkańcy Coabargo z chorobami układu kostnego od lat czekali na jego przybycie. Co gorsza, zdecydowaną większość stanowiły przypadki dosyć skomplikowane.

W połowie dnia na biurku zadzwonił telefon.

– Wzywają pana na blok operacyjny, doktorze. Jakiś gość wjechał cysterną w samochód osobowy – poinformowała Liz z rejestracji. – Troje rannych i jedna ofiara śmiertelna.

Sam wyszedł do poczekalni i spojrzał bezradnie na oczekujących chorych. Już raz przełożył im dzisiaj godziny przyjęć. W Nowym Jorku przynajmniej nie musiał zajmować się uspokajaniem zniecierpliwionych pacjentów, gdyż akurat to niewdzięczne zadanie należało do stażystów.

– Kto jest ranny? – Pani Harris, od dawien dawna uskarżająca się na dyskopatię, nie potrafiła powstrzymać ciekawości. – Mam nadzieję, że to nikt od nas.

– Ted i Lorna Lewis – wyjaśniła rejestratorka, lekceważąc zasady zachowania tajemnicy lekarskiej. – Podobno właśnie odebrali córkę z dziećmi z dworca. Okropna sprawa.

– Proszę się nami nie przejmować, doktorze. – Pani Harris z grymasem bólu podniosła się z miejsca. – Zapiszemy się na inny termin. Najważniejsze, żeby ich uratować.

Ściągając fartuch po operacji, Sam próbował uporządkować własną hierarchię ważności. Niewątpliwie przede wszystkim musi myśleć o bliźniętach, tymczasem nawet nie jest w stanie powiedzieć, co się teraz z nimi dzieje. Minęła ósma wieczorem i dawno powinien być w domu. Cathy zapewne odwiozła już dzieci na farmę.

Jednak jeszcze przed chwilą najważniejszą sprawą było dobro pacjentów. Marg Ellen z dziećmi siedziała na tylnym siedzeniu i na szczęście wszyscy troje odnieśli jedynie drobne obrażenia. Ale jej matka, Lorna Lewis, została poważnie ranna. Sam spędził trzy godziny przy stole operacyjnym, ratując jej życie. Ted Lewis zginął na miejscu.

– Na szczęście rzadko zdarzają się nam tak trudne przypadki – rzekła Barbara, kiedy oboje z Samem doprowadzali się do ładu po operacji.

– To dobrze – mruknął i spojrzał na kartkę, którą Liz przed wyjściem położyła mu na biurku. Jeszcze przed zabiegiem prosił ją, by skontaktowała się z Cathy i przekazała, że nie wróci na czas do domu. Niestety, rejestratorka nie zdołała porozumieć się z nią osobiście, więc tylko zostawiła wiadomość w rejestracji. Cathy zapewne nawet się nie zdziwiła, pomyślał Sam z goryczą. W końcu niejednokrotnie miała okazję się przekonać, że nie może na niego liczyć.

– No to uciekam do domu – powiedział, zbierając się do wyjścia. Był prawie przy drzwiach, kiedy raptem się zatrzymał. Kolejne dwie minuty na pewno go nie zbawią, a może Barbara posiada jakieś informacje na temat Abigail.

– Abby Harrod? – zdziwiła się. – Oczywiście, że ją znam. Całe miasteczko zna Abigail. Dlaczego pytasz?

– Pracuje u mnie jako gosposia., – Nie żartuj. •

– Naprawdę.

– Ja bym jej raczej nie wybrała – oznajmiła Barbara po chwili namysłu.

– Dlaczego? Zawahała się.

– Bo jest kompletnie niezrównoważona. To jeden wielki kłębek nerwów.

– Mówisz serio?

– Jak najbardziej.

– To znaczy, że gdybym zadzwonił do kogokolwiek w tym mieście przed przyjazdem ze Stanów i powiedział, że zamierzam zatrudnić Abby jako opiekunkę do dzieci, to…

– To dowiedziałbyś się, że masz więcej serca niż rozumu.

– Barbara nie miała w zwyczaju owijania w bawełnę.

