Środowe wieczory od niepamiętnych czasów były zarezerwowane „wyłącznie dla dziewcząt”. Mężowie i dzieci musieli zniknąć z horyzontu, a na stołach pojawiało się niezdrowe i tuczące, ale za to smaczne jedzenie.
Priscilla spotykała się zwykle z czterema innymi paniami, ale ponieważ dwie nauczycielki wyjechały na wakacje, a trzecia, ucząca wuefu, na zawody sportowe, została tylko Marge. Nie miała jednak nic przeciwko temu. Również panujący od paru dni upał zupełnie jej nie przeszkadzał. Cieszyło ją to, że przez parę godzin nie będzie myślała o Cooperze.
Marge pojawiła się koło godziny siódmej. Już z daleka rzucała się w oczy wielka torba z zakupami, którą niosła przed sobą. Priscilla wybiegła jej na spotkanie, a koleżanka od razu zaczęła gadać, jakby chcąc zrekompensować w ten sposób brak pozostałych kobiet. Priss mogła nareszcie odetchnąć z ulgą.
Po godzinie rozejrzała się po swojej kuchni i chyba po raz pierwszy uśmiechnęła się na widok brudnych naczyń, sztućców i narzędzi kuchennych. Wciągnęła w nozdrza zdradliwą woń waniliowego kremu, adwokata i czekolady.
– Dobra robota – stwierdziła. Marge pokręciła z dezaprobatą głową.
– Sama nie wiem, dlaczego dałam się na to namówić – stwierdziła. – Jest przecież trzydzieści kilka stopni w cieniu. Czy nie uważasz, że to szaleństwo włączać w takich warunkach piekarnik?
– Hej, nie staraj się zwalić na mnie winy! Sama mówiłaś, że masz ochotę na coś słodkiego i tuczącego. Zresztą to ty przyniosłaś większość produktów. Nie które z nich są jeszcze na tobie. – Priscilla nie kryta swego oburzenia. Wskazała gestem stół, na którym leżały resztki ingrediencji, a także luźną koszulkę i szorty Marge.
Wzrok koleżanki powędrował za jej dłonią. Marge przez chwilę przyglądała się kuchennemu polu bitwy, następnie własnemu przyodziewkowi, a potem zaczęła się śmiać. W niczym nie przypominała teraz dyrektorki w okularach z drucianymi oprawkami, tak zasadniczej i apodyktycznej w kontaktach z pracownikami.
Marge śmiała się nadal. Co więcej, wyciągnęła palec w kierunku Priscilli.
– Myślisz, że jesteś lepsza? – spytała. Priss spojrzała na swoją jasną bluzkę, której wzorek mieszał się z plamami po kremie i czekoladzie.
– O Boże! – jęknęła. – Zaraz ją upiorę. Będziemy chyba musiały wziąć prysznic.
– Daj spokój głupstwom – powiedziała koleżanka.
– Zaraz wstawię ciasto do piekarnika i zmykamy, żebyśmy i my się tu nie upiekły.
Marge wsunęła blachę do rozgrzanego piekarnika, zamknęła go i odskoczyła o dobre półtora metra. Priscilla zaczęła zbierać talerze, które zamierzała wstawić do zlewu.
– Widziałaś ostatnio Lainie? – spytała Marge.
– Zrobiła sobie trwałą, jak tylko usłyszała, że Cooper wrócił. Oczywiście trudno będzie jej się pozbyć dodatkowych kilogramów. Czy sądzisz, że jej mąż wie o tym, że była szkolną sympatią Coopera?
Szczęknęły talerze. Tylko spokojnie, upominała siebie w duchu Priscilla. To jeszcze nie znaczy, że będziemy teraz rozmawiać o Cooperze.
– Przecież opowiadała o tym wszystkim dziewczynom. Zwłaszcza w szatni – dodała ze ściśniętym gardłem.
– Tak tylko pewnie gadała – stwierdziła Marge, wycierając brudną ręką pot z czoła. – Zdaje się, że bardzo jej na Coopie zależało. Do tej pory nie może o nim zapomnieć. Dużo bym dała, żeby zobaczyć ich spotkanie. Założę się, że Maitland jej nawet nie pozna.
– Pozna – stwierdziła sucho Priscilla. Marge uśmiechnęła się.
