Rozdział 5

Nie miał nic przeciwko temu, żeby nie wtrącać się w prywatne sprawy byłej żony, dopóki nie zobaczył jej domu.

Nie wierzył własnym oczom, kiedy Cathy zaparkowała przed szarym, uderzająco paskudnym blokiem. Pewnie wzniesiono go w momencie, gdy – w związku z gwałtownym rozwojem Coabargo – w mieście zaczęło przybywać mieszkańców. Tandetna, betonowa elewacja nijak nie pasowała do wiejskiego charakteru miasteczka.

Cathy zajmowała malutkie mieszkanie na ostatnim piętrze, na które wjechali brudną windą o ścianach pokrytych wulgarnymi napisami. Z psem na rękach, Sam ledwie się zmieścił do środka.

Samo mieszkanie wyglądało nieco lepiej. Przynajmniej było czyste, choć wyposażone raczej po spartańsku, jedynie w absolutnie niezbędne sprzęty. Zimne linoleum na podłodze i pozbawione okien ściany czyniły to wnętrze ze wszech miar ponurym.

– Połóż go tutaj – poleciła, wskazując na koc, który zdjęła z łóżka i rozpostarła na podłodze w maleńkiej wnęce kuchennej.

– Cathy… – zaczął, jednak bliźnięta go uprzedziły.

– Jak tu okropnie! – Bethany wykrzywiła buzię. – Chyba tu nie mieszkasz, ciociu?

– I nie ma okien – wtrącił Mickey.

– Jest świetlik w dachu. – Cathy wskazała głową na sufit.

– Mogę sobie oglądać gwiazdy.

– Zamieszkałaś tu po wyjściu ze szpitala? – zapytał Sam przez zaciśnięte gardło.

– A kto ci powiedział, że chorowałam?

– Całe miasto o tym mówi.

– Wielkie rzeczy. – Wzruszyła ramionami i poprawiła koc na podłodze. – No, kładź go.

– Nie możesz tu zostać.

– Posłuchaj, Sam. – Cathy zaczynała tracić cierpliwość.

– Ja tu mieszkam. A to, jakie mieszkanie sobie wybrałam, to już moja sprawa.

– Ale…

– Miałeś tylko wnieść Jaspera.

Samowi zabrakło słów. Pomógł Cathy jak najwygodniej ułożyć psa i podwiesić kroplówkę, jednak cały czas myśli zaprzątnięte miał czymś innym. Koniecznie musi ją stąd wyciągnąć!

– Jak zacznie się ruszać, może wyrwać rurkę.

– Nie zacznie. – Cathy delikatnie głaskała psa po pysku.

– Jest zbyt wyczerpany. Gołym okiem widać, że ten pies ma za sobą całe pasmo udręki. Posiedzę z nim chwilę, potem dam mu trochę ciepłego mleka i położę się spać. Mam sypialnię tuż obok, więc usłyszę, jak zacznie się ruszać.

– Rzeczywiście, nie będziesz miała daleko. Całe mieszkanie przypomina pudełko na buty.

– Bardzo śmieszne!

– Sama wiesz, że jest okropne.

– Nie wszyscy zarabiają tyle co wzięci ortopedzi. Jest mi tu dobrze.

– Nie wierzę.

– Odczep się ode mnie! – żachnęła się, po czym z wyrazem wyczerpania przymknęła oczy, bo ktoś właśnie zapukał do drzwi.

Daleko jej jeszcze do dawnej formy, pomyślał Sam. Ta przeklęta choroba kompletnie pozbawia ją sił. Najchętniej zawiózłby ją teraz do domu i posadził za stołem z soczystym befsztykiem na talerzu. A na deser podałby puchar sufletu z bananów. Z trudem oparł się pokusie sprawdzenia, co też Cathy ma do jedzenia. Pewnie parę liści sałaty, i kwita.

– Duszona wieprzowina, pół babki czekoladowej i wielki połeć wołowiny – wyrecytowała, jakby czytała mu w myślach. Pewnie zauważyła, jak z niepokojem spogląda na drzwi lodówki. – Zadowolony? Od kilku miesięcy każdy lekarz w Coabargo każe mi zdawać raport z tego, co jem. Mówiłam ci przecież, że nic mi nie jest, więc daj mi święty spokój. Tylko popilnuj jeszcze chwilę Jaspera, bo muszę otworzyć. – Podniosła się z kolan i wyszła na korytarz, pozostawiając Sama i dzieci przy psie.

