Rozdział 8

allie sam przyznawał, że źle się obchodzi z kobietami, ale była to również ich wina. Lubił kobiety dorosłe, zabawowe, nieskomplikowane, z którymi można się napić, które opowiadają sprośne kawały, nie ściszając głosu, które śpiewają na całe gardło i kłócą się jak przekupki, nie zawracając sobie głowy, co pomyśli damulka z niebieską płukanką przy sąsiednim stoliku. Lubił kobiety, które nie zawracały sobie głowy awanturami, że zamiast w domu przesiaduje na polu golfowym. Lubił kobiety, które w gruncie rzeczy przypominały mężczyzn. Tylko że pięknych, bo piękne kobiety lubił najbardziej. Nie tak sztucznie piękne, jak jakieś modelki, wymalowane i wychudzone, tylko prawdziwie, seksownie piękne. Podobały mu się duże piersi i biodra, błyszczące oczy i roześmiane usta. Lubił kobiety, które można kochać i porzucić. Taki już był i dlatego źle traktował każdą, na której mu zależało.

Ale Francesca Day to co innego. Sama jej obecność budziła w nim najgorsze instynkty.

– Czy to nie stacja benzynowa? – Skeet ożywił się po raz pierwszy od dłuższego czasu.

Francesca wytężyła wzrok i bezgłośnie wyszeptała modlitwę dziękczynną. Oczywiście nie uwierzyła w te bzdury o napadzie na sklep monopolowy, ale jaednak lepiej będzie zachować ostrożność. Zatrzymali się przed zapyziałym budynkiem z odłażącą farbą i poobijanym szyldem. Kiedy hamowali, w powietrze wzbił się tuman kurzu. Francesca miała wrażenie, że podróżuje od stuleci; umierała z pragnienia i głodu i koniecznie musiała pójść do łazienki.

– Koniec przejażdżki – powiedział Dallie i zgasił silnik. – W środku na pewno jest telefon. Możesz zadzwonić do znajomych.

– Nie będę dzwonić do znajomych – oznajmiła, wyjmując malutką torebeczkę z cielęcej skóry z kuferka z kosmetykami. – Wezwę taksówkę, żeby mnie zawiozła na lotnisko w Gulfport.

Zajej plecami rozległ się głośny jęk. Dallie osunął się na siedzenie i zsunął czapeczkę na oczy.

– Co się stało? – zainteresowała się.

– Sam nie wiem, od czego zacząć – mruknął.

– Nic nie mów. – Skeet wpadł mu w słowo. – Wysadź ją, odpal silnik i jedziemy. Facet ze stacji benzynowej się wszystkim zajmie. Mówię poważnie, Dallie. Tylko głupiec z własnej woli po raz drugi pcha palec między drzwi.

– O co chodzi? - zaniepokoiła się nie na żarty.

Dallie poprawił czapeczkę.

– Po pierwsze, Gulfport jest mniej więcej dwie godziny za nami. Jesteśmy już w Luizjanie, w połowie drogi do Nowego Orleanu. Skoro chciałaś dostać się do Gulfport, czemu szłaś na zachód, a nie na wschód?

– A niby skąd miałam wiedzieć, że idę na zachód? – obruszyła się. Dallie uderzył dłonią w kierownicę.

– A stąd, że słońce zachodziło ci przed nosem!

– Och. – Nie ma powodu do paniki, musi po prostu wymyślić inne rozwiązanie. – A w Nowym Orleanie nie ma lotniska? Mogę polecieć stamtąd.

– Niby jak się tam dostaniesz? A jeśli jeszcze raz powiesz, że taksówką, przysięgam, że własnoręcznie wyrzucę twojego pana Witą przez okno! Jesteś na odludziu, dziewczyno, zrozum wreszcie! To jest Luizjana, a nie Paryż!

Wyprostowała się i zagryzła usta.