– Naprawdę tak sądzisz? A czemu miałby jej nie poznać? Przecież znał ją dobrze. Aż za dobrze jak na szkołę średnią. Teraz wrócił bogatszy o nowe erotyczne doświadczenia. Nawet ją, wdowę, potrafił wytrącić z równowagi. Dobrze, że w porę zrozumiała, iż grozi jej niebezpieczeństwo. Tej nocy kiedy ją pocałował, pojęła, że wkroczyła na ruchome piaski. Teraz chodzi tylko o to, żeby o nim zapomnieć. Och, gdyby Marge znalazła sobie jakiś inny temat…
– Co się z tobą dzieje, Priss? – Głos przyjaciółki dobiegał do niej jakby z daleka. – Pytałam cię przecież o Lainie!
– Nigdy nie robiłam ajerkoniaku, a ty? – spytała Priscilla. – W przepisie była mowa o wódce, ale miałam tylko spirytus. Nie sądzisz, że będzie za mocny? Może chciałabyś spróbować?
Marge obwąchała z uwagą żółty płyn.
– Pachnie nieźle – stwierdziła. – Ciekawe, co powie Gabe, jak się upiję? – dodała po chwili namysłu. – Chociaż, raz się żyje. Nalej. Gabe ma po mnie dzisiaj przyjechać, więc jakoś w końcu dotrę do domu.
Priscilla napełniła dwie niewielkie szklaneczki, a następnie nastawiła automatyczny wyłącznik kuchenki i panie wyszły do gościnnego pokoju. Obie wybrały krzesła znajdujące się przy otwartym oknie. Przez cały dzień wiał lekki wiatr, który ucichł wieczorem. Gdzieś daleko na południu niewielka błyskawica przecięła niebo. Jednak nie dotarł do nich nawet dźwięk gromu. Jak na razie nie zanosiło się na deszcz.
– Co zrobiłaś dzisiaj z dziećmi? – spytała Priscilla.
– Mają spędzić noc u siostry. A Gabe wybrał się z kumplami na polowanie. Nie masz pojęcia, jak zbawiennie wpływa na małżeństwo dzień rozłąki. To, albo piwo. Po piwie Gabe jest zawsze w dobrym nastroju.
– Marge mrugnęła do niej filuternie. – Zgadnij, kto jest znowu w ciąży.
– Nie mam pojęcia.
– Janet Eastman. Chyba tego nie planowali. Przecież mają już czwórkę. Nie chciałabym być teraz w ciąży. Te upały są przerażające. Albo Janet nigdy nie słyszała o metodach kontroli urodzeń, albo Brie jest tak wspaniałym kochankiem…
Priscilla drgnęła.
– Co ci jest? – spytała Marge, przyglądając się jej badawczo.
– Nic takiego – odparła i wypiła łyk ajerkoniaku. Poczuła palenie w gardle. Spirytus był jednak zdecydowanie mocniejszy od wódki. Priscilla skrzywiła się, ale po chwili ponownie podniosła szklankę do ust. – Czy podpisałaś już umowę z tym nowym nauczycielem? jak on się tam nazywał… Chyba Calloway?
Zaczęły rozmowę o nowym nauczycielu, a potem przerzuciły się na inne służbowe tematy. Czas płynął szybko. Jednak obie nie zwracały na to uwagi. Nie usłyszały też, że ktoś otworzył drzwi wejściowe.
– Pani Neilson? Czy jest pani w domu? – usłyszały nagle cienki, dziewczęcy głosik. – To ja, Shannon.
– Chodź tu, Shannon! Jestem w pokoju gościnnym!
– zawołała Priss.
– Wspaniale pachnie w kuchni – powiedziała dziewczyna, zatrzymując się niepewnie w progu. – Chciałam zapytać… To znaczy dowiedzieć się… czy mogę… Chciałbym wziąć któregoś z kotków, kiedy podrosną. Oczywiście jeśli tata się zgodzi. – Spojrzała w stronę siedzących kobiet. – O, przepraszam. Nie wiedziałam, że ma pani gościa.
– Nic takiego, w porządku – zapewniła ją Priscilla. A Marge, to jest Shannon Maitland, córka Coopera, a to Marjorie Lamb, dyrektorka miejscowej szkoły. Na dźwięk słowa „dyrektorka” Shannon wpadła w popłoch. Cofnęła się nawet o krok w stronę drzwi.
– Możesz mi wierzyć, że nie gryzę, szczególnie w czasie wakacji – powiedziała Marge z uśmiechem. – Jeśli chcesz, możesz się do nas przyłączyć. To dziwne, że Priss od razu nie przywiązała cię do krzesła, gdy tylko usłyszała, że chcesz wziąć jedno z kociąt.