Ledwie uchyliła drzwi, ktoś popchnął je mocno i oczom całej czwórki ukazało się istne monstrum. W każdym razie tylko takie porównanie przyszło Samowi do głowy. Babsztyl ważył ponad sto kilo, miał na sobie brudny szlafrok, a w ustach niedopalonego, wymiętego papierosa. Tłuste włosy zwisały z tyłu głowy, ściśnięte brudną frotką.

– Wiedziałam! – zaskrzeczała kobieta triumfująco, pchnęła Cathy na ścianę i wkroczyła do mieszkania. – Pies! Wiedziałam, że to pies! Wyglądam przez okno i co widzę?! Niesiecie psa! Chcieliście go przemycić pod osłoną nocy, co? Pani wie, jakie mam zasady. Żadnych zwierząt w domu. Proszę go natychmiast stąd zabrać.

Dzieci wybałuszyły oczy na wrzeszczącą babę. Nawet Sam zapomniał języka w gębie, kiedy podeszła do psa i wyciągnęła w jego kierunku tłustą, uzbrojoną w kopcący papieros dłoń.

– Przywiozłam go na jedną noc – wyjaśniła Cathy.

– Tak się pani wydaje. Zasady to zasady. Albo natychmiast zabiera pani psa, albo proszę się stąd wynosić.

Po schodach właśnie weszło na piętro małżeństwo zajmujące sąsiednie mieszkanie. Widząc otwarte na oścież drzwi, młodzi ludzie z zaciekawieniem zajrzeli do środka.

– Nie może mnie pani wyrzucić.

– Oczywiście, że mogę.

– Nie…

Sam w końcu odzyskał przytomność umysłu.

– Czy dobrze panią zrozumiałem? – spytał na pozór spokojnie, patrząc to na Cathy, to na parę stojącą w progu. – Eksmituje pani panią Martin? Jeszcze dzisiaj?

– Tak, jeśli nie pozbędzie się psa.

– Nie może się go pozbyć w środku nocy.

– To niech się wynosi. I to zaraz! – wysapała wściekle właścicielka mieszkania.

Sam kiwał głową i myślał. Zauważył, że Cathy próbuje coś powiedzieć, lecz zdołał powstrzymać ją wzrokiem. Następnie czule otoczył ją ramieniem, jakby chciał powiedzieć, żeby przynajmniej w tej sprawie zdała się na niego.

– My się chyba znamy – zwrócił się do stojącej w drzwiach dziewczyny. – Spotkaliśmy się dziś w szpitalu, w czasie popołudniowego obchodu. Odwiedziła pani Margaret Harcourt. – Przez chwilę próbował coś sobie przypomnieć. – Mam przyjemność z Raylene Norris, prawda? – zapytał, posyłając sąsiadce Cathy jeden ze swych najczarowniejszych uśmiechów.

– Oczywiście, doktorze – rozpromieniła się dziewczyna. – Margaret Harcourt to moja mama. Wczoraj ją pan operował. Rodzice uważają, że jest pan cudowny. Naprawdę nie wiemy, jak się panu odwdzięczyć.

– To pani mama jest cudowna. Ma wręcz nieprawdopodobny hart ducha. Rzadko się zdarza, żeby ktoś tak dzielnie zniósł operację. – Sam nie przestawał rozpływać się w uśmiechach.

Cathy przyglądała mu się z pewną obawą. Pamiętała aż nader dobrze, jak potrafił być zniewalający i pełen czaru, gdy tylko chciał osiągnąć upragniony cel.

– Myśli pan, doktorze, że mama będzie mogła chodzić?

– Bez wątpienia – zapewnił, po czym, po krótkiej chwili namysłu, dodał: – Mieszkacie tu państwo?

– Tak – włączył się do rozmowy mąż dziewczyny. – Ale na szczęście nie zostaniemy tu długo, bo wkrótce przenosimy się za granicę. Straszna tu wilgoć – zauważył, patrząc z niechęcią na gospodynię. – Jeśli możemy w czymś pomóc… To znaczy, chciałem powiedzieć, że nam pies nie będzie przeszkadzał.