– Rozumiem – powiedziała w końcu. – Cóż, w takim razie może zapłacę ci, żebyś mnie zawiózł do samego Nowego Orleanu? – Zmartwiona, zmarszczyła brwi i spojrzała na torebkę. Ile właściwie ma gotówki? Najlepiej będzie, jeśli od razu zadzwoni do Nicholasa, żeby pieniądze już na nią czekały w Nowym Orleanie.

Skeet wysiadł energicznie.


– Idę po coś do picia. Dallie, załatw to. Jedno ci powiem – jeśli ona tu będzie, kiedy wrócę, w poniedziałek sam sobie możesz taszczyć swoje badyle. – Zatrzasnął drzwi.

Okropny człowiek. – Francesca dumnie uniosła głowę. Spojrzała na Dalliego. Chyba jej nie wyrzuci tylko dlatego, że jego prostacki koleżka jej nie lubi? Spojrzała błagalnym wzrokiem: – Zadzwonię, dobrze? To potrwa tylko chwilę.

Wygramoliła się z samochodu z całym wdziękiem, na jaki było ją stać w koszmarnej krynolinie i weszła do niskiego budynku. Otworzyła torebkę i szybko policzyła pieniądze. Osiemnaście dolarów. Przeszył ją nieprzyjemny dreszcz. Ma tylko osiemnaście dolarów… tylko tyle dzieli ją od śmierci głodowej…

Słuchawka lepiła się od brudu, ale nie zwracała na to uwagi. Wybrała numer centrali międzynarodowej, zamówiła rozmowę na koszt abonenta i podała numer Nicholasa. Czekając na połączenie, obserwowała Dalliego. Wysiadł z samochodu, podszedł do właściciela stacji i zapytał go o coś. Co za marnotrawstwo, pomyślała, patrząc na Dalliego- takie ciało u wiejskiego prostaka.

W końcu odebrał lokaj Nicholasa, lecz krótko się cieszyła nadzieją na ratunek: nie przyjął rozmowy, oznajmił, że jego pracodawca wyjechał na kilka tygodni. Francesca gapiła się przez chwilę na słuchawkę, a potem zadzwoniła do Cissy Kavendish. Cissy owszem, odebrała telefon, ale też nie chciała przyjąć rozmowy na swój koszt. Suka! Francesca nie wiedziała, co dalej robić.

Przerażona nie na żarty, przebiegała myślą listę znajomych i nagle zdała sobie sprawę, że ostatnio źle traktowała nawet najwierniejszych wielbicieli. Jedynym, który być może pożyczyłby jej pieniądze, był David Graves, ale kręcił teraz film w Afryce. Zacisnęła zęby i zamówiła trzecią rozmowę, tym razem do Mirandy Gwynwyck. Ku jej zdumieniu, Miranda zgodziła się przyjąć rozmowę na swój koszt.

– Francesco, kochana, jak to miło, że dzwonisz, chociaż tu u nas jest środek nocy! Jak tam twoja kariera? Lloyd dobrze cię traktuje?

Francesca niemal słyszała, jak Miranda mruczy z zadowolenia, i mocniej zacisnęła dłoń na słuchawce.

– Cudownie, Mirando, nie wiem, jak ci dziękować… Ale mam tu mały problem i muszę koniecznie skontaktować się z Nickym. Podaj mi do niego telefon, dobrze?

– Przykro mi, moja droga, niestety jest teraz nieosiągalny. Wyjechał ze starą przyjaciółką, przepiękną blond matematyczką, która za nim szaleje.

– Nie wierzę.

– Francesco, nawet cierpliwość Nicky'ego ma pewne granice i chyba je przekroczyłaś. Podaj mi twój numer, oddzwoni, kiedy wróci za dwa tygodnie.

– Za dwa tygodnie! Muszę porozmawiać z nim teraz!

– Dlaczego?

– To prywatna sprawa! – warknęła.

– Przykro mi.

– Nie rób tego, Mirando! Ja naprawdę muszę… – W słuchawce zapanowała cisza. Tymczasem właściciel stacji benzynowej podszedł do radioodbiornika i przekręcił brudną plastikową gałkę. Po chwili ciszę wypełnił głos Diany Ross.

