Rozdział 9

– Cathy?

Dobrze znała ten głos. To Sam.

Otworzyła oczy. Powieki miała lepkie od krwi.

– Cathy, kochanie…

Musiałam mieć wypadek, pomyślała. To dlatego Sam jest taki przestraszony.

– W porządku. Nic mi nie jest.

Gdzieś na zewnątrz rozległ się hurgot spadającego na ziemię metalu i oto twarz Sama znalazła się tuż przy jej własnej.

– Nie ruszaj się.

Poczuła duże, silne dłonie, które z lekarską precyzją przesuwały się teraz po jej ciele w poszukiwaniu urazu.

– Wszystko będzie dobrze. Tylko siedź spokojnie. – Wreszcie dotknął jej głowy. Pod palcami poczuł ciepłą, lepką krew. – Masz rozcięte czoło, ale nie wygląda to najgorzej. Coś cię boli?

Cathy była odrętwiała z przerażenia.

– Nie – powiedziała po chwili.

– To dobrze. A teraz weź głęboki oddech. Czujesz jakieś kłucie?

– Nie, Sam. Naprawdę nic mi nie jest. – Powoli zaczynała dochodzić do siebie.

– Nie ruszaj się, dopóki ci nie pozwolę – zaprotestował, widząc, że próbuje wysiąść. – Najpierw musimy mieć pewność, że nic ci się nie stało. – Przycisnął złożoną we czworo chustkę do rozcięcia na czole. – Poczekaj, aż przestanie krwawić.

– Muszę coś sprawdzić. Uderzyłam…

– Tak, uderzyłaś w kangura. Wyskoczył prosto pod koła. Widziałem go, ale nic nie mogłem zrobić. Niestety, nie żyje.

– Muszę go zobaczyć.

– Ale po co? Nie ruszaj się, a ja wezwę karetkę.

– Za nic w świecie. – Odepchnęła go ze złością i wyskoczyła na drogę. – Nie życzę sobie żadnej karetki. Mam dosyć szpitali na całe życie. Chyba za szybko jechałam. Zapomniałam, że na tym odcinku drogi aż roi się od kangurów.

– Cathy, wyskoczył ci prosto pod koła.

– To ich teren, nie nasz. I to ja go zabiłam. Puść mnie. Muszę go zobaczyć.

Kangury zamieszkujące te okolice należały do najpiękniejszych w Australii. Potężne, o rudawej sierści, trzymały się dumnie i zawsze napawały Cathy zachwytem. A teraz jednego zabiła. Bo zamiast patrzeć na drogę, zajmowała się obserwowaniem samochodu Sama. Idiotka!

– Cathy, chodź ze mną do mojego wozu. Muszę się upewnić, czy naprawdę nic ci się nie stało.

– Już ci mówiłam, że nie. Tylko skaleczyłam się w czoło. Gdy odsunęła chusteczkę, krew znowu zalała jej powieki.

Może to i coś więcej niż drobne skaleczenie, ale na razie ma ważniejsze sprawy.

– Gdzie ten kangur?

– Nie masz go po co oglądać.

– Nie zapominaj, że jestem weterynarzem.

– A ja lekarzem. Muszę opatrzyć ci głowę.

– Dopiero jak zobaczę kangura. – Ruszyła przed siebie chwiejnym krokiem, więc nie miał wyjścia – musiał podprowadzić ją do martwego zwierzęcia.

Pochyliła się i dokładnie przyjrzała zwłokom.

– Przecież mówiłem ci, że nie można mu pomóc… – Urwał w pół zdania. Dłoń Cathy właśnie sięgała do torby na brzuchu kangura.

– Przytrzymaj mi chustkę – poprosiła. Po chwili miała już w dłoniach oszołomione kangurze niemowlę.


– Muszę założyć ci szwy.

Wyciągnięta wygodnie na miękkim siedzeniu samochodu Sama, Cathy pozwoliła sobie wreszcie na chwilę relaksu. Jeszcze w szpitalu nauczyła się nie walczyć ze zmęczeniem. Wystarczy się na moment rozluźnić, by zaraz poczuć się lepiej.

– Cathy, pozwól mi się zawieść do szpitala…

– Jeszcze nie teraz. Przede wszystkim musimy zepchnąć furgonetkę na pobocze, bo jeszcze ktoś się o nią rozbije.

– Sami nie damy rady. Zaraz zadzwonię na policję i po pomoc drogową. – Wyjął z kieszeni telefon komórkowy.