– Nie wiem, czy tata mi pozwoli. W zasadzie nie ma nic przeciwko kotom, ale…
Przez kilka minut rozmawiały o kotach i ich nawykach. Jednak Shannon wciąż stała przy drzwiach i co jakiś czas zerkała do tyłu. W pewnym momencie zadudniły kroki na schodach. Matt, który środowe wieczory spędzał zwykle w swoim pokoju albo w towarzystwie kolegów, oznajmił, że umiera z pragnienia. Na jego widok Shannon rozpromieniła się i odrzuciła do tyłu głowę. Złote włosy zalśniły przez moment w sztucznym świetle. W niczym nie przypominała teraz nieśmiałej, skromnej dziewczyny, która przyszła tu prosić o kociątko.
Oboje dostali wodę sodową, chipsy i poszli na górę.
– Ojej – powiedziała Marge, patrząc w stronę drzwi.
– Coś się tu szykuje. Matt nie miał zbyt pewnej miny, kiedy zobaczył tę małą. Dlaczego mi nie powiedziałaś, co się święci?
– Dlatego, że nie ma o czym mówić – odparła Priscilla, poruszywszy się niespokojnie na krześle.
– Shannon nie znała nikogo w miasteczku, dlatego Mart się nią zajął. I to wszystko.
– Naprawdę tak sądzisz? – Marge wzięła jeden z magazynów leżących na stoliku i zaczęła się nim wachlować. – To nie w twoim stylu, Priss, chować głowę w piasek.
– Wiem, wiem. Biały kotek wdrapał się na jej kolana i zaczął się mościć na podołku. Po chwili usnął.
Priscilla sama chciałaby znaleźć bezpieczne miejsce, w którym mogłaby się zwinąć w kłębek i zapomnieć o wszystkim. Niestety, nie mogła uciec przed parą uważnych, ciemnych oczu.
– Rzeczywiście, trochę się niepokoję o dzieciaki, ale bardziej o Shannon niż o Matta. Ta dziewczyna jest bardzo wrażliwa.
Priscilla umilkła, ale Marge postanowiła drążyć temat.
– Słyszałam, że Cooper się rozwiódł, a jego była żona wyszła ponownie za mąż. Czy w tym tkwi problem? Czy dlatego Shannon jest z Cooperem?
– Nie wiem na pewno, ale chyba nie. Zdaje się, że Cooper zauważył, że z córką dzieje się coś złego, i zabrał ją na wakacje. Podobno Shannon zaczęła chodzić na wagary i wracać późno do domu. Ale to nie jest zła dziewczyna, Marge. Po prostu próbuje odnaleźć siebie. Jest jej tym trudniej, że ciągnie ją do chłopaków. Ciągle się zakochuje, a potem rozczarowuje. Oczywiście, rozwód rodziców też był dla niej bolesnym przeżyciem.
– Widzę, że dużo o niej myślałaś. – Marge uniosła głowę. – Lubisz ją, prawda?
– Bardzo – przyznała Priss.
– A czy myślałaś o Cooperze?
– Jest bardzo dobrym ojcem, ale nie wiem, czy W tej sytuacji uda mu się pomóc Shannon.
– Nie, nie. Nie chodziło mi o jego córkę. – Marge pokręciła przecząco głową. – Czy myślałaś o Cooperze? Spotykasz się przecież z nim i Shannon. Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że nie zauważyłaś, iż to najprzystojniejszy facet w miasteczku. Nie znam żadnego, który…
– Zaraz – przerwała jej szybko Priscilla. – Zdaje się, że już wypiłaś ajerkoniak. Przyniosę butelkę z kuchni.
Zerwała się z miejsca i wybiegła do kuchni. Marge przyjrzała się swojej szklaneczce, w której wciąż było sporo żółtego płynu.
Parę godzin później, kiedy rozpętała się burza, cały dom pogrążył się w ciemnościach. Marge odjechała już z mężem, oboje najedzeni ciastem czekoladowym, a Shannon poszła do domu, niosąc w serwetce spory kawałek ciasta dla ojca. Matt również zjadł już swoje i spał teraz w najlepsze.
Spali już wszyscy w miasteczku.
Wszyscy – poza nią. Priscilla słała nawet łóżko, ale pierwsze pomruki burzy zwabiły ją do kuchni. Stała teraz przy otwartym oknie i wdychała nareszcie świeże powietrze, nie zważając na to, że krople deszczu uderzają o wewnętrzny parapet i spadają na niedawno zamiecioną podłogę.