– Akurat nie o psa mi w tej chwili chodzi. – Sam uśmiechnął się ujmująco. – Ale tak sobie myślę, czy państwo… zgodzilibyście się zaświadczyć, że ta pani – wskazał w kierunku zwalistego babsztyla – właśnie wyeksmitowała doktor Martin? O dziesiątej w nocy, bez ostrzeżenia.

– Och… – Dziewczyna nagle pojęła przyczynę niezwykłej uprzejmości lekarza. – Pete, on próbuje… – Ugryzła się w język, po czym dodała rzeczowym tonem: – Oczywiście, może nas pan powołać na świadka. Wszystko słyszeliśmy. A teraz chodź – zwróciła się do męża. – Gdybyśmy byli potrzebni, żeby podpisać jakieś oświadczenie, to znajdzie nas pan pod jedenastką.

Bystra dziewczyna, pomyślał Sam z aprobatą, patrząc w ślad za odchodzącymi.

– Sam, nie ma problemu. – W głosie Cathy pobrzmiewała rezygnacja. – Gdybyś tylko mógł odwieźć mnie z psem z powrotem do kliniki, to zostanę tam na noc.

– Nie. Jasper pojedzie do nas.

– Ale on wymaga opieki weterynarza.

– Oczywiście. Ty też z nami jedziesz.

– Sam…

– Nie słyszałaś? Właśnie zostałaś eksmitowana. W trybie natychmiastowym. Nie masz wyjścia, musisz zaraz się stąd wynieść.

– Umowa jest podpisana na rok, czyli zostało jeszcze dziesięć miesięcy – odezwała się właścicielka. – Jak się teraz wyprowadzi, będzie musiała słono zapłacić.

Sam roześmiał się.

– Doprawdy? Ciekawe, skąd wiedziałem, że pani to powie. – Nagle spoważniał. – Niestety, właśnie przeprowadziła pani eksmisję. Mam na to świadków. Pani Martin opuści lokal jeszcze dzisiaj, a jutro ciężarówka zabierze jej rzeczy. Jeśli chodzi o czynsz, to nie tylko nie dostanie pani ani grosza, ale jeszcze będzie musiała wypłacić odszkodowanie za niedopełnienie umowy i szkody moralne. Mój prawnik zajmie się tym jutro. – Wskazał kobiecie dłonią drzwi. – Wyrzucanie ludzi z mieszkania bez uprzedzenia jest nielegalne. Będzie to panią sporo kosztowało. A teraz koniec dyskusji. Wynocha.

– Kim pan do diabła jest? – Gospodyni z wrażenia omal nie połknęła niedopalonego peta. – Jakim prawem przychodzi pan tutaj i wtrąca się w nie swoje sprawy?

Sam przytulił Cathy, która była w tej chwili tak oszołomiona, że nawet nie próbowała się wyrwać.

– Jestem mężem pani Martin – wyjaśnił uprzejmie, obejmując żonę z czułością. – Więc jak pani widzi, to, co się tutaj dzieje, jest także moją sprawą. Szkoda tylko, że zająłem się tym tak późno. Ale lepiej późno niż wcale. I dlatego wynocha stąd. – Sam warknął groźnie, niczym rozeźlony brytan. – Natychmiast.

Kiedy zamknął drzwi za gospodynią i odwrócił się w kierunku mieszkania, zobaczył trzy wpatrzone w siebie twarze, na których malował się wyraz kompletnego osłupienia.

– No to zbierajmy się – zakomenderował.

– Kurczę, stryjku. Nie wiedziałam, że potrafisz tak warczeć! – Beth nie posiadała się z podziwu.

– Ona była straszna! – wyszeptał Mickey. – Okropnie się bałem.

– Ja też. – Sam podniósł chłopca do góry i uścisnął go mocno dla dodania otuchy. – Dlatego zabieramy Cathy do domu.

– Ciocia jedzie z nami! – Twarzyczki dzieci natychmiast się rozpromieniły.