– Abby ma za sobą ciężkie przeżycia, które pozostawiły skazę na jej psychice. Nie wiedziałeś, że jej matka popełniła samobójstwo? Czasem zastanawiam się, czy Abby nie pójdzie w jej ślady.

– Samobójstwo! – Na samą myśl o tym, że któreś z bliźniąt może pewnego dnia natknąć się na zwłoki, przeszedł go dreszcz przerażenia. – Będę musiał ją zwolnić. – Odgarnął włosy z czoła. – Tylko jak mam, do cholery, to zrobić?

– Porozmawiaj z naszym psychiatrą. Może wymyśli jakiś sposób, żeby ją odprawić, nie wyrządzając jej krzywdy. Mnie nic nie przychodzi do głowy.

– Wielkie dzięki.

– Nie ma sprawy. Jeśli nie będziesz miał wyjścia, poślij dzieciaki do przedszkola. A teraz idź już do domu i trochę się zdrzemnij, bo ledwie się trzymasz na nogach.

Zdrzemnąć się! Doprawdy świetny żart. Na razie nie ma nawet zielonego pojęcia, gdzie są maluchy. Chyba Cathy nie zostawiła ich pod opieką potencjalnej samobójczyni?

Zadzwonił do domu. Abby poinformowała go, że dzieci jeszcze nie wróciły, a sądząc po jej głosie, daleka była dziś od próby targnięcia się na życie. Może dlatego, że nic jeszcze nie wie o tym, że straci pracę.

– Pani Cathy zadzwoniła i powiedziała, że dzieci będą po kolacji, więc rozpakowałam resztę bagaży i odkurzyłam cały dom. A teraz chyba posprzątam w schowkach pod schodami. Wie pan, doktorze, że tam jest mnóstwo pajęczyn? – paplała z przejęciem.

Uspokojony, że przynajmniej tym razem nie zastanie w domu trupa, Sam zaczął rozmyślać, gdzie też może być Cathy. Nie znał jej nowego adresu. Postanowił, że najpierw zajrzy do kliniki, choć uznał za mało prawdopodobne, żeby jeszcze nie wyszli. Od czegoś jednak musi zacząć.

O dziwo, w oknach paliły się światła. Jednak uspokoił się dopiero wtedy, gdy ujrzał znajomą furgonetkę na podjeździe. Otworzył drzwi i wszedł do środka. W rejestracji nie było już nikogo, ale z gabinetu w końcu korytarza dobiegł go płaczliwy, dziecięcy głosik.

– Bethany!

W mgnieniu oka znalazł się przy małej. Oprzytomniawszy nieco, rozejrzał się po pomieszczeniu i aż przysiadł z wrażenia. Byli tam wszyscy: Cathy, Bethany i Mickey. Ich twarze były zalane łzami, a na błyszczącym stole zabiegowym z nierdzewnej stali leżał chyba największy pies, jakiego Sam w życiu oglądał.

Usiłował zrozumieć, o co chodzi. Pies przypominał lekko skundlonego wilczarza irlandzkiego i sprawiał wrażenie, jakby dopiero co przegrał walkę na śmierć i życie i lada moment miał wyzionąć ducha. Miał rozszarpany bok i zmiażdżoną łapę, i leżał bez ruchu w kałuży krwi, chociaż obecnie krwawienie zdawało się ustawać. Nie trzeba być lekarzem, żeby domyślić się, co to oznacza.

– Ma na imię Jasper i został strasznie pogryziony – wyjaśniła Bethany, zanim Sam zdążył się odezwać. – Ciocia Cathy uważa, że powinniśmy pozwolić mu umrzeć.

Wzrok Cathy wyrażał żal, że naraziła dzieci na tak ciężkie przeżycie. Sam jednak nie miał do niej pretensji. Dobrze wiedział, że powinien był wcześniej zabrać dzieci do domu, zamiast zostawiać je na głowie Cathy.

– Posłuchaj, Beth. Tak naprawdę będzie dla niego lepiej. Nie możemy pozwolić mu cierpieć – tłumaczyła Cathy.