Francesca zobaczyła, że Dallie wraca do samochodu.

– Poczekaj! – Rzuciła słuchawkę i wybiegła. Serce waliło jej jak oszalałe. Bała się, że ją tu zostawi.

Zatrzymał się w pół kroku, oparł o samochód, splótł ręce na piersi.

– Nie mów mi, że nikogo nie było w domu – mruknął.

– Cóż, właśnie… nie, to nie tak. Widzisz, Nicky, mój narzeczony…

– Nieważne. – Zdjął czapkę, przeczesał jasne włosy palcami. – Słuchaj, zawiozę cię na lotnisko, ale musisz obiecać, że będziesz cicho.

Najeżyła się, ale zanim zdążyła odpowiedzieć, skinął głową w stronę drzwi pasażera.

– Wskakuj. Skeet chciał rozprostować nogi, zgarniemy go po drodze. Najpierw musi skorzystać z toalety, zresztą umrze, jeśli zaraz nie pozbędzie się tej sukni.

– Daj mi jeszcze kilka minut – poprosiła. – Tylko chwilę.

Nie wiedziała, czy się zgodzi, do słów dołączyła więc cały swój wdzięk: kocie oczy, miękkie usta, mała, bezradna rączka na jego ramieniu. I to był błąd. Spojrzał na nią z obrzydzeniem, jakby dotknął go wąż.

– Wiesz co, Francie, nie wiem, jak to robisz, ale strasznie mnie wkurzasz.

Cofnęła dłoń jak oparzona.

– Nie nazywaj mnie tak! Mam na imię Francesca! I nie myśl sobie, że cię lubię!

– Nie sądzę, że lubisz kogokolwiek, poza sobą. – Wyjął płatek gumy do żucia z kieszeni. – No i pana Witą, ma się rozumieć.

Posłała mu mordercze spojrzenie, podeszła do tylnych drzwiczek, otworzyła je i szarpnęła swoją walizkę, bo nic – ani skrajna bieda, ani zdrada Mirandy, ani bezczelność Dalliego Beaudine'a – nie zmusi jej, by została w tej straszliwym różowym narzędziu tortur.

Dallie rozwinął gumę z papierka i patrzył, jak mocuje się z walizką.

– Wiesz, Francie, jak odwrócisz ją bokiem, pójdzie łatwiej.

Zacisnęła zęby, żeby nie obrzucić go stekiem najgorszych znanych jej przekleństw i szarpnęła walizkę. Przy okazji zarysowała skórzany bok, bo zahaczyła o klamkę w drzwiach. Zabiję go, pomyślała, taszcząc swój bagaż w stronę zardzewiałych drzwi do łazienki. Zabiję go i zatańczę na jego zwłokach. Zacisnęła dłoń na poobijanej klamce i pchnęła. Drzwi ani drgnęły. Ustąpiły dopiero za trzecim razem, skrzypiąc przeraźliwie. Weszła do środka. I wstrzymała oddech.

Łazienka wyglądała okropnie. Na popękanych kafelkach na podłodze stała brudna woda, w której odbijało się mdłe światło gołej żarówki wiszącej pod sufitem. Na muszli klozetowej bez wieka leżała brudna, pęknięta deska. Dopiero teraz Francesca się rozpłakała. Była głodna i spragniona, chciała skorzystać z toalety i wracać do domu, nie miała ani grosza. Postawiła walizkę na ziemi, usiadła na niej i zaczęła płakać. Jak to możliwe? Przecież jest jedną z najpiękniejszych kobiet w całej Anglii!

Przez łzy zobaczyła parę kowbojskich butów. Ukryła twarz w dłoniach i płakała na całe gardło. Buty poruszyły się niespokojnie.

– Długo jeszcze, Francie? Muszę dogonić Skeeta, zanim zajmą się nim aligatory.

– Spotykałam się z księciem Walii – chlipnęła, patrząc na niego. – Kochał się we mnie!

