Rozdział 6

imuzyna, którą jechała na plan filmowy, Chevrolet z 1971 roku, nie miała klimatyzacji i lepki upał otaczał Francescę nieprzyjemnym kokonem. Odkąd przyleciała do Stanów, była tylko w Nowym Jorku i Hampton, a teraz do tego stopnia skupiła się na sobie, że nie zwracała uwagi na nietypowy krajobraz, jaki rozciągał się za oknem. Czuła wściekłość. Jak mogła się tak ubrać? Co ją podkusiło, by włożyć grube wełniane spodnie i kaszmirowy sweterek? Przecież jest początek października! Skąd miała wiedzieć, że tu będzie tak gorąco?

Po blisko dwudziestogodzinnej podróży powieki same opadały jej ze zmęczenia. Przyleciała z Londynu do Nowego Jorku, stamtąd do Atlanty i wreszcie do Gulfport, gdzie temperatura wynosiła trzydzieści stopni w cieniu, a jedyny dostępny samochód z kierowcą okazał się wrakiem bez klimatyzacji. Teraz marzyła o długim, zimnym prysznicu, dżinie z tonikiem i wygodnym łóżku, w którym zamierzała przespać następną dobę. Na szczęście zaraz to zrobi.

Wachlowała się ręką i starała się myśleć o czymś przyjemniejszym. Czeka mnie fantastyczna przygoda, powtarzała sobie. Nie miała żadnego doświadczenia jako aktorka, ale zawsze świetnie naśladowała innych. Da z siebie wszystko i wzbudzi zachwyt krytyków, a najlepsi reżyserowie zaczną się o nią zabijać. Będzie chodziła na wspaniałe przyjęcia i zarobi mnóstwo pieniędzy. Właśnie tego jej brakowało, tego szukała całe życie. Dlaczego przedtem na to nie wpadła?

Założyła włosy za uszy i uśmiechnęła się, przypominając sobie, jak zdobyła pieniądze na podróż. Właściwie to nie było nic trudnego, wystarczyło tylko trochę pomyśleć. Mnóstwo pań z towarzystwa sprzedawało stroje, w których już się pokazały publicznie. Francesca nie pojmowała, czemu nie wpadła na to wcześniej. Wystarczyło na bilet lotniczy pierwszej klasy i pokrycie najpilniejszych rachunków. Ludzie niepotrzebnie komplikują sprawy finansowe, stwierdziła, wystarczy chwilę pomyśleć i zawsze się znajdzie rozwiązanie. Nie lubiła nosić starych ciuchów, zresztą sprawi sobie nową garderobę, kiedy zwrócą jej pieniądze za bilet.


Samochód skręcił w długą aleję wysadzaną dębami. Wyjrzała przez okno i zobaczyła trzypiętrowy budynek z wysokimi kolumnami od frontu. Gdy podjechali bliżej, dostrzegła też gromadę mężczyzn w koszulkach i dżinsach, uwijających się wśród ciężarówek.

Kierowca się zatrzymał i spojrzał na nią. Na jego piersi widniał wielki okrągły znaczek upamiętniający dwustulecie Stanów Zjednoczonych. Odkąd wylądowała na lotnisku Kennedy'ego, wszędzie widziała plakaty przypominające o rocznicy. W Gulfport nawet hydranty pomalowano tak, że wyglądały jak miniaturowi żołnierze z epoki. Robienie takiego zamieszania z powodu marnych dwustu lat Angielce wydawało się przesadą.

– Czterdzieści osiem dolarów – mruknął kierowca z tak dziwnym akcentem, że z trudem go zrozumiała.

Zapłaciła mu i dodała sowity napiwek, przez co pozbawiła się niemal wszystkich pieniędzy i wysiadła, taszcząc kuferek na kosmetyki.

– Francesca Day? – Podeszła do niej młoda kobieta.

– Tak?

– Cześć, jestem Sally Calaverro. Witaj na końcu świata. Słuchaj, musisz zaraz iść do garderoby.

Kierowca postawił walizkę od Louisa Vuittona u jej stóp. Francesca zmierzyła wzrokiem Sally, ubraną w indyjską spódnicę i koszulkę na ramiączka, pod którą nierozważnie nie włożyła stanika.

– To niemożliwe, panno Calaverro – oznajmiła. – Spotkam się z panem Byronem i idę do hotelu. Nie spałam od dwudziestu czterech godzin i padam z nóg.

Sally się nie przejęła.