Po chwili zamknęła okno i wyszła do pokoju gościnnego, a potem na ganek. Nie mogła sobie znaleźć miejsca. Wciąż myślała o Cooperze. Nie miała nawet pretensji do Marge. Wiedziała, że i tak przeklęta pamięć nie dałaby jej spokoju. Byłoby lepiej, gdyby jej nie obejmował. A jego pocałunek… David nigdy jej tak nie całował. I w ogóle zawsze zachowywał się jak dżentelmen i najbardziej wyrozumiały mąż. Natomiast każde spojrzenie Coopera świadczyło, że traktuje ją jak obiekt fizycznego pożądania. Priscilli było głupio, że jej ciało odpowiedziało na ten prymitywny, pierwotny zew. Nic na to jednak nie mogła poradzić.
Otworzyła drzwi na ganek. Nagły powiew wiatru smagnął ją po twarzy. Poczuła, że ma mokry policzek. Spojrzała na drzewa, które chwiały się w druidycznym tańcu. Wspaniale, pomyślała.
Priscilla uwielbiała burze. W dzieciństwie bała się ich, ale później pokonała strach, zmuszając się do spaceru w deszczu. Zapamiętała tę lekcję na całe życie, później, ilekroć bała się czegoś, starała się doprowadzić do konfrontacji. Jak do tej pory nigdy się nie zawiodła, ale właśnie teraz, kiedy wydawało jej się, że jest to najlepsza metoda, poniosła klęskę.
Początkowo starała się widywać Coopa niemal codziennie. Miała nadzieję, że po paru dniach przyzwyczai się do niego i przestanie zwracać uwagę na jego wspaniałą sylwetkę i piękną, zamyśloną twarz. Nie pomagało. Wręcz przeciwnie – czuła, że Cooper pociąga ją coraz 'bardziej. Im częściej go spotykała, tym bardziej chciała być z nim przez cały czas.
Spojrzała na ciemne niebo i znowu poczuła strach. Strach przed siłami natury.
Musiała go jakoś pokonać, a znała tylko jeden sposób. Otworzyła szerzej drzwi, zdjęła kapcie i wyszła boso przed pogrążony w mroku dom.
W ciągu paru sekund przemokła do suchej nitki.
Cooper przeglądał właśnie papiery, które otrzymał od komisji planowania, kiedy pierwsze krople zadzwoniły o szyby. Przetarł zmęczone oczy. Musiała już minąć dwunasta. Odłożył kartkę na porządnie ułożony Stosik, zgasił lampkę i podszedł do uchylonego okna. Zaczynała się burza. Błyskawica co jakiś czas przeszywała granatowe niebo. Po chwili deszcz rozpadał się na dobre.
W ciągu ostatnich dni znów zajął się papierkową robotą. Listonosz codziennie przynosił tony kolejnych pism. Ron Shaffer przysłał mu propozycję komisji, a jedna z miejscowych agencji dostarczyła grubą broszurę na temat zabudowań i gruntów wokół Bayville. Większość z nich była na sprzedaż, tak że miał w czym wybierać. Redd Adkins z banku miał go poinformować o możliwościach prowadzenia interesów w tej okolicy.
Cooper początkowo wcale się tym nie przejmował. Jeśli ci ludzie nie uwierzyli, że ma ochotę na odrobinę lenistwa, to ich sprawa. Postanowił zignorować wszystkie informacje. Ale któregoś dnia sięgnął po jeden, wydawało mu się, że najcieńszy, list i zaczął go przeglądać. Później przeczytał następny, a później jeszcze jeden. Powoli wracał do starego nałogu. Nie znaczyło to jednak, że ma ochotę na tego rodzaju pracę. Coraz częściej uspokajał siebie, że jest to ot, taka chwilowa rozrywka.
Podmuch wiatru otworzył szeroko okno. Cooper zamknął je, a następnie pomyślał o oknie w pokoju córki. Shannon spała jak zabita i wcale nie słyszała ani jego kroków, ani innych hałasów. Teraz pomyślał, że w zasadzie powinien sprawdzić okna w całym domu. Powoli i systematycznie obszedł wszystkie pokoje, a następnie jeszcze wyszedł przed dom, żeby upewnić się, czy o czymś nie zapomniał.