Tymczasem Sam nie spuszczał wzroku z Mickeya. Chłopiec trzymał psa za poszarpaną obrożę i tulił twarz do kudłatego pyska z taką tkliwością, z jaką matka tuli zranione dziecko. Ten malec, który nawet nie zapłakał po śmierci rodziców i przez ostatnie lata skrywał emocje, sprawiał wrażenie, jakby za chwilę miał dać upust wszelkim nie wyrażonym przez lata uczuciom.

– To chyba bezdomny pies – zauważył Sam, przyglądając się uważnie chłopcu.

Nieszczęsny czworonóg z całą pewnością już od dłuższego czasu błąkał się bez właściciela. Był tak wychudzony, że została z niego właściwie tylko pokąsana przez pchły skóra, no i kości. Zbolałe oczy zapadły się gdzieś głęboko, a sierść chyba nigdy nie widziała szczotki i mydła. Na grzbiecie miejscami połyskiwały łysiny. Pewnie ma egzemę, pomyślał Sam i instynktownie spróbował odsunąć chłopca od psa. Ten jednak tylko mocniej przywarł do zwierzęcia.

– To uczulenie wywołane przez pchły. – Cathy jakby czytała w myślach Sama, po czym obejrzała psią łapę.

– To znaczy, że mamy tu zapchlonego, zagłodzonego i zapewne śmiertelnie poranionego psa, tak? – zapytał Sam.

– Właśnie. – Cathy tym razem podzielała jego zdanie.

– Trzeba go uśpić. Im szybciej, tym dla niego lepiej.

– To znaczy zabić go – uściśliła Bethany, a ciałem Mickeya wstrząsnął wyraźny dreszcz.

– Chyba tak. Jest stary i bardzo cierpi.

Pies spojrzał na Sama wzrokiem, który mówił, że całkowicie się z nim zgadza.

– Ale ciocia Cathy potrafi go wyleczyć. Prawda, ciociu? – upierała się Beth. A Mickey spojrzał na lekarkę tak zrozpaczonym wzrokiem, że na moment zabrakło jej powietrza.

– Nie wiem – odparła słabym głosem.

Sam zupełnie nie wiedział, co począć. Bliźnięta, Abby, stara kobyła, a teraz to psisko. Co tu począć?

– Jakie ma szanse? – zapytał, na co Cathy uśmiechnęła się nieznacznie i delikatnie pogłaskała psi łeb.

Kiedy byli małżeństwem, Sam nie miałby wątpliwości, co zrobić. Zapewne sam wykonałby śmiertelny zastrzyk. A teraz ją prosi, żeby ratowała życie bezdomnego kundla?

– To nie jest stary pies – przyznała w końcu, przesuwając dłoń z psiego pyska na jasną główkę Mickeya, jakby próbowała dodać małemu otuchy. – Ma nie więcej niż rok. Ale jeśli mamy mu pomóc, musimy operować natychmiast.

– Jesteś pewna, że nie ma właściciela?

– Przywiozła go tu jakaś baba, kiedy akurat zbieraliśmy się do wyjścia – wyjaśniła Beth. – Podobno ganiał kury i dlatego jej psy go pogryzły. Kazała Cathy go dobić, bo została sama w domu i nie miał kto go zastrzelić. Po prostu zrzuciła psa z ciężarówki na ziemię. Musiało go zaboleć, bo zaczął strasznie wyć i wtedy Mickey pobiegł i zaczął go głaskać.

– Miał szczęście, że go nie ugryzł. Wystraszone zwierzę potrafi być bardzo niebezpieczne. Przepraszam cię, Sam, ale Mickey zareagował tak szybko, że nie zdołałam go powstrzymać. – Cathy pogładziła wielki, kudłaty łeb. – Na szczęście to łagodne psisko. Zanim zdążyłam do nich dojść, Mickey dał mu na imię Jasper i obwieścił, że pies należy do niego.

Sam aż jęknął. Bliźnięta, gosposia, koń, a teraz pies. I co dalej? Zanim podejmie decyzję, odwiezie dzieci do domu i dokładnie wszystko przemyśli.