– Niestety, musisz jeszcze trochę wytrzymać, ale postaram się załatwić to jak najszybciej. Lord Byron przyspieszył zdjęcia i twój kostium musi być gotów na jutro.

– To śmieszne. Jutro jest sobota. Muszę się najpierw zaaklimatyzować. Nie mogę przecież z marszu stanąć do pracy.

Sally straciła cierpliwość.

– Skarbie, to jest show-biznes. Coś ci się nie podoba? Zadzwoń do agenta. – Zerknęła na walizkę Vuittona i zawołała przez ramię: – Ej, Davey, zabierz bagaże panny Day do kurnika!

– Kurnika? – Francesca zaniepokoiła się nie na żarty. – Nie wiem, co tu się dzieje. Żądam, żeby mnie zaprowadzono do hotelu.

– Jak my wszyscy. – Sally uśmiechnęła się pod nosem. – Nie przejmuj się, to nie jest prawdziwy kurnik, mówimy tak, bo tak wygląda. Dawniej był tam ośrodek rehabilitacyjny i na łóżkach nadal zostały poręcze. Jeśli nie przeszkadzają ci karaluchy, jest w porządku.

Francesca nie dała się złapać na przynętę. Nie ma sensu dyskutować ze służbą, stwierdziła.

– Chcę się natychmiast zobaczyć z panem Byronem – zażądała.

– Kręci scenę we wnętrzu, nie lubi, kiedy mu się przeszkadza. – Sally zmierzyła ją taksującym wzrokiem i Francesca poczuła się głupio w brudnym, pogniecionym zimowym ubraniu.

– Zaryzykuję – uznała i popatrzyła złośliwie na garderobianą. Odrzuciła włosy i odeszła.

Sally Calaverro odprowadzała ją wzrokiem. Patrzyła na drobną szczupłą postać, nieskazitelny makijaż i fantastyczne włosy. Jak ona to robi? Jakim cudem odrzuca włosy jednym ruchem? Czyżby piękne kobiety pobierały specjalne lekcje odrzucania włosów? Sally spojrzała na swoje cienkie kosmyki, spalone kiepską trwałą. Wszyscy faceci w ekipie oszaleją dla tej małej. Przywykli do słodkich gwiazdeczek, ale ta to co innego. Miała angielski akcent i patrzyła wyniośle. Sally spędzała tyle czasu w barach dla singli, że wiedziała, iż niektórzy mężczyźni na to lecą.

– Cholera – mruknęła i poczuła, że jest brzydka i stara, choć dopiero dobiegała trzydziestki. Ta wyniosła szczeniara pewnie umiera z gorąca, ale wygląda jakby zeszła z rozkładówki o modzie. Niektóre kobiety rodzą się po to, by inne je znienawidziły. Francesca Serritella Day była jedną z nich, to pewne.


Dallie czuł, że nadciąga czarny poniedziałek, choć była dopiero sobota i miał za sobą dobry mecz. Czarnym poniedziałkiem nazywał chwile rozpaczy i depresji, które przychodziły znienacka i martwiły go bardziej niż spieprzone piłki.

Pochylił się nad kawą i patrzył bezmyślnie na parking za szybą. Słońce jeszcze nie wzeszło na dobre i jeśli nie liczyć kilku zaspanych kierowców ciężarówek, bar świecił pustkami. Starał się odpędzić ponury nastrój. Sezon nie był zły, tłumaczył sobie. Wygrał kilka turniejów…

– Co podać? – Koło jego stolika stanęła kelnerka, jedna z tych czyściutkich, pulchnych kobiet, o których zawsze się myśli, że są ładniutkie pod warstwą tłuszczu.

– Stek z frytkami, dwa jajka sadzone, galon kawy.

– Do kubka czy dożylnie?

Uśmiechnął się.

– Do kubka wystarczy. – Jezu, uwielbiał kelnerki. To najwspanialsze kobiety na świecie. Mądre, dowcipne i każda ma coś do powiedzenia.

Ta akurat przyglądała mu się przez dłuższą chwilę, zanim odeszła. Kelnerki podrywały go cały czas i nie miał nic przeciwko temu, jeśli w ich oczach nie kryła się tęsknota za czymś więcej, czymś, czego nie mógł im dać.

Paskudny poniedziałek zaatakował z nową siłą. Nie dalej jak tego ranka usiłował się dobudzić w łazience, gdy Niedźwiedź zaszeptał mu do ucha:

Już wkrótce Halloween, Beaudine. Gdzie tym razem się ukryjesz?

Odkręcił zimną wodę, ale Niedźwiedź nie dawał z wygraną.

