Rozdział 2

Czuł się naprawdę bardzo głupio. Zamiast spokojnie siedzieć w domu, dał się zamknąć w areszcie. Po cholerę Cathy założyła ten przeklęty alarm? Czyżby zamknięcie na klucz nie stanowiło wystarczającego zabezpieczenia? Kto chciałby ukraść jakąś starą chabetę albo przygarniętego z litości kangura?

Co prawda, musiał przyznać, że klinika znacznie się zmieniła. Dopiero teraz, siedząc w areszcie, uprzytomnił sobie, że przybył jej nowy budynek, a do rejestracji prowadzą szerokie, przeszklone drzwi. Pewnie Cathy w końcu skorzystała z rad byłego małżonka i podążyła z duchem czasu. Skoro tak, to co powie, jeśli go teraz zobaczy?

Na samo wspomnienie pobladłej twarzy Cathy podczas ich ostatniego spotkania Sam poczuł się ciężko chory. Wiele by dał, by nie musieć jej teraz oglądać. Nie tu i nie teraz…

Zwierzęta żony zawsze doprowadzały go do szału. Jak mógł pogodzić drogę, którą wybrała, z własną karierą? Od samego początku ich małżeństwo było nieporozumieniem. W końcu doszło do tego, że zdecydował się wyjechać, mimo że świetnie wiedział, jak bolesne będzie dla niej rozstanie. Poza krótką chwilą, kiedy bliźnięta straciły rodziców, po wielekroć powtarzał sobie, że raz na zawsze wykreślił ją z życia. A teraz, po latach, mają spotkać się znowu, i to w dość dziwnych okolicznościach.

Nie miał jednak wyboru. Jedynymi osobami, które mogły mu teraz pomóc, byli właśnie Cathy albo Doug, który zapewne zgodziłby się wpłacić za niego kaucję. Wolałby jednak nie widzieć miny dyrektora w momencie otrzymania wiadomości, że świeżo zatrudniony, rzekomo genialny chirurg ortopeda spędza noc w areszcie, oskarżony o kradzież kobyły.

A może powinien wezwać na pomoc Abby razem z bliźniętami albo tego Steve'a z kliniki, o którym wszyscy tyle tu mówią? Tylko jak ma wyjaśnić obcemu facetowi, dlaczego próbował ukraść mu chabetę? Nie, jeśli ma się stąd wydostać i wrócić do dzieci, musi prosić Cathy o pomoc. Przecież jest jego żoną, no, może byłą żoną, ale to zawsze coś znaczy.

Dlatego właśnie poprosił sierżanta, by się z nią skontaktował, a teraz pozostało mu tylko czekać z drżeniem serca, aż się pojawi.


– Mówi pan, że aresztowaliście Sama Craiga?

– Tak, proszę pani.

Cathy z niedowierzaniem pokręciła głową. Usłuchała policjanta i włożywszy dżinsy i koszulkę, najszybciej jak mogła zjawiła się w komisariacie, mimo że nie miała najmniejszego zamiaru oglądać złodzieja.

– Sam Craig jest, to znaczy był moim mężem, ale z tego, co wiem, przebywa obecnie w Stanach Zjednoczonych.

– Ten człowiek upiera się, że tak właśnie się nazywa. Poza tym, miał przy sobie klucz do zagrody.

– I chciał ukraść konia?

– Tak. Twierdzi, że o siódmej rano mają go zabrać na ubój. Podobno chciał zapłacić, nawet zostawił dwieście dolarów…

– Ktoś rzeczywiście zostawił taką sumę.

– To może naprawdę pani mąż?

– Mój były mąż nigdy w życiu nie zapłaciłby dwustu dolarów, żeby uchronić starą kobyłę od śmierci. To do niego niepodobne. Musieliście przymknąć kogoś innego.

– Cathy! – Odwróciła się i zobaczyła… Sama. – Coś ty do diabła ze sobą zrobiła? – spytał z przerażeniem.