– Chyba żartujesz. – Cathy postąpiła krok do tyłu, z trudem łapiąc oddech. – To niemożliwe. Za żadne skarby nie pojadę na farmę. – Była blada jak ściana.

– Nie możesz tu zostać. Zostałaś wyeksmitowana.

– Nieprawda. Tylko muszę zabrać Jaspera do kliniki.

– Przecież nie będziesz spała na podłodze – żachnął się Sam. – Ledwie się trzymasz na nogach.

– Nie mogę…

– Możesz! – Sam uciął dyskusję. – Mickey, musisz zejść na dół o własnych siłach – powiedział, stawiając chłopca na podłodze – bo ja będę musiał znieść Cathy na dół na rękach.

– Stryjku, chcesz porwać ciocię? – Oczy Beth omal nie wyskoczyły z orbit.

– Właśnie – odrzekł, nie spuszczając wzroku z twarzy byłej żony. – To mieszkanie jest nie do przyjęcia. Poza wszystkim, po prostu cuchnie. Jak masz tu wyzdrowieć?

– Jest kanał wentylacyjny.

– Tyle że zapchany. – Sam nie zamierzał się poddać. – Gdyby przynajmniej było tu jakieś okno! To nora. Jak chcesz tu doprowadzić płuca do formy?

– Jakoś mi się udaje.

– Wiem, że minęły dwa lata, od kiedy wykryto u ciebie chorobę. Anestezjolog, z którą widuję się w szpitalu, jest żoną twojego fizjoterapeuty. Jego zdaniem, robisz za wolne postępy. Teraz przynajmniej wiem dlaczego. Do diabła, Cathy, nie rozumiesz, że musisz mieć dużo świeżego powietrza i dobrze się odżywiać?

– Jem bardzo dużo.

– Doprawdy? – Energicznym ruchem otworzył lodówkę. – Tak myślałem! Karton mleka i pół bochenka chleba. A gdzież jest ten połeć wołowiny? Możesz mi go pokazać?

– Byłam z dziećmi na hamburgerach – broniła się nieporadnie. – Jutro wybieram się po zakupy. Sam, to naprawdę nie jest śmieszne.

– Rzeczywiście! – odparował. – Dlatego jedziesz z nami do domu, nawet jeśli będę musiał cię zabrać stąd siłą.

– Nie!

– Właśnie że tak!

Cathy miała dość wrażeń jak na jeden dzień. Zachwiała się, wyciągnęła dłonie w kierunku krzesła i gdyby Sam nie pochwycił jej w ramiona, zapewne runęłaby na podłogę. Podniósł ją jak szmacianą lalkę i spojrzał na pobladłą twarz ze słabym uśmiechem, jakby chciał powiedzieć: „A nie mówiłem?"

– Puść mnie – jęknęła Cathy.

– W żadnym wypadku. – Odwrócił się do bratanicy. – Bethany?

– Słucham, stryjku? – Mała aż kipiała z przejęcia.

– Możesz zajrzeć do sypialni i przynieść cioci nocną koszulę, szczoteczkę do zębów, kapcie i skarpetki? Znajdź jakąś torbę i włóż to wszystko do środka.

– No pewnie. – Beth była zachwycona obrotem sytuacji.

– A ty, Mickey, zostań z Jasperem. Zniosę Cathy do samochodu i zaraz po was wrócę.

– To naprawdę zabieramy ciocię Cathy do domu?

– Naprawdę. I od tej pory wszyscy mamy jedno bardzo ważne zadanie. Musimy się nią opiekować.


Cathy jeszcze długo nie mogła zasnąć.

Sam pozostał głuchy na wszelkie argumenty i w końcu zmusił ją, by położyła się w gościnnej sypialni, gdzie czekało na nią wielkie łoże z baldachimem wspartym na czterech kolumnach, niezliczona ilość poduszek i puszysta kołdra obciągnięta bladoniebieskim jedwabiem.

Była tak zmęczona, że sen powinien ją zmorzyć w parę sekund. Tymczasem przewracała się z boku na bok, nie mogąc zapanować nad wszechogarniającym uczuciem niepokoju. Kiedy dotarli na miejsce, spędziła jeszcze trochę czasu przy psie. Usiłowała trzymać się dzielnie, a nawet zachować pozory chłodnej uprzejmości w stosunku do byłego męża, ale w istocie dziękowała Bogu za to, że Sam panuje nad sytuacją. Była zbyt słaba, żeby nadal stawiać czoło zmęczeniu. Położyła się w końcu, ale kiedy Sam pochylił się i delikatnie pocałował ją na dobranoc, cała wcześniejsza senność gdzieś się ulotniła.