– Nie mogłabyś go zoperować, a potem poszukać mu właściciela?

– To nie będzie prosty zabieg i ktoś musi mi asystować. Nie jestem w stanie jednocześnie znieczulać i operować. A żaden ze wspólników mi nie pomoże, bo pies jest bezdomny i nikt nie zapłaci za leczenie.

– Stryjku, przecież jesteś lekarzem. Na pewno umiałbyś pomóc. – Bethany jak zwykle wtrąciła swoje trzy grosze.

Też coś! Miałby spędzić dwie godziny przy stole zabiegowym? Nie, przede wszystkim musi odwieźć dzieci do domu, bo jeszcze rzeczywiście uwierzą, że pozwoli im przygarnąć psa.

– Pokryję wszelkie koszty.

– Chcesz płacić za coś, co umiesz sam zrobić? – Cathy nie posiadała się z oburzenia. – Mnie nikt nie zapłaci za operację, Sam.

– Czyżbyś próbowała upchnąć mi psa?

– Nieprawda.

– To mój piesek – upierał się Mickey. – Ciocia Cathy mówiła, że nie będziesz go chciał, ale ja powiedziałem, że na pewno się zgodzisz. Miałem rację, prawda?

W żadnym wypadku, pomyślał, ale słowa zamarły mu na ustach. Poparzył bezradnie na psa, dzieci i Cathy.

– Musicie zjeść kolację.

– Byliśmy na hamburgerach. – Beth nigdy się łatwo nie poddawała. – Nie wyjdziemy stąd, dopóki Jasper nie poczuje się lepiej. Możemy patrzeć, jak będziecie operować?

– To nieprzyjemny widok. Moglibyście się źle poczuć.

– My? – Dziewczynka wzięła brata za rękę. – Na pewno nie będziemy wymiotować, prawda, Mickey?

– Pewnie, że nie.

Wszyscy, nie wyłączając nieszczęsnego psa, skupili całą uwagę na Samie, a wyraz oczu Cathy nie pozostawiał wątpliwości, że spodziewa się odmowy. Była przekonana, że zaraz zabierze dzieci i pojedzie do domu. No, może zostawi parę dolarów na pokrycie kosztów leczenia. Tymczasem Sam zrozumiał, że nie może sprawić bliźniętom zawodu. Poza tym coraz bardziej zależało mu, by Cathy zmieniła o nim zdanie.

Czyżby zaczynał tracić rozum? Zamiast się wyspać przed jutrzejszym dyżurem, ma spędzić nie wiadomo ile godzin, asystując byłej żonie przy bezdomnym kundlu? Gdyby tylko Beth i Mickey oderwali od niego te ufne, dziecięce spojrzenia! I gdyby Cathy była w stanie poradzić sobie w pojedynkę! Patrząc na nią, nie potrafił zapanować nad gwałtownym przypływem opiekuńczych uczuć. To dziwne, ale nigdy wcześniej nie doświadczał podobnych wzruszeń. Cathy zawsze imponowała mu niezależnością, a teraz wiele by dał, by móc ją otoczyć opieką. Ta jej cholerna niezależność zaczynała go już drażnić.

Jedyne, co mógł teraz dla niej zrobić, to pomóc jej uratować psa i przyjąć go pod swój dach.

– Powiedz mi, co mam robić – odezwał się w końcu.

Rzuciła mu zaskoczone spojrzenie, jakby nie spodziewała się, że tak łatwo się podda.

– Procedura przy znieczulaniu zwierząt jest prawie taka sama jak w przypadku ludzi – oznajmiła, sprawdzając krążenie krwi w chorej łapie. Potem dokładnie obejrzała psie dziąsła. – Trzeba będzie go intubować…

Wydała Samowi odpowiednie instrukcje, w duchu dziękując Bogu za to, że ma do czynienia z niewątpliwie inteligentnym asystentem. Stan wygłodzonego, zmaltretowanego psa był na tyle poważny, że jeśli mieli go uratować, trzeba mu było podawać narkozę bardzo ostrożnie. Na szczęście Jasper nie stawiał oporu. Sam przytrzymał go delikatnie, Cathy zaś wstrzyknęła mu ampułkę ketaminy i valium, a następnie podłączyła kroplówkę. Nie musiała nawet prosić, by rozwarł psu szczęki, aby mogła wsunąć do tchawicy rurkę, przez którą po chwili popłynęła mieszanka tlenu i gazu.