Zaniemówiła Sam wyglądał dokładnie tak samo, jakim go zapamiętała. Wysoki, świetnie zbudowany i opalony. Jak zwykle. Wokół oczu siateczka zmarszczek od częstych uśmiechów, takie same niebieskie dżinsy i odpięta pod szyją koszula. Zawsze tak się ubierał po powrocie z pracy. Kiedy zobaczyła go po raz pierwszy w życiu, nie była w stanie opanować przyspieszonego bicia serce. Teraz czuła się podobnie.

To łajdak, powtarzała sobie w duchu. Zwyczajny łajdak. A jednak chyba, wbrew samej sobie, nadal go kochała.

– Cathy, co ci się stało? – Gdyby nie to, że policjant mocno trzymał go za ramię, nie zawahałby się wziąć jej w ramiona. Tymczasem tylko przyglądał się tej drobnej postaci, jakby właśnie zobaczył ducha. – Co ci jest?

– Nic – odparła tak chłodnym tonem, że poczuł się, jakby ktoś oblał go wiadrem zimnej wody.

Z trudem panowała nad wzruszeniem. Wiedziała, że musi udawać obojętność. W przeciwnym razie ten człowiek po raz wtóry zrujnuje jej życie.

– Cathy…

– Co ty wyprawiasz? Próbowałeś ukraść konia?

Jakby nie zrozumiał pytania. Co tam koń! W tej chwili tylko przemiana, jaką dostrzegł w jej wyglądzie, zaprzątała mu myśli. Widok Cathy kompletnie zwalił go z nóg. Kiedy ostatnio się widzieli, miała pełną, zaokrągloną sylwetkę. Była kobietą z krwi i kości. Teraz z trudem przychodziło mu uwierzyć, że ma przed sobą tę samą osobę. Wyglądała jak zjawa z innego świata.

Tylko ubrana była jak zwykle na sportowo, a wyraz zielonych oczu, w których błyszczały te same, niebezpieczne ogniki, mówił, że spodziewa się po nim wszystkiego, co najgorsze.

– Może wyjaśni pan tej pani, dlaczego próbował pan ukraść jej konia? – polecił policjant. – Czy rozpoznaje pani męża? – dodał, zwracając się tym razem do Cathy.

– Byłego męża.

– Skoro tak, to nie miał prawa wchodzić do zagrody?

– Nie, ale…

– Proszę mi wyjaśnić, czy to rodzinne nieporozumienie, czy też mamy do czynienia z przestępstwem – zażądał znużony sierżant. – Jeśli to nie jest prywatna sprzeczka, musimy przymknąć tego pana, bo koń należy do starego Bayneya. A jeśli pani pozwoliła panu wejść do zagrody, to tylko marnujemy czas.

– Chciałeś przyprowadzić konia do mnie, tak? – zapytała, nie spuszczając wzroku z twarzy Sama. – Wybij to sobie z głowy. Nie mogę się nim zająć.

– Ja wcale…

– W każdym razie to właśnie sugerowałeś w liście zostawionym w klinice. Chciałeś przerzucić na mnie odpowiedzialność?

– Wtedy tak, ale…

– Co zamierzałeś zrobić z koniem, Sam?

Zachowanie Cathy całkowicie zbiło go z tropu. Nie znał jej takiej. Skąd ten dystans, rezerwa? Co się stało z porywczą dziewczyną, która cztery lata temu oblała go wiadrem pomyj, kiedy kazał jej wybrać między życiem wśród zwierząt a wyjazdem u boku męża do Stanów?

– Chciałem go zabrać do domu, dla bliźniąt.

– Bliźniąt?

– Czyżbyś ich nie pamiętała? – Tym razem to Sam przybrał chłodny ton. Kiedyś wyobrażał sobie, że kochała te dzieci. – Na imię im Beth i Mickey.

– Bethany i Mickey? – Tym razem nie zdołała ukryć rozczulenia. – Wrócili tu? Sam, przywiozłeś dzieci do domu?

– Tak.

– I to dla nich chciałeś zabrać konia?

– Owszem, ale…

Cathy nie musiała dłużej słuchać.

– Proszę wypuścić tego pana – zwróciła się do policjanta.

– Sama wyjaśnię tę sprawę. Zapiszcie, że wszedł do zagrody za moim pozwoleniem.


– Możesz mi wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi?

– poprosiła, kiedy znaleźli się przed budynkiem komisariatu.