Dobry Boże, pomyślała, wciąż go kocham!

I nagle znowu zawładnął nią znany ból. Jeszcze wczoraj wierzyła, że zdołała już o nim zapomnieć i że jedyny cel, jaki ma teraz przed sobą, to do końca pokonać chorobę.

Nie zawracaj sobie głowy tym facetem, przekonywała się w duchu. On wcale cię nie chce, a jeśli już, to tylko po to, żeby znowu cię wykorzystać. Z drugiej strony, czyż sama przed laty nie zachowała się podobnie?

Ich małżeństwo zrodziło się z wzajemnego zauroczenia. Młody, świetnie zapowiadający się chirurg i entuzjastyczna absolwentka weterynarii, zafascynowana perspektywą niesienia ulgi zwierzętom w potrzebie. Połączyła ich miłość albo raczej, w co Cathy próbowała teraz święcie wierzyć, pożądanie, i bez głębszego zastanowienia powędrowali do ołtarza. Tymczasem ich światy zawsze różniły się jak ogień i woda.

Oczywiście, dobrze było mieć Sama za męża. Dostarczył jej wielu upojnych doznań, uwielbiała jego ciało i uśmiech. Jednak nie mogła znieść jego niezdrowej wręcz ambicji i traktowała chirurgię z taką samą niechęcią, z jaką Sam odnosił się do jej czworonogów. W tym sensie po części sama była winna jego odejścia. Jednak świadomość, że i ona przyczyniła się do rozpadu małżeństwa, bynajmniej nie łagodziła bólu rozstania.

Cztery lata temu zażądał, by przeniosła się z nim do Nowego Jorku. Miała pozbawić Coabargo jedynego weterynarza, zostawić biedne zwierzęta na łasce losu? Sama myśl o wyjeździe napawała ją trwogą. Co, do diabła, miałaby robić w Nowym Jorku?

– Mogłabyś urodzić dziecko – powiedział. – Poza tym, tam nie można się nudzić. Jeśli mam zrobić karierę…

– Świetnie. A nie pomyślałeś o moich zwierzętach?

– Jeśli będziesz chciała, kupimy sobie kota – odrzekł bez entuzjazmu.

A kiedy rozejrzała się bezradnie po swym małym zwierzyńcu, nie wytrzymał i wyrzucił z siebie to, co od dawna myślał.

– Chcesz być samarytanką do końca życia? Dobrze wiesz, że połowa tych twoich zwierząt już dawno powinna wylądować na tamtym świecie!

I tak oto wiadro świńskich pomyj wylądowało na nienagannie skrojonym garniturze, w którym przed chwilą wrócił z jakiegoś ważnego spotkania. Jednak dopiero gdy wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi, Cathy zrozumiała, że to koniec. Wtedy właśnie poczuła ten ból, który miał jej już nigdy nie opuścić. Nie, nie może mu teraz pozwolić na żadne zbliżenie. Za wiele przeszła w ciągu ostatnich paru lat, zbyt blisko znalazła się śmierci, by znowu pozwolić się zranić.


– Jasper ma się lepiej. Wymieniłem kroplówkę i dałem mu trochę mielonej wołowiny na śniadanie. Chyba dojdzie do siebie – oznajmił Sam, stawiając na stoliku kubek gorącej herbaty.

Cathy otworzyła oczy i spojrzała na zegarek przy łóżku. Ósma rano. Dawno tak długo nie spała. Przeniosła wzrok na eks-męża. Starannie ubrany, z krawatem zawiązanym pod szyją. Najwyraźniej wybiera się do pracy.

– Przepraszam cię, ale muszę lecieć.

– Ile razy już to słyszałam – powiedziała, zanim zdołała ugryźć się w język. Jednak natychmiast uśmiechnęła się pojednawczo. – Niektórych po prostu nie da się zmienić.