Przez chwilę rozważał możliwość wezwania pogotowia, jednak bał się nawet pomyśleć, jak by Cathy zareagowała, gdyby sprowadził karetkę bez jej zgody. Zapewne potraktowałaby to jako kolejny zamach na jej niezależność.

Tymczasem Sam za nic nie chciał jej smucić. Dopiero w momencie wypadku, gdy przestraszył się, że może ją stracić, zdał sobie sprawę z siły własnego uczucia. Praca, bliźnięta, konferencje naukowe; do tej pory myślał, że to podstawowe przyczyny, dla których chce odbudować małżeństwo. Jakże się mylił. Nagle zrozumiał, że chodzi mu o nią samą. Ze bez Cathy całe jego życie wydaje się bez znaczenia.

– Ze szwami można zaczekać – oznajmiła niespodziewanie. – Czy mógłbyś zawieźć mnie do Brimbi?

– Brimbi? – Osada leżała z piętnaście kilometrów na północ od Coabargo. – Ale po co?

– Ten maluch potrzebuje specjalistycznej opieki – wyjaśniła, wkładając kangurzątko pod bluzkę. – Ono nie przeżyje bez podgrzewanej, sztucznej torby, specjalnej mieszanki i kwasochłonnych preparatów.

– Sama nie dasz rady mu pomóc?

– W hotelowym pokoju? Chyba żartujesz.

– Zawsze możesz wrócić na farmę.

– Nie mam odpowiedniego sprzętu.

– A czego byś potrzebowała?

– Nie pamiętasz? Przez cały okres naszego małżeństwa narzekałeś na to, że w lodówce nie ma nic tylko butelki z mieszanką, a po pokoju walają się elektryczne poduszki. Niestety, nawet w klinice nie znajdę odpowiednich preparatów, bo nie zajmujemy się już dzikimi zwierzętami. Nie mają czym płacić.

– To może należałoby go jednak uśpić? – zapytał.

– Sam, przecież nie proszę cię o to, żebyś go przygarnął. Tylko zawieźmy go do Brimbi. Mam tam przyjaciół, którzy prowadzą schronisko dla dzikich zwierząt. Kiedy zachorowałam, przejęli moich wszystkich podopiecznych. Rhonda ma wszystko, co potrzeba, i na pewno zajmie się tym maluchem.

To jakiś absurd, myślał, kiedy w milczeniu kierowali się na północ. Zamiast zająć się obrażeniami ukochanej kobiety, wiezie ją do jakiejś zapadłej dziury, żeby ratować kangurka.


Rhonda czekała na nich na werandzie w różowym szlafroku, lokówkach na włosach i w gumowych kaloszach na nogach. Dzięki komórce Sama, zdążyli uprzedzić ją zawczasu o przyjeździe.

– Cathy, co ci jest? Wyglądasz jak śmierć na chorągwi.

– To tylko drobne skaleczenie. – Cathy wzruszyła ramionami. – Potrzebna mi podgrzewana torba – oznajmiła, wyciągając kangurzątko zza bluzki.

– Już ją przygotowałam. – Rhonda odebrała z rąk Cathy zwierzątko i obejrzała je dokładnie w świetle zwisającej z zadaszenia lampy. – Nie odniósł żadnych obrażeń?

– Na pierwszy rzut oka raczej nie. Ale trudno powiedzieć, czy nie ma uszkodzonych organów wewnętrznych.

– Matka nie żyje?

– Niestety.

– A kto cię tu przywiózł? – zapytała, jakby dopiero teraz zdała sobie sprawę z obecności Sama.

– To mój były mąż.

– Ach, tak. – Rhonda wsunęła kangurzątko pod szlafrok. – Posiedź tu sobie i się ogrzej, a my tymczasem przygotujemy ci mleczko – powiedziała, po czym rzuciła Samowi niechętne spojrzenie. – O ile pamiętam, jest pan lekarzem.

– Owszem.

– To może mi pan powie, dlaczego pozwala pan Cathy jeździć z raną na głowie, która ewidentnie wymaga zaszycia?

– To nie był mój pomysł, żeby tu przyjechać. – Sam poczuł się co najmniej niezręcznie. – Według mnie, powinna być teraz w szpitalu.

– Rozumiem, że sam by się pan do nas nie pofatygował.

– Rhonda, daj temu spokój – poprosiła Cathy słabnącym głosem.