– Hm. Podobno rodzina królewska to…

– Mogłam zostać królową! – Łzy spływały jej na piersi. – Szalał za mną, wszyscy o tym wiedzieli. Chodziliśmy na bale i do opery, i…

Zmrużył oczy i spojrzał na zachodzące słońce.

– Możesz sobie darować ten kawałek i przejść do rzeczy?

– Muszę iść do łazienki! – krzyknęła i wskazała brudne drzwiczki.

Zniknął i wrócił po chwili.

– Rozumiem cię. – Wyjął z kieszeni chusteczkę i rzucił jej na kolana. – Chyba wygodniej ci będzie w zaroślach za budynkiem.

Spojrzała na chusteczkę, na niego i na nowo zalała się łzami. Przez dłuższą chwilę tylko żuł gumę.

– Ten twój tusz rzeczywiście jest do kitu.

Zerwała się na równe nogi, aż chusteczka upadła na ziemię.

– Ciebie to wszystko bawi, prawda? Cieszy cię, że się męczę w tej okropnej sukni, że nie mogę wrócić do domu, że Nicky wyjechał z jakąś straszną matematyczką…

– Hm. – Jej walizka przewróciła się, gdy trącił ją butem. Nim zdążyła zaprotestować, otworzył ją. -Ależ tu bałagan-mruknął. -Masz jakieś dżinsy?

– Pod Zandrą Rhodes.

– Co to jest zandrarods? O, mam. A koszulka? Francie, nosisz koszulki?

– Mam bluzkę – chlipnęła. – Od Halstona, szarobeżową z czekoladowym wykończeniem, i pasek od Hermesa z klamrą w stylu art deco. I sandałki, Bottega Veneta.

Spojrzał na nią z ukosa.

– Znowu mnie drażnisz, złotko?

Otarła łzy wierzchem dłoni. Nie miała pojęcia, o co mu chodzi. Wstał z westchnieniem.

– Sama wybierz, co chcesz włożyć. Poczekam w samochodzie. Ale pospiesz się, bo Skeet usmaży się żywcem.

Odwrócił się. Zagryzła usta.

– Panie Beaudine? – Zatrzymał się. Wbiła paznokcie w dłonie. – Czy mógłby pan… – Boże, jakie to poniżające! – Czy mógłby pan… Bo widzi pan, nie mogę… – Co się z nią dzieje? Jakim cudem taki prostak sprawia, że nie jest w stanie sformułować zdania?

– Wyrzuć to z siebie, złotko, bo jeśli tak dalej pójdzie, skończą się rozgrywki Super Bowl, a nadal nie powiesz, o co ci chodzi.

– Dosyć tego! – Tupnęła, aż wzniósł się tuman kurzu. – Nie mam pojęcia, o czym mówisz, ale nawet kretyn domyśliłby się, że sama sobie nie poradzę z tą sukienką. Zresztą, jeśli ktoś tu gada za dużo, to ty, nie ja!

Uśmiechnął się i nagle zapomniała o wszystkim, patrząc, jak jego twarz się rozjaśnia. Nie wiedziała, co go tak bawi, ale miała wrażenie, że omijają świetny dowcip. To zdenerwowało ją jeszcze bardziej.

– Pospiesz się, dobrze? – warknęła. – Już nie mogę oddychać.

– Odwróć się, Francie. Rozbieranie kobiet to moja specjalność.

– Nie rozbierasz mnie – warknęła. Jego dłonie zastygły na rzędzie haftek.

– A niby co robię?

– Służysz mi pomocą.

– Jak pokojówka? – Podsunął i rozpiął kilka haftek.

– Tak, mniej więcej. - Miała niejasne przeczucie, że znowu powiedziała coś nie tak. Jego ironiczny chichot utwierdził ją w tym przekonaniu.

– Wiesz co, Francie, coraz bardziej mi się podobasz. Nieczęsto ma się okazję przeżyć historię na żywo.

– Historię?

– Pewnie. Rewolucja francuska, Maria Antonina, no wiesz, niech jedzą ciastka, jeśli nie mają chleba… te sprawy.