Przez te cztery lata Sam prawie się nie zmienił. Cathy chciała go dotknąć, jakby nie mogła uwierzyć, że to nie sen, ale na szczęście zdołała się powstrzymać.

– Najechałem na tę kobyłę wczoraj w nocy. – Sam odgarnął włosy z czoła. – Było już po północy, w samochodzie miałem dzieciaki, a z samego rana musiałem się zgłosić w pracy. Więc zostawiłem ją w twojej zagrodzie i wsunąłem kopertę pod drzwi. Wiedziałem, że nie odmówisz jej pomocy.

– Ach tak. Dziękuję. – Cathy uczyniła krok do tyłu. Bliskość Sama stawała się coraz trudniejsza do zniesienia.

– Co się stało z twoim litościwym sercem?

– Sam powtarzałeś wiele razy, że to głupota – żachnęła się i ruszyła w stronę samochodu.

– Poczekaj. Dokąd idziesz?

– Do domu.

– Cathy! – Sam wyciągnął dłonie w jej kierunku.

Nie, nie może sobie pozwolić na żadną uległość.

– Cathy? – powtórzył błagalnie.

– Słucham? – Nie domyślał się nawet, z jakim trudem udawała obojętność.

– Policja przywiozła mnie tu radiowozem. Mój samochód i przyczepa stoją pod kliniką. I coś trzeba zrobić z tą kobyłą.

– Czego właściwie ode mnie oczekujesz?

– Przypuszczam, że potrafisz wyłączyć alarm. Musisz pomóc mi zabrać ja z zagrody.

– Nie…

– Posłuchaj, niedługo mają przyjechać po nią z ubojni. Jeśli mi nie pomożesz, pójdzie na rzeź.

– Prosisz mnie, żebym pomogła ci uratować zwierzę? – Cathy nie wierzyła własnym uszom.

Sam zagryzł usta. Sytuacja była rzeczywiście dziwna.

– Tak.

– Nie wierzę.

– Nie proszę cię, żebyś mi uwierzyła, tylko żebyś pomogła mi uwolnić konia.

Przez dłuższą chwilę przyglądała się byłemu mężowi w milczeniu. W świetle ulicznej latarni zauważyła pewne, prawie niewidoczne zmiany w jego twarzy. Zmarszczki mimiczne wokół oczu stały się jakby mniej wyraziste, za to na czole pojawiły się bruzdy mogące świadczyć o częstych zmartwieniach.

Słyszała, że po śmierci brata i bratowej Sam zabrał ich dzieci do Stanów. Podejrzewała, że związał się tam z inną kobietą. W końcu niewiele jest chyba dziewczyn na świecie, które potrafiłyby się oprzeć jego czarowi. Choć może życie nie jest aż tak proste? Sam musiał przecież zadbać o dzieci, a jednocześnie na pewno nie zapominał o swojej cennej karierze. Niech będzie, pomoże mu dziś z tym koniem. Ale na tym koniec. Zaraz potem jedzie do domu wyspać się. Za nic nie dopuści, żeby Sam znowu zakłócił jej spokój.


Kobyła nie ruszyła się z miejsca. Najwyraźniej straciła wszelkie zainteresowanie tym, co działo się wokół. Nawet wycie alarmu i policyjnych syren nie zrobiło na niej wrażenia. Nie zareagowała też i teraz, kiedy wyłączywszy system alarmowy, Cathy i Sam zbliżyli się do niej.

– To mój wóz. – Sam wskazał samochód z przyczepą.

– Gdybyś pomogła mi ją załadować…

– Bo nie bardzo umiesz obchodzić się z końmi?

– Właśnie.

– To jak zamierzasz się nią zajmować?

Pogładził włosy w geście zakłopotania. Pomyślała, że kiedy byli małżeństwem, rzadko tracił pewność siebie, tymczasem tej nocy zdarzyło mu się to już dwukrotnie.

– Mam nadzieję, że zdołam się jakoś nauczyć – odrzekł znużonym tonem. – Cały czas muszę się teraz czegoś uczyć. Opieki nad dziećmi, koniem…

– Rozumiem. – Pokiwała głową, choć wciąż nie pojmowała przemiany, jaka w nim zaszła. Intuicja mówiła jej jednak, że nie powinna być zbyt dociekliwa. Przecież nie wolno się jej angażować. Chwyciła klacz za uzdę i zawahała się.