– Rzeczywiście – odparł poważnie.

– Porozmawiam dzisiaj z panią Waterhouse.

– Z kim?

– Z właścicielką mieszkania.

– Cathy, nie możesz tam wrócić.

– Nie mam wyboru. Nie stać mnie…

– Zostaniesz tutaj.

– To niemożliwe. – Usiadła wyprostowana na łóżku. – To, że wczoraj byłam zbyt zmęczona, żeby skutecznie ci się przeciwstawić…

– Cały czas jesteś zmęczona. Potrzeba ci dużo snu, zdrowego jedzenia i świeżego powietrza. Daj płucom to, czego potrzebują.

– To znaczy chcesz, żebym tu została i zajęła się dziećmi, tak? – zaryzykowała.

– Chociażby. – Uśmiechnął się pod nosem. – W ten sposób i wilk będzie syty, i owca cała.

Podlec! Znowu to samo. Wykorzystywanie innych to jego specjalność.

– To może jeszcze chcesz, żebyśmy się znowu pobrali? To by rozwiązało twoje problemy, prawda?

– Co innego miałem na myśli – westchnął.

Tymczasem Cathy nie zamierzała go oszczędzać.

– Przyznaj się, że masz kłopoty – mówiła stanowczym tonem, na który jakimś cudem udało się jej teraz zdobyć. – Masz więcej kłopotów niż ja. Bliźnięta, kobyła, pies, a nawet gosposia, wszyscy wymagają opieki. Tyle że ja nie zamierzam się nimi zajmować.

– Nie sądziłem, że…

– Więc pozwól, że podziękuję ci za ostatnią noc. Chociaż właściwie nie wiem, czy mam ci za co dziękować, bo jeżeli nie odzyskam mieszkania…

– Nie odzyskasz. – Uśmiechnął się niepewnie. – Kiedy wstałem, zadzwoniłem do firmy organizującej przeprowadzki. Właśnie pakują twoje rzeczy.

Cathy podskoczyła na łóżku jak oparzona.

– Jak śmiałeś?

– Cathy, nie możesz tam wrócić. – Utkwił w niej wzrok. W delikatnej nocnej koszuli wyglądała tak, jakby zaraz miała się unieść w powietrze. Tylko jej oczy wciąż płonęły tym samym złowieszczym blaskiem. – I jeszcze jedno. – Aż bał się powiedzieć jej prawdę. Jeszcze przed chwilą, gdy karmił Jaspera, wydawało mu się, że postąpił właściwie. Jednak wściekłe spojrzenie Cathy sprawiło, że zaczęły ogarniać go wątpliwości. – Zadzwoniłem do kliniki i zapowiedziałem, że nie przyjdziesz dzisiaj do pracy.

– Co?!

– Zadzwoniłem, żeby sprawdzić, o której zaczynasz. Dowiedziałem się, że o ósmej rano, więc powiedziałem, że nie przyjdziesz. Przecież nie byłabyś w stanie pracować.

– A skąd to przypuszczenie? – Chyba go zaraz zabije!

– Nie zapominaj, że jestem lekarzem. Bądź rozsądna i popatrz na siebie. Masz niedowagę, z trudem oddychasz, nieustannie odczuwasz zmęczenie. Wczoraj o mały włos nie zemdlałaś, przedwczoraj zasłabłaś przy Poppy. Sama wiesz, że jeszcze nie jesteś zdrowa.

– Ale zdecydowanie zdrowsza niż dwa lata temu – odparowała. – Nie jestem już twoją żoną, Sam, więc bądź tak miły i zostaw mnie w spokoju.

– Chyba nie mogę.

– A niby dlaczego nie?

– Bo jestem ci potrzebny.

– Akurat! – syknęła gniewnie i chociaż w oczach poczuła łzy, jakoś zdołała się opanować. – Nie potrzebuję cię! Nikogo nie potrzebuję. Może kiedyś było inaczej, ale to właśnie ty nauczyłeś mnie, że tylko głupcy liczą na innych. Rzeczywiście byłam głupia, i stąd ten cały koszmar. Ale nie zamierzam powtarzać starych błędów.