Deszcz natychmiast przemoczył mu ubranie, ale Cooper nie zwracał na to uwagi. Spojrzał z niepokojem w niebo. Stan Iowa był powszechnie znany ze złej pogody. Jeśli nie panowała tu susza, znaczyło to, że zbliża się powódź. Czasami zdarzały się również tornada. Ale tym razem nic nie żółciło się na niebie i Cooper stwierdził, że mogą spać spokojnie.
Nagle jego wzrok powędrował w stronę sąsiedniego domu. W świetle błyskawicy zobaczył bosonogą rusałkę wpatrzoną w niebo i wędrującą w strugach deszczu. Serce zabiło mu żywiej. Na moment zaparło mu dech w piersiach, bowiem nigdy nie widział tak pięknej istoty.
Wcale nie zdziwiło go to, że Priscilla lubi spacery w deszczu.
On również je uwielbiał.
Priscilli wydawało się, że nigdy nie była bardziej przemoczona. Deszcz spływał jej po całym ciele, tworząc pod stopami niewielką ruchomą kałużę. Powiedziała sobie jednak, że wróci do domu, gdy poczuje pierwsze dreszcze. Szczęśliwie w butelce w kuchni zostało jeszcze kilka kropel ajerkoniaku na spirytusie…
– Priss?! Dopiero po chwili rozpoznała głos Coopera. Przede wszystkim jednak zobaczyła jego potężną sylwetkę, pochylającą się nad nią. Chciała krzyczeć, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu.
– Friss, to ja, Cooper. Mam nadzieję, że cię nie wystraszyłem.
Przez chwilę nie mogła złapać tchu.
– Wy… wystraszyłeś mnie.
– Przykro mi. Po prostu zobaczyłem cię w ogrodzie i przyszedłem. Dawno nie spotkałem kogoś, kto, tak jak ja, lubiłby spacery w deszczu.
Priscilla powoli dochodziła do siebie. Coop chciał położyć dłoń na jej ramieniu, ale dostrzegł resztki strachu czającego się w oczach Priss i w porę się wycofał.
Odsunęła się od niego, nie mogła jednak ukryć podziwu na widok jego torsu z przylegającą doń mokrą koszulą. Cooper wyglądał naprawdę wspaniale. Nawet nie podejrzewała, że może mieć takie muskuły, pracując w' swoim biurze. Jednak wewnętrzny głos wciąż podpowiadał, że ma do czynienia z niezwykle niebezpiecznym mężczyzną.
– Nawet w czasie najgorszych burz nie chciałem schodzić do piwnicy, jak reszta rodziny – ciągnął Cooper. – Tata mówił, że nigdy nie widział większego wariata.
– Tak, ja chyba też jestem szalona. Spojrzała na siebie. Nawet nie podejrzewała, że to, co stało się z jego koszulą, dotyczy również jej bluzki. Cienki materiał przywarł do ciała, podkreślając to, co miał zakrywać. Cooper wpatrywał się głodnym wzrokiem w jej piersi, ale nie śmiał się nawet poruszyć. Milczeli przez chwilę, wsłuchując się w ciszę.
– Mam nadzieję, że nie chodzisz na dalekie spacery po nocy – powiedział, chcąc jakoś rozładować atmosferę. – To mogłoby być niebezpieczne.
– Nie boję się.
– Teraz powinnaś powiedzieć, że doskonale znasz judo.
– Nie znam judo, ale chodziłam na kurs samoobrony.
Cooper uśmiechnął się i spojrzał na nią z wyraźną kpiną.
– To może pokażesz mi jakąś sztuczkę – rzucił. – Trudno by ci było znaleźć groźniejszego przeciwnika. Mam prawie dwa metry, a ty pewnie metr sześćdziesiąt.
– Sześćdziesiąt trzy. I pół – dodała po chwili wahania.
– Spróbujesz? Priscilla pokręciła głową.
– Nic z tego. Nie będzie żadnych pokazów.
– Nie żartuję – upierał się Cooper. – Naprawdę chcę wiedzieć, co byś zrobiła, gdyby zaatakował cię mężczyzna mojego wzrostu.
– Nie, Coop. To nie ma sensu.
– Proszę…
– Posłuchaj, samoobrona to nie zabawa. Tutaj nie obowiązują żadne zasady. Nie chciałabym cię skrzywdzić.
Prawdopodobnie powinna użyć innych słów, ponieważ Cooper poczuł się urażony i zaczął jeszcze usilnie nalegać, żeby wypróbowała na nim „niektóre ze swoich sztuczek” – jak bez przerwy powtarzał.
– Uwierz mi, na pewno nic mi się nie stanie – powie dział, wykonując kilka taneczno – bokserskich kroków.