– Czy ktoś ją oglądał po wypadku?

– Nie wiem. Przypuszczam, że ktoś z kliniki się nią zajął. W końcu spędziła tu cały dzień.

Cathy z czułością pogładziła zwierzę po łbie. Kobyła jednak pozostała apatyczna, jakby porzuciła już nadzieję.

– Ten opatrunek nie został założony przez weterynarza – zauważyła Cathy, ostrożnie zachodząc konia od tyłu.

– To moje dzieło. Próbowałem powstrzymać krwawienie.

– A przynajmniej odkaziłeś ranę?

– Posypałem jakimś środkiem antyseptycznym z samochodowej apteczki.

– W ścianie jest kran z zamocowanym wężem. Wystarczyło odkręcić kurek i opłukać skaleczenie wodą.

– Tak? I może miałem jeszcze poprosić dzieciaki, żeby ją przytrzymały? Poza tym było kompletnie ciemno. – O dziwo, znowu zaczynał się tłumaczyć. – Zrozum, Cathy, myślałem, że rano się nią zajmiesz. W końcu właśnie po to ją tu przyprowadziłem.

– Możesz być pewien, że nikt tu nawet na nią nie spojrzał. Nie byłam dziś w pracy, a Ross nie ruszy palcem, jeśli ktoś nie zachęci go zwitkiem banknotów.

– Wydawało mi się, że twój wspólnik ma na imię Steve.

– Tak, ale Ross też tu pracuje. Jeden lepszy od drugiego – zaśmiała się z goryczą.

– Ale dlaczego?

Udała, że nie słyszy, i całą uwagę skupiła na klaczy.

– Nawet nie tknęła jedzenia. – Wskazała na wypełniony po brzegi żłób. – Rebeka podała jej karmę i wodę, ale poza tym nikt się nią nie interesował. Tymczasem…

– Wdała się infekcja?

– Chyba tak…

Powiedziała to tak znużonym głosem, jakby to ona nie usiadła na moment od świtu. Sam znów poczuł ogarniający go niepokój. Mówiła przecież, że ma dziś wolne. Skąd więc to zmęczenie? I dlaczego wygląda, jakby właśnie wyszła z obozu jenieckiego? Czegoś tu nie rozumiał. Jednak przynajmniej na razie nie mógł sobie zaprzątać tym głowy. W domu czekają dzieci i musi jak najszybciej do nich wrócić.

– Pomóż mi załadować ją na przyczepę. Pojedziemy na farmę, a rano wezwę któregoś z twoich kolegów, żeby opatrzył ranę.

– Ona może nie dożyć do rana. Teraz ty musisz mi pomóc.

– Ale naprawdę muszę już wracać do domu.

– Ja też. Ale chyba nie chcesz mieć martwego konia.

– Nie, ale…

– Więc mi pomóż. I to szybko – poleciła tonem nie znoszącym sprzeciwu.


Poczuł się tak, jakby czas nagle się cofnął. Ileż to razy od początku małżeństwa pomagał Cathy opatrywać ranne zwierzęta? Przytrzymaj go, zwykła mówić, zabierając się do kolejnego połamańca. Raz nawet kazała mu trzymać kobrę tygrysią z rozległym skaleczeniem na skórze. Zamiast usiąść po pracy do kolacji, dostawał butelkę ze smoczkiem i kocie niemowlę do nakarmienia, podczas gdy Cathy zajmowała się porażonym prądem koalą.

Na początku nawet mu się to podobało, ale w krótkim czasie ten wieczny bałagan i rozgardiasz zaczął mu przeszkadzać. Bał się zapraszać znajomych do domu, bo nigdy nie miał pewności, czy też nie zostaną zagonieni do pomocy.

A teraz stał tu znowu, przemawiając czule do starej kobyły, podczas gdy jego była żona zajmowała się poranionym zadem. Tyle że teraz stanowiła cień dawnej Cathy. Jedynie dłonie pracowały z tą samą biegłością co zawsze. Jak najdelikatniej, żeby nie przysporzyć zwierzęciu bólu. Gdyby zamiast weterynarii zdecydowała się studiować medycynę, zapewne zostałaby świetnym chirurgiem i zarabiała krocie.