– Nad czym się pan zastanawia? Proszę wprowadzić ją do środka – warknęła gospodyni, wskazując mu drogę.

W kuchni panował trudny do opisania bałagan. Elektryczne koce i torby zwisały ze wszystkich sprzętów, cały stół zastawiony był naczyniami służącymi do przygotowywania posiłków dla zwierząt, a ściany pokrywała niezliczona ilość plakatów, map i kartek. Zza sterty liści eukaliptusa wyjrzał łysiejący mężczyzna w samych spodniach od piżamy i uśmiechnął się do Cathy serdecznie.

– Witaj, moja droga. Ale cóż to? Jesteś ranna? •

– Skoro widzisz, że tak, to po co pytasz – zauważyła szorstko Rhonda i troskliwie pomogła Cathy usiąść na krześle. – Henry, zrób jej filiżankę herbaty. Aha, to jest Henry, mój mąż. A to – wskazała na Sama – były małżonek Cathy.

Mężczyzna przyjrzał się mu bez uśmiechu.

– Nie traktował pan żony najlepiej.

– Henry, to wyłącznie nasza sprawa. Sam po prostu nie jest entuzjastą przyrody. – Chyba po raz pierwszy w życiu Cathy wzięła męża w obronę.

– Jak chcesz – odrzekł mężczyzna ze spokojem i spojrzał na Sama pojednawczo. – O tu, przy kuchence, stoi podgrzana mieszanka. Może pan nakarmić tego małego mrówkojada, a ja tymczasem przygotuję herbatę. Musi pan jednak pamiętać, że ten gatunek zwierząt nie ssie mleka, tylko wyciska je łapkami z gruczołów mlecznych i zlizuje z podbrzusza matki.

– Wiem, Cathy mi mówiła.

– To niech go pan położy na dłoni, a jak zacznie przebierać przednimi łapkami, proszę wylać kilka kropli mieszanki na rękę. Niech pan siada.

Sam nie protestował. Krwawienie z rany na czole Cathy nareszcie ustało, uznał więc, że filiżanka gorącej, słodkiej herbaty bardziej niż cokolwiek innego pomoże jej stanąć na nogi. Patrząc na byłą żonę, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że dopiero w takim miejscu jak Brimbi odzyskałaby szczęście i spokój.

Henry jakby czytał mu w myślach.

– To wielka szkoda, że Cathy zmuszona jest teraz przekazywać nam zwierzęta. Wie pan, że prowadzimy już ostatnie takie schronisko w całej okolicy. Ciągle przybywa nam pacjentów.

– Tym bardziej że nikt równie dobrze jak Cathy nie rozumie zwierząt. Płakaliśmy razem z nią, kiedy musiała sprzedać dom i pozbyć się podopiecznych – dodała Rhonda, nie pozostawiając najmniejszych wątpliwości, kogo wini za taki właśnie obrót wydarzeń.

– Rhonda, to był mój własny wybór i Sam nie miał z tym nic wspólnego. – Cathy znów próbowała mu pomóc. – Przecież to nie jego wina, że zachorowałam i zabrakło mi pieniędzy.

– O ile wiem, jeśli ludzie się pobierają, to biorą na siebie pewne obowiązki. Na dobre i na złe – zauważył Henry, podciągając spodnie od piżamy.

Chyba jego własna żona zapomniała o obowiązku wymienienia gumki, pomyślał Sam z przekąsem, próbując zlekceważyć uwagę dopiero co poznanego mężczyzny.

– Nasze małżeństwo rozpadło się, zanim znalazłam się w tarapatach – upierała się Cathy.

– Z opowieści mojej żony wynika, że twój mąż miał ci za złe właśnie to, co tutaj robimy, prawda? – Henry rozejrzał się po kuchni. – Nie potrafił zrozumieć, że możliwość ratowania przyrody to zaszczyt, którego nie każdemu dane jest dostąpić.

– Dajmy temu spokój, proszę – westchnęła Cathy. – Sam, możemy już jechać?

– Oczywiście – odrzekł, podnosząc się z krzesła.

Jakże prawdziwe były słowa starego przyrodnika! Sam gorzko westchnął w duchu. Mógł kiedyś dostąpić owego zaszczytu i tylko siebie może winić za to, że nie skorzystał z tej okazji.

Czy życie ofiaruje mu jeszcze jedną szansę?

Загрузка...