– A co ty wiesz o Marii Antoninie? – zdziwiła się, gdy ustąpiły ostatnie haftki.

– Do niedawna niewiele – odparł.

Skeet przeszedł już ponad trzy kilometry i zgodnie z obawami Dalliego nie był w najlepszym humorze. Francesca skuliła się na tylnym siedzeniu i w ponurym nastroju sączyła coś o nazwie oranżada czekoladowa. Wyjęła ją z przenośnej lodówki bez pytania. Milczała przez całą drogę do Nowego Orleanu. Zastanawiała się, jak zareagowałby Dalłie, gdyby mu oświadczyła, że nie ma biletu, ale nie zamierzała powiedzieć mu prawdy. Analizowała swoją sytuację: nie ma matki, domu, pieniędzy i narzeczonego. Pozostały jej jedynie resztki dumy i za wszelką cenę chciała je ocalić. Nie wiadomo dlaczego, duma okazała się bardzo ważna, zwłaszcza wobec Dalliego Beaudine'a.

Szkoda, że jest tak nieziemsko przystojny i tak ostentacyjnie nią niezain-teresowany. To denerwujące… i kuszące. Do tej pory nigdy nie przepuściła żadnemu mężczyźnie i była wściekła, że tym razem przegra. Rozsądek podpowiadał, że ma ważniejsze sprawy na głowie, ale wewnętrzny głos szeptał, że jeśli nie wzbudzi pożądania Dalliego, straci cząstkę siebie.

Dopiła napój i wymyśliła, skąd weźmie pieniądze na bilet. Oczywiście! Pomysł był tak banalny, aż dziwne, że wcześniej na to nie wpadła. Spojrzała na walizkę i zmarszczyła brwi, widząc zarysowany bok. Zapłaciła za nią prawie dwa tysiące funtów niecały rok temu. Otworzyła kuferek w poszukiwaniu cienia do powiek w podobnym odcieniu i starannie zamalowała rysę. Dobrze, na pierwszy rzut oka niczego nie widać.

Zbliżali się do lotniska. Znowu starała się zrozumieć, dlaczego Dallie Be-audine odnosi się do niej w taki sposób. Znajdowała tylko jedno wytłumaczenie – okropnie teraz wygląda. Dlatego na razie on jest górą. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że staje przed nim wypoczęta, umalowana, wystrojona, uczesana. Od razu padłby jej do stóp.

Kłótnia między Dalliem a jego okropnym kompanem wyrwała ją z rozmarzenia.


– Nie rozumiem, czemu się upierasz, żebyśmy już dziś dojechali do Baton Rouge – narzekał Skeet. – Mamy jutro cały dzień, żeby zdążyć do Lake Charles na poniedziałkowy turniej. Co za różnica, czy będziemy w drodze o godzinę dłużej?

– Taka, że w niedzielę nie chcę dużo jeździć.

– Ja poprowadzę. To tylko godzina, a motel jest bardzo fajny, pamiętasz? Nie masz tam jakiegoś psa?

– Od kiedy to obchodzą cię moje psy?

– Śliczny mały kundelek z czarnąplamkąna oku, dobrze pamiętam? Miał chorą łapę.

– Jest w Vicksburgu.

– Jesteś pewien?

– Pewnie. Słuchaj, Skeet, jeśli chcesz przenocować w Nowym Orleanie, żeby wpaść do baru Pod Smutnym Indianinem i zobaczyć się z tą rudą barmanką, powiedz to od razu, a nie chrzań o psiakach z chorymi łapami.

– Nie powiedziałem, że chcę iść Pod Smutnego Indianina.

– Akurat. W każdym razie ja z tobą nie idę. Tam aż się prosi o bójkę, zwłaszcza w sobotni wieczór. Kobiety wyglądają jak zapaśniczki, a faceci jeszcze gorzej. Niewiele brakowało, a złamaliby mi żebro, kiedy tam ostatnio byliśmy, a na dzisiaj wystarczy mi kłopotów.