Chociaż, pomyślał, wygląda na to, że obecnie jej klinika prosperuje całkiem nieźle. Może kiedy wyjechał, zabierając ze sobą książeczkę czekową, wreszcie do niej dotarło, że musi zacząć zarabiać na życie?

– W ranie tkwią odpryski lakieru – oświadczyła. – Podaj mi środek znieczulający.

Sięgnął po odpowiednią ampułkę, którą Cathy razem z narzędziami przyniosła do zagrody z budynku kliniki.

Klacz nawet nie drgnęła, gdy Cathy robiła jej zastrzyk. Poddawała się wszelkim zabiegom z pełną rezygnacją, jakby wiedziała, że czeka ją rychła śmierć.

Może tak by było najlepiej, pomyślał. Pojechałby do domu i powiedział dzieciom, że kobyła wyzionęła ducha. Tyle że sam też nie chciał widzieć jej martwej. I to nie tylko ze względu na bliźnięta.

– Powinienem był wczoraj porządnie oczyścić ranę. Przepraszam.

Cathy rzuciła mu zdziwione spojrzenie.

– A umiałbyś znieczulić konia?

– Nie, ale…

– Więc i tak by ci się nie udało. W każdym przyzwoitym szpitalu dla zwierząt zajęliby się nią z samego rana. – Cathy nie kryła oburzenia. – Nawet jeśli zdecydowali się skazać konia na śmierć, powinni od razu go dobić, a nie kazać męczyć się do poniedziałku, bo tak im wygodniej.

– Chcesz powiedzieć, że to nie jest dobry szpital? – zapytał łagodnie, ale w odpowiedzi uzyskał jedynie pełne żalu spojrzenie.

Cathy wygoliła sierść dookoła rany, usunęła szczypcami odpryski farby oraz zainfekowaną tkankę i wreszcie założyła szwy.

– Skaleczenie jest na tyle wysoko, że skóra dała się naciągnąć. Inaczej musielibyśmy robić przeszczep. No dobrze, teraz dam jej antybiotyk i założę opatrunek. – Położyła na ranie tampon ze sterylnej gazy i sięgnęła po bandaż.

– A to po co? – zdziwił się Sam.

– Równy, mocny ucisk powinien zapobiec powstaniu opuchlizny. Poza tym nie zdoła zerwać takiego opatrunku.

– Mojego nie zerwała.

– Była za słaba, żeby zwrócić na niego uwagę. A może wcale nie chcesz, żeby poczuła się lepiej?

– Oczywiście, że chcę.

W końcu rana została opatrzona i mogli zaprowadzić klacz do przyczepy. Nie stawiała oporu. Zamknąwszy drzwi, Sam odwrócił się w stronę Cathy i znowu ogarnął go niepokój.

Stała oparta o ogrodzenie, jakby zaraz miała się przewrócić. Jej twarz była blada jak kreda.

– Jesteś chora…

– Nie, po prostu zmęczona. – Odetchnęła głęboko i wyprostowała plecy. Za nic nie może dopuścić do tego, żeby ją teraz dotknął. – Jadę do domu. Ucałuj ode mnie bliźnięta.

– Cathy, co się dzieje?

– Nic. – Cofnęła się. – Daj mi spokój.

– Ale…

– Masz swoją kobyłę, wiec odwieź ją do domu – rzekła zmęczonym głosem.

– Chciałbym…

– Nic mi nie jest.

– No a jeśli coś z nią będzie nie tak?

Wskazał głową w kierunku zwierzęcia, choć szczerze mówiąc, koń mało go teraz obchodził. Uważnie wpatrywał się w Cathy i coraz mniej podobało mu się to, co widział. Próbował przywołać całą swą medyczną wiedzę, by odkryć, co jej dolega.

– Jeśli nie nastąpi poprawa, zadzwoń do mnie. Mam dyżur we wtorek po południu. A jeśli gotów jesteś zapłacić, postaram się, żeby Steve albo Ross jutro do was podjechali.