– Będziesz na mnie zły…
– I tak będę – przerwał jej. – Niezależnie od tego co zrobisz.
– To czyste szaleństwo.
– Jasne. Kto twierdzi inaczej? Podniósł ręce, jakby szykował się do ciosu, i znowu zatańczył jak bokser na ringu.
– Posłuchaj, już po dwunastej. Nikogo tu nie ma. Nikt nie zobaczy twojej porażki.
Spojrzała na jego roześmianą twarz i stwierdziła, że Cooper nie przestanie nalegać. Za bardzo zapalił się do tego pomysłu.
– Dobrze, zaczynaj – westchnęła.
– Słucham?
– Zaczynaj – powtórzyła. – Musisz mnie zaatakować. Przecież na tym polega samoobrona, na litość boską. Nie umiem atakować, a tylko się bronić.
Spojrzał na nią tak, jakby proponowała mu mord na jednym z jej kociątek.
– Nie mogę tego zrobić.
– Czego?
– Kochanie, przecież jesteś kobietą. W dodatku dosyć drobną… Tak, tak, słyszałem – masz sześćdziesiąt trzy i p ó ł centymetra wzrostu. Mimo wszystko nie mogę ryzykować…
– Nie wygłupiaj się. Nic mi się nie stanie. Poza tym to ty zacząłeś. I co, strach cię obleciał i chcesz się teraz wycofać? Wyobraź sobie, że jestem facetem. Najlepiej facetem, który odbił ci dziewczynę, a teraz się z ciebie wyśmiewa.
Cooper popukał się w czoło, ale tym razem zdecydował się na atak. Co prawda natarł na nią tak, jakby była zrobiona ze szkła, ale Priscilla sądziła, że jednak sobie poradzi. Zbyt wielka ostrożność z jego strony mogła zniweczyć jej plany.
Chwyciła go za rękaw, kiedy był już blisko, następnie odwróciła się i wysunęła w bok nogę. W ten sposób nie musiała używać siły. Wystarczyło lekko pchnąć Coopera, a natychmiast zwalił się całym swym ciężarem na ziemię. Dźwięk, który się rozległ, przypominał trzask walącego się drzewa.
– No i co? – powiedziała. Cooper leżał na ziemi z zamkniętymi oczami. W ogóle się nie ruszał. Priss natychmiast padła na kolana i zaczęła obmacywać jego głowę. Wiedziała, że powinien upaść, ale nie sądziła, że przyniesie to tak fatalne skutki. Przyłożyła ucho do serca Coopera. Biło. I to jak mocno!
Dopiero po chwili zauważyła, że ma otwarte oczy.
– Nic ci nie jest? – spytała.
– Chyba nie – odparł. – Ale nie mam zamiaru atakować cię po raz drugi.
Deszcz prawie przestał już padać. Oboje spoczywali na ziemi. Ich ciała niemal ocierały się o siebie. Priscilla poczuła, że mimo chłodu zrobiło jej się gorąco.
– Przynajmniej jedno udało nam się ustalić – po wiedział, przygarniając ją do siebie. – Nie musisz się mnie bać, ponieważ potrafisz mnie obezwładnić. Niech żyje samoobrona – dodał bez przekonania.
Priscilla wciąż milczała. Bała się, że głos ją zdradzi. Jego drżenie mogłoby nasunąć Cooperowi pomysł, że to z jego powodu.
– Oj! – jęknął.
– Co ci jest? – Spojrzała na niego z niepokojem, zapominając o swoich obawach.
– Boli!
– Gdzie?
– Och, tam! Wszędzie!
– Zaczekaj, mam w domu opatrunki. Pobiegnę… Może zbudzę Matta.
– To nie będzie konieczne – powiedział już normalnym głosem. – Wystarczy, że mnie pocałujesz.
Odetchnęła z ulgą. Była na niego zła, chociaż jednocześnie cieszyła się, że nic mu się nie stało. Ale Cooper patrzył na nią błagalnym wzrokiem. Naprawdę chciał, żeby go pocałowała.
– Już po raz drugi próbujesz mnie szantażować – stwierdziła.
– To nie szantaż, ale desperacja. Połamałaś mi kości, nie mówiąc już o tym, jak ucierpiała moja duma. Jedyne, co może mi pomóc, to pocałunek.
– Przecież sam tego chciałeś. „Przypomnij sobie. jak…
– O! O! Jak boli!
Nie miała wyjścia. Musiała go pocałować, żeby w końcu umilkł.