– To ja ciebie potrzebuję, Cathy – wydusił wreszcie, choć tak naprawdę uświadomił to sobie już w chwili, kiedy po latach zobaczył ją przedwczoraj na posterunku. Zrozumiał, że to Cathy jest tym ogniwem, którego wciąż brakuje mu w życiu.

– Słucham?

– Potrzebuję cię – westchnął. – Cathy, posłuchaj. Muszę iść teraz do pracy. Czeka na mnie długa kolejka pacjentów, ale nie mogę zostawić tu dzieci bez opieki. One też chcą, żebyś została.

– Rozumiem, potrzebujesz mnie, żebym przypilnowała ci dzieci.

– Oboje byśmy na tym skorzystali – mówił niepodobnym do siebie, błagalnym tonem. Wielki Sam Craig w potrzebie! – Abby zajmie się domem. Ona chce u nas pracować, a ja nie mam serca jej zwolnić. Ale nie mogę zostawić dzieci pod jej opieką.

– Mam ją w tym zastąpić, tak?

– Jest jeszcze Poppy i Jasper. Im też jesteś potrzebna.

– A ty będziesz tymczasem mógł poświęcić się własnym sprawom, tak?

– Wiesz przecież, że muszę pracować. – Ujął delikatnie jej dłoń, lecz nie doczekał się żadnej reakcji, bo czuła jedynie strach.

Jak to możliwe? Zaczynał tracić nadzieję i zupełnie nie wiedział, co począć. Przecież kiedyś wystarczyło, żeby ją dotknął, a zrobiłaby dla niego wszystko. Tymczasem teraz patrzyła na niego zimnym, nieobecnym wzrokiem. Nie wiedział, że w ten właśnie sposób stara się ukryć rosnącą panikę.

– Tylko dzisiaj, proszę – dodał. – Sama wiesz, że powinnaś odpocząć. Masz za sobą dwie ciężkie noce. Najpierw ratowałaś mi konia, a wczoraj do późna siedzieliśmy przy psie.

– Jeśli nie pojawię się dzisiaj w pracy, Steve dostanie szału. Niedawno mi groził, że się mnie pozbędzie, bo zarobił już dostatecznie dużo, żeby wykupić moje udziały.

– To może powinnaś się zgodzić? Przecież wolałabyś z nim nie pracować.

– A jeśli nie z nim, to gdzie?

– Nie mam pojęcia. – Nie próbował ukryć zakłopotania. – Posłuchaj, nie bardzo potrafię się w tym wszystkim pozbierać. Proszę cię tylko o jedno: zostań dziś z dziećmi. Tylko dziś. Porozmawiamy wieczorem, bo teraz naprawdę muszę już iść.

– Jak zwykle.

– Cathy…

– Skoro musisz, to idź – parsknęła w końcu. – Zajmę się dziećmi, gosposią, psem i kobyłą. Ale tylko dzisiaj. Pamiętaj. Od jutra każde z nas idzie własną drogą.

Jakimś cudem zdołała się nie rozpłakać, dopóki nie znalazł się za drzwiami.


Przez cały dzień robił, co mógł, by skoncentrować się na pracy, jednak myśl o tym, czy i jak zdoła zatrzymać Cathy na farmie, nie dawała mu spokoju. Gdyby tylko zgodziła się zostać, wszystkie problemy rozwiązałyby się same jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Bliźnięta nie posiadałyby się ze szczęścia, Abigail mogłaby dalej pracować, a Jasper i Poppy mieliby opiekę fachowca.

A on zyskałby drugą szansę…

Chyba, stary durniu, nie rozważasz możliwości małżeństwa, skarcił sam siebie, choć w głębi duszy dobrze wiedział, że to właśnie miał na myśli.

Porzucił żonę po to, żeby odzyskać wolność. Wolność tę utracił raz na zawsze w chwili, kiedy podjął się opieki nad dziećmi. Gdyby miał teraz Cathy, gdyby stała na straży domowego ogniska, przynajmniej mógłby poczuć nieco dawnej swobody. Musi ją przekonać, by została.

I wyszła za niego za mąż?

A niby dlaczego nie? W końcu to jedyne logiczne rozwiązanie. Tylko coś w głębi duszy mówiło mu, że logika nie ma z tym wszystkim zbyt wiele wspólnego.

Загрузка...