– Sama nie możesz przyjechać?

– No, nie wiem…

– Postaraj się, proszę. Oczywiście, jeśli będziesz się czuła na siłach.

– Spróbuję. Bardzo chciałabym spotkać się z dziećmi. Jak rozumiem, mieszkacie na farmie twojego brata.

– Tak. Przecież to ich dom.

– Oczywiście.

Zauważył, że mówiła z coraz większym wysiłkiem.

– Dobranoc, Sam.

– Cathy…

– Nic nie mów. – Powstrzymała go gestem dłoni i zanim zdążył się odezwać, zniknęła w ciemnościach.


– Noga świetnie się goi, naprawdę wręcz zadziwiająco dobrze, biorąc pod uwagę wiek małżonki. Nastawiliśmy kość, rekonstruując brakujący kawałek przy pomocy stalowego pręta. Na pewno nie będzie krótsza. Zona znakomicie zniosła operację. Niedługo będzie chodzić jak za dawnych lat, tylko najpierw wszystko musi się zrosnąć.

Osiemdziesięciopięcioletni Reg Harcourt wsparł się ciężko na lasce i spojrzał na Sama nieufnie. Niby wygląda na uczciwego człowieka, pomyślał, ale czy lekarzom można ufać?

– Jest pan pewien? Poprzedni doktor też zapewniał, że wszystko będzie dobrze, a żona wciąż utyka.

Nie mogło być inaczej, skoro rzeczony medyk uznał, iż w wieku siedemdziesięciu paru lat Margaret Harcourt jest za stara, by poddać się operacji. A może za stara, by się nią przejmować? W wypadku, jakiemu uległa przed sześcioma miesiącami, jej kość piszczelowa została poważnie uszkodzona, a potem, na skutek nieodpowiedniego leczenia, zrosła się tak krzywo, że starsza pani nie mogła chodzić bez utykania. Nierówne obciążenie powodowało bóle kręgosłupa i ogólne osłabienie, przez co pacjentka dziś się przewróciła i znowu złamała nogę, tym razem w kostce.

Kiedy ją przywieziono do szpitala, Sam zdecydował, że nie może poprzestać na nastawieniu samej kostki. Przy okazji zajął się wcześniejszym złamaniem, przywracając kości prawidłowe położenie i uzupełniając brakujący kawałek stalowym prętem. Gdyby tego nie uczynił, pacjentka z pewnością w niedługim czasie znowu straciłaby równowagę i wyrządziła sobie kolejną krzywdę.

Pan Harcourt nie był do końca przekonany, więc Sam zaprosił go do gabinetu, pokazał zdjęcia wykonane przed i po operacji oraz szczegółowo opisał przebieg zabiegu.

– Dziękuję, że poświęcił mi pan tyle czasu – powiedział w końcu starszy pan, podnosząc się z krzesła. – Wiem, że większość ludzi uważa, że kiedy ktoś skończy sześćdziesiątkę, wart jest mniej więcej tyle co zeszłoroczny śnieg, a ja strasznie nie lubię, jak ktoś próbuje robić mnie w konia.

No to koniec na dzisiaj, pomyślał Sam, gdy pokrzepiony na duchu mężczyzna opuścił gabinet. I aż jęknął, kiedy na biurku zadzwonił telefon. Czyżby to kolejne wezwanie?

– Stryjku, wystygła ci herbata – oznajmiła Beth rzeczowo.

– Właśnie wychodzę. Będę w domu za pół godziny. – To znaczy wpół do ósmej, westchnął w duchu. Naprawdę, musi znaleźć sposób, by spędzać więcej czasu z dzieciakami. Przecież poza nim nie mają nikogo.

– Jak się ma nasza klacz? – zapytał.

– Poppy czuje się coraz lepiej.

– Poppy?

– Ciocia Cathy powiedziała, że tak nazywał ją poprzedni właściciel.

– Cathy? – Sam poczuł dławienie w gardle. – Była u was?

– Przyjechała po południu zrobić Poppy zastrzyk. Przywiozła dla niej lekarstwo i jakieś smakołyki. Wiesz, stryjku, że ją pamiętałam? I Mickey też. Nawet ją uścisnął.