– Pięćset miligramów keflinu dożylnie – poleciła, podłączywszy aparaturę.

– Już się robi.

Czekając, aż pies pogrąży się w głębokim śnie, oboje dokładnie wyszorowali ręce i włożyli sterylne fartuchy, rękawiczki chirurgiczne i maski.

– Gdyby któreś z was źle się poczuło, niech wyjdzie na korytarz i napije się wody – zwróciła się Cathy do dzieci, które przez cały czas przyglądały się im jak urzeczone. – Teraz ani ja, ani stryjek nie będziemy mogli wam pomóc, bo musimy skupić całą uwagę na pacjencie. Rozumiecie?

– No pewnie! – Mickey pokiwał głową i chwycił siostrę za rękę. – Nie martwcie się o nas, tylko zajmijcie się moim psem.

Sam asystował Cathy z uwagą, nieoczekiwanie doświadczając przy tym niezwykłych i dość przyjemnych doznań. Nigdy dotąd nie operowali razem. Miał w nosie jej zwierzęta i, mimo że czasem się chwalił żoną weterynarzem, nigdy nie interesował się jej pracą. Teraz niezwykła sprawność, z jaką oczyszczała ranę, łączyła poszarpane naczynia i składała pogruchotane kości, poraziła go zupełnie. Poczuł, że odkrywa Cathy na nowo i tylko żałował, że dzieje się to tak późno.

Na początku małżeństwa uważał jej zajęcie za niegroźne hobby. Cathy miała być przede wszystkim reprezentacyjną żoną, obiektem zazdrości lekarskiego światka. Sam nigdy nie był specjalnie rozmiłowany w zwierzętach i jeszcze cztery lata temu miałby żonie za złe, że poświęca tyle uwagi jakiemuś bezdomnemu psu. Teraz pragnął nade wszystko, by ich pacjent pozostał przy życiu.

Ciekawe, jak długo żyją psy, zastanowił się, podając Cathy kolejny tampon. Dziesięć, piętnaście lat? Gdy wyjeżdżał z Nowego Jorku, miał nadzieję, że dwa lata wystarczą, by Mickey doszedł do siebie. Wtedy weźmie dzieci z powrotem do Stanów i na nowo poświęci się karierze. Jak długo może trwać kwarantanna przy przewożeniu zwierząt? I jakim cudem zmieści irlandzkiego wilczarza i starą kobyłę w nowojorskim mieszkaniu!

– Krążenie w łapie nie ustało. – Cathy odwróciła głowę w kierunku dzieci. – To znaczy, że jeśli w ogóle wyzdrowieje, będzie mógł normalnie chodzić.

– Jeśli w ogóle wyzdrowieje? – zapytała Beth z pobladłą twarzą.

– Nie martw się. Powinno mu się udać. – Cathy znów pochyliła się nad stołem. – Ale wszyscy będziemy musieli mu pomóc. Tego psa od dawna nikt nie kochał. Żeby wrócić do zdrowia, musi poczuć miłość i serdeczną opiekę.

Zanim zdążyła poprosić, Sam podał jej nici. Od początku operacji zdawał się wyprzedzać jej myśli, a jednocześnie, niczym rasowy anestezjolog, nie spuszczał wzroku z aparatury. Cathy wiedziała, że żaden weterynarz nie wywiązałby się lepiej z zadania. No i gdyby nie Sam, nie zdołałaby uratować Jaspera. Nie miała wątpliwości, że obaj wspólnicy odmówiliby jej pomocy. Poza tym nie mogła trzymać psa w mieszkaniu.