– Mówiłem, żebyś ją zostawił na stacji benzynowej, ale nie słuchałeś. Nigdy mnie nie słuchasz. We czwartek też nie. Mówiłem, żebyś celował bardziej w lewo, ale nie…

– Daruj sobie, dobrze? Przyznałem ci rację i wtedy, i dzisiaj rano, daj więc już spokój!

– Dallie, tylko żółtodziób nie słucha pomocnika w takiej sprawie. Czasami myślę, że ty celowo przegrywasz.

– Francie? – Dallie zerknął w tylne lusterko. – Opowiesz mi coś jeszcze o romansie z księciem?

– Przykro mi – odparła słodko. – Zabroniłeś mi się odzywać! Zapomniałeś już?

– Niestety, i tak nie ma na to czasu – westchnął i zatrzymali się przed budynkiem lotniska. Nie zgasił nawet silnika, wysiadł i otworzył jej drzwiczki.

– Cóż, Francie, z pewnością było to ciekawe spotkanie. – Pochylił się, wyjął jej walizki i postawił na chodniku. – Powodzenia z narzeczonym, księciem i innymi sławami, z którymi się zadajesz.

– Dziękuję – powiedziała sztywno.

Zrobił balona z gumy i dorzucił z uśmiechem:

– I z wampirami.

Odpowiedziała lodowato wyniosłym wzrokiem:

– Do widzenia, panie Beaudine.

– Do widzenia, panno Francie.

A jednak miał ostatnie słowo. Nie, to niemożliwe, żeby boski wieśniak ją pokonał. Nie do pojęcia: niepiśmienny wieśniak pokonał niezrównaną Fran-cescę Serritellę Day.

Resztki jej dumy nie dawały za wygraną. Popatrzyła na niego tak jak niemoralne bohaterki z filmów dla dorosłych.

– Szkoda, że nie poznaliśmy się w innych okolicznościach. – Uśmiechnęła się lekko. – Na pewno mamy wiele wspólnego.

Wspięła się na palce, wtuliła w niego, otoczyła jego szyję ramionami, cały czas patrząc mu w oczy. Odchyliła głowę do tyłu, oferując mu śliczne usta. Delikatnie dotknęła jego warg i rozchyliła usta, żeby Dallie Beaudine posmakował jej po raz pierwszy i ostatni.

Nawet się nie zawahał. Pocałował ją zdecydowanie, mocno i fachowo, wykorzystał doświadczenie minionych lat. To był pocałunek mistrzów, namiętny i gorący. Byli zbyt doświadczeni, by zderzyć się nosami czy zębami. Francesca w życiu nie czuła czegoś podobnego; przeszył ją dreszcz, kolana zadrżały niepewnie.

Na zakończenie musnęła językiem jego dolną wargę.

– Żegnaj, Dallie – zamruczała cicho i błysnęła kocimi oczami. – Jeśli będziesz w Cap Ferret, daj mi znać.

Zanim odeszła, z satysfakcją dostrzegła zdumienie na jego twarzy.

– Powinienem już się przyzwyczaić – mruczał Skeet, gdy Dallie wrócił do samochodu.

– Ale jakoś nie mogę. Rzucają się na ciebie, wszystkie bez wyjątku. Bogate i biedne, ładne i brzydkie, bez znaczenia. Jesteś cały w szmince.

Dallie wytarł usta wierzchem dłoni i spojrzał na blady ślad.

– Zagraniczna, na pewno – mruknął.

Francesca obserwowała, jak buick odjeżdża, i poczuła absurdalne ukłucie żalu. Ledwie samochód zniknął za zakrętem, wyszła z terminalu i wsiadła do jedynej taksówki na postoju. Taksówkarz włożył jej walizkę do bagażnika.

– Dokąd, panienko?

– Zdaję sobie sprawę, że już późno – zaczęła – ale czy zna pan jakiś komis kupujący rzeczy używane?


– Komis?

– No, tak. Taki dobry, gdzie kupują rzeczy znanych projektantów… i bardzo drogą walizkę.

Загрузка...