Mickey ją uścisnął? Sam nie wierzył własnym uszom. Przecież chłopiec nikomu nie dawał się nawet dotknąć.

– Naprawdę?

– Tak, bo ciocia powiedziała, że jak jej nie uściska, to się rozpłacze, bo tak bardzo się za nami stęskniła. Więc oboje ją wyciskaliśmy, i Abby też.

– Abby?

– Poprosiła, żebyśmy tak się do niej zwracali, bo nie lubi, jak ktoś ją nazywa panną Harrod. Chyba naprawdę tego nie lubi, bo się rozpłakała. Chociaż nie jestem pewna, bo ona i tak ciągle płacze. Zużyła dziś już trzy chusteczki. A jak nie przyjechałeś na podwieczorek, to też się rozbeczała.

– Boże…

– To kiedy przyjedziesz?

– Już stąd wychodzę.

– To powiem Abby, że nie pójdziemy spać, dopóki nie wrócisz. Pewnie się znowu rozpłacze! – oznajmiła Beth i odłożyła słuchawkę.

Rany boskie…

– Wszystko w porządku? – Barbara, główny anestezjolog szpitala, pojawiła się w drzwiach. Podobnie jak Sam, jeszcze nie przebrała się po operacji. Była kobietą w średnim wieku, dobrze zorganizowaną i niezwykle kompetentną. Sam w ogóle był pod wrażeniem doskonałych kwalifikacji członków zespołu chirurgów, z którymi przyszło mu teraz współpracować.

– Jak się czuje Margaret? – zapytał.

– Śpi snem sprawiedliwego. Potrzymam ją na środkach znieczulających do rana. Byłeś dziś świetny, Sam. – Serdecznie uścisnęła mu dłoń. – Nie miałam okazji cię powitać w naszym zespole. Ale teraz, kiedy zobaczyłam cię w akcji, chciałam to zrobić szczególnie gorąco. Jesteś znakomity.

– Dziękuję – rzekł, zdejmując fartuch. – Gdzie mam go zostawić?

– Rzuć w kąt. Charlie przychodzi o ósmej posprzątać.

– Czy nie dorabia sobie przypadkiem sprzątaniem po domach?

– A co, nie dajesz sobie rady z bałaganem?

– A jak mam dać sobie radę, skoro mam pod opieką dwoje małych dzieci, gosposię, która na wszystko reaguje płaczem, i starą, ledwo dychającą kobyłę?

– Przydałaby ci się żona, co? – zauważyła Barbara z rozbrajającym uśmiechem. – Wszyscy lekarze są tak zapracowani, że w pojedynkę nie dają rady. Czasem sama żałuję, że nie jestem facetem i w domu nie czeka na mnie gorąca kolacja. Bo o ile wiem, nie jesteś żonaty, prawda?

– To doświadczenie mam już za sobą.

– Ach tak, oczywiście. Teraz sobie przypominam. Doug wspominał, że byłeś mężem Cathy Martin.

– Owszem.

– Mogłeś wybrać gorzej. – Barbara spojrzała na Sama z ukosa. – Wiem, że to nie moja sprawa, ale twoja była żona to naprawdę niezwykle dzielna osoba. A do tego ma poczucie humoru i serce anioła. Ale i tak pewnie nie zdołałaby ci pomóc. Przynajmniej nie teraz, w jej stanie zdrowia.

Z jakiegoś całkiem niezrozumiałego dla siebie powodu Sam poczuł ściskanie w żołądku.

– A co jej właściwie jest? Mam nadzieję, że to nie rak. O Boże, nie.

– Nie, to nie rak. – Barbara zbyt często widziała przerażenie na twarzach pacjentów, by nie zauważyć, jak bardzo się przejął, więc natychmiast pospieszyła z wyjaśnieniem. – Ale właściwie otarła się o śmierć. Na szczęście najgorsze ma chyba już za sobą.

– Co to za choroba?

– Zespół Guillain-Barrego.

– Niemożliwe.