To prawda, że mąż poniżał ją niegdyś i lekceważył wszystko, co było jej drogie. Ale teraz jest opiekunem dzieci jej przyjaciółki i wybawcą dwojga niechcianych zwierząt. Cathy poczuła, że otula ją dziwne ciepło. Nareszcie nie czuje się samotna. Po raz pierwszy od bardzo dawna uśmiechnęła się do Sama przyjaźnie i, nie czekając na reakcję z jego strony, odwróciła wzrok.

Tymczasem Sam poczuł, że zalewa go fala upojnego wręcz ciepła.

– Prawie skończyłam – obwieściła Cathy, usuwając rurkę z psiej tchawicy. – Dziękuję ci, Sam. – Jej głos był łagodny jak nigdy dotąd. – No to najgorsze mamy już za sobą. Zabiorę go na noc do domu. – Uśmiechnęła się do ogromnie przejętych maluchów.

– Nie możesz go tutaj zostawić? – zapytał Sam.

– Nie. Trzeba go obserwować, a tutaj przecież nie ma nikogo.

– To co zwykle robicie w podobnych sytuacjach?

– Steve jest bardzo oszczędny, więc jeśli mamy pacjenta wymagającego stałej opieki, wynajmuje na noc pielęgniarza na koszt właściciela. Tyle że ja wolę nie korzystać z jego usług, bo podejrzewam, że facet po prostu przychodzi tu spać. Dlatego zwykle zabieram mniejsze zwierzaki…

– Do siebie? – Przynajmniej tym nie zdołała go zaskoczyć. – Gdzie teraz mieszkasz?

– Wynajmuję mieszkanie w bloku – odrzekła i spojrzała na psa z pewnym zakłopotaniem. – To duże zwierzę. Mogę mieć kłopot z gospodynią. Ale… Nie mam wyboru. Mógłbyś pomóc mi przenieść go do furgonetki?

– Oczywiście. – Poczuł, że kamień spada mu z serca.

Przynajmniej na dzisiaj ma kundla z głowy. Co prawda zaczynał mieć lekkie wyrzuty sumienia, ale wytłumaczył sobie, że nie stać go na kolejną nieprzespaną noc. Nie może przecież narażać na ryzyko własnych pacjentów.

Jasper był wciąż półprzytomny. Kiedy Sam wziął go na ręce, odniósł wrażenie, że mimo niedożywienia pies waży tonę.

– Jak go wniesiesz do domu? Ktoś ci pomoże?

– Poradzę sobie.

Poczucie winy doskwierało mu coraz wyraźniej.

– Pytam, czy ktoś będzie mógł wnieść psa do mieszkania?

– Nie, ale…

– W takim razie pojedziemy za tobą, prawda, dzieciaki? A potem sami zatargamy go na miejsce.

– Nie chcę.

– To jak zamierzasz sobie poradzić?

Cathy spojrzała bezradnie na psa. Rzeczywiście był ogromny, a kroplówka przytwierdzona do łapy czyniła przenoszenie go jeszcze trudniejszym. Jednak nie chciała, żeby Sam jej towarzyszył. W jego obecności zaczynała się czuć tak jak przed czterema laty. Gdyby wtedy jej nie porzucił…

To idiotyczne, skarciła się w duchu. Ich małżeństwo już dawno przestało istnieć i to, że pomoże jej teraz dostarczyć ranne zwierzę do domu, nijak nie może wpłynąć na rozwój wypadków.

– No dobrze – zezwoliła łaskawie. – Możecie za mną pojechać.

– Dzięki. To ci dopiero zaszczyt.

– Oszczędź sobie tych złośliwości albo zabieraj Jaspera na farmę – odparowała. – Musisz tylko co godzinę do niego zaglądać.

– Sama też nie powinnaś wstawać co godzinę – zauważył po namyśle. – Jesteś za słaba.

– Nic mi nie jest.

– Kłamiesz.

– Pilnuj własnego nosa. Możesz mi wierzyć, że naprawdę dobrze się czuję. Proszę cię tylko o to, żebyś pomógł mi przenieść psa. Ale potem masz zabrać dzieci i wrócić na farmę. Już dawno wszyscy powinniście być w domu.

Загрузка...