– To niezwykle rzadka choroba – mówiła Barbara, nie spuszczając wzroku z twarzy kolegi. – Jedyny przypadek, z jakim miałam do czynienia w dwudziestoletniej karierze. Cathy przeszła niezwykle ostre zapalenie wielonerwowe, które zaatakowało wszystkie nerwy i mięśnie. Przez jakiś czas była kompletnie sparaliżowana. Kiedy doszło do niewydolności układu oddechowego i trzeba było podłączyć respirator, musieliśmy odesłać ją do Sydney. Myśleliśmy, że nawet jeśli nie umrze, to do końca życia pozostanie przykuta do łóżka.

Zawiesiła głos w oczekiwaniu na dalsze pytania, lecz* Sam zachował milczenie. Tylko napięcie malujące się na jego twarzy świadczyło o tym, jak bardzo jest przejęty.

– Przez jakiś czas nie mieliśmy o niej żadnych wieści. Myślałam, że nie żyje. Aż pewnego ranka Toby z interny dostał wiadomość, że się z tego wyliże. Po trzech miesiącach choroba powoli zaczęła się cofać. Właściwie tylko dzięki sile woli Cathy znowu samodzielnie oddychała. Ben, to znaczy mój mąż, jest fizjoterapeutą. Opowiadał, że lekarze z Sydney umierali ze strachu, kiedy kazała odłączyć respirator. Ale powoli, krok po kroku, wracała do zdrowia.

– Kiedy zaczęła chorować? – zapytał, nie odrywając wzroku od podłogi.

– Dwa lata temu. Nie jest jeszcze całkowicie wyleczona, ale czuje się na tyle dobrze, że wróciła na pół etatu do pracy. Przychodzi do Bena na rehabilitację. Podobno mięśnie ma jeszcze sztywne i bardzo powoli przybiera na wadze, ale na szczęście najgorsze już za nią.

– To znaczy, że zachorowała mniej więcej w tym samym czasie, kiedy zginął mój brat – powiedział Sam po chwili.

Nareszcie zrozumiał, dlaczego nie pojawiła się na pogrzebie. A przez cały czas wyobrażał sobie, że przez zwierzęta nawet los dzieci przestał ją obchodzić.

– Dlaczego nikt mi nic nie powiedział? Przyjechałem tu wtedy na pogrzeb i po bliźnięta?

– Może nie chcieli cię martwić? Miałeś własne problemy, a przecież byliście po rozwodzie. Cathy chyba nie chciała, żeby cię informować. O ile wiem, wasze małżeństwo rozpadło się jakiś rok wcześniej.

– Ale przecież ona nie ma nikogo bliskiego – rzekł Sam w zadumie.

Czy zdecydowałby się przyjść Cathy z pomocą, gdyby dowiedział się, że jest chora? Jej rodzice nie żyją, no i nie pamiętał, by miała przyjaciół. Zawsze twierdziła, że najlepiej czuje się w towarzystwie zwierząt i przywiązywała wielką wagę do swej niezależności. Na początku bardzo tym Samowi imponowała. Tylko bycie niezależnym i zdrowym to całkiem co innego niż samotność, kiedy jest się przykutym do szpitalnego łóżka.

– Nie przypominam sobie, żeby odwiedzało ją tu wiele osób. Ale najdłużej leżała w Sydney. Może ma tam jakichś przyjaciół.

Nie, nie ma, pomyślał Sam.

– Cholera.

– Czy chcesz przez to powiedzieć, że gdybyś wiedział o chorobie Cathy, przyjechałbyś się nią zająć? – Barbara nie kryła zaskoczenia. – Możesz być pewien, że wcale tego nie oczekiwała. Pamiętam, jak pomagałam jej wypełnić jakieś formularze dla towarzystwa ubezpieczeniowego. Chyba chodziło o pokrycie kosztów leczenia. Podkreślała, że nie jest od nikogo zależna. W szpitalu mówiono, że wasze małżeństwo już dawno przestało istnieć.

– Pewnie masz rację. Tylko wiesz, jak to jest. W końcu była kiedyś moją żoną. To okropne, że musiała przez to wszystko przejść.

– Ale teraz czuje się już o niebo lepiej. Znowu może być niezależną kobietą sukcesu, więc tak się nie przejmuj. Masz mnóstwo własnych spraw na głowie. Dzieci, gosposia, koń, to naprawdę dość dużo jak na samotnego faceta.

Загрузка...