Jak myślisz, gnojku, jakim cudem chodzisz po tej samej ziemi co ja?

Dalłie odepchnął przykre myśli, gdy zjawiło się jego śniadanie i Skeet, który zaraz zabrał się do jego porcji.

– Jak się czujesz, Dalłie?

– Nieźle.

– Wczoraj dużo wypiłeś. Dalłie wzruszył ramionami.

– Za to rano biegałem. Zrobiłem trochę pompek. Wszystko wypociłem. Skeet spojrzał z powątpiewaniem.

– Akurat.

– A co?

– Nic, Dallie, nic. Ale wydaje mi się, że znowu dopadł cię czarny poniedziałek.

Napił się jego kawy.

– Nic dziwnego, że pod koniec sezonu dopada mnie depresja: zbyt wiele moteli, zbyt wiele kilometrów za nami…

– Zwłaszcza że nadal nie wygrałeś żadnego ważnego turnieju.

– Turniej to turniej.

– Akurat. – Skeet znowu zajął się stekiem. Zapadła cisza. W końcu odezwał się Dallie:

– Ciekawe, czy Nicklausa też dopadają czarne poniedziałki. Skeet gwałtownie odłożył sztućce.

– Tylko nie zaczynaj znowu! Ilekroć o nim mówisz, grasz gorzej. Dallie odsunął od siebie kubek.

– Daj mi coś na pobudzenie.

– Jezu, Dalłie, mówiłeś, że z tym skończysz.

– Mam dzisiaj zagrać czy nie?

– Oczywiście, że masz zagrać, ale nie podoba mi się to, co ostatnio wyprawiasz.

– Daruj sobie, proszę, i daj mi te cholerne tabletki!

– Skeet tylko potrząsnął głową i wyjął z kieszeni kilka czarnych kapsułek. Dallie zdawał sobie sprawę z pewnej niekonsekwencji: z jednej strony, dbał o swoje ciało, z drugiej, wyniszczał je, pijąc bez umiaru, nie dosypiając i zażywając tabletki, które Skeet kupował na jego prośbę. Ale to i tak bez znaczenia. Żaden Beaudine nie umiera ze starości.


– Suknia jest okropna!

Francesca przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze ustawionym w przyczepie, która służyła za garderobę. Miała mocny, filmowy makijaż, włosy rozdzielone przedziałkiem i ułożone w anglezy nad uszami. Wyglądała w tej fryzurze staroświecko i uroczo, nie kłóciła się więc z fryzjerem, ale suknia to co innego. Znała się na modzie i uważała, że kreacja z różowej tafty z białą koronką wygląda jak przesłodzona truskawkowa beza. Gorset był tak dopasowany, że oddychała z trudem, zresztą fiszbiny zasznurowano tak ciasno, że jej piersi niemal wylewały się z dekoltu. Suknia wyglądała zarazem słodko i wulgarnie, zupełnie inaczej niż kreacje Marisy Berenson w Barrym Lyndonie.

– Nie tak to sobie wyobrażałam. Nie wystąpię w takim stroju – zdecydowała. – Musisz coś z tym zrobić.

Sally Calaverro odgryzła różową nitkę energiczniej, niż było trzeba.

– To kostium dla twojej postaci.

Francesca była na siebie wściekła, że wczoraj, podczas przymiarek, nie zwróciła na suknię większej uwagi. Ale czuła się tak zmęczona podróżą i zirytowana faktem, że Lloyd Byron wykazał się idiotycznym uporem, że prawie nie patrzyła, co Sally Calaverro jej podaje. A tymczasem za niecałą godzinę zaczną kręcić pierwszą z jej trzech scen! Przynajmniej mężczyźni z ekipy okazali się pomocni, znaleźli jej znośny pokój z oddzielną łazienką, przynieśli kolację na tacy

(i ten wymarzony dżin z tonikiem). Choć kurnik był mały, ciasny, z niewielkimi okienkami i wołał o pomstę do nieba, spała jak dziecko, ba, jakaś jej cząstka nie mogła się doczekać następnego dnia… do czasu, gdy wreszcie zobaczyła swój kostium.

Obejrzała się w różowej kreacji od tyłu i postanowiła zaapelować do poczucia sprawiedliwości Sally:

– Na pewno masz coś innego. Zrozum, nie wystąpię w różowym.

– Lord Byron zaakceptował tę suknię i nic na to nie poradzę. – Sally zapięła ostatnie haftki na plecach, ściągając materiał energiczniej, niż było trzeba.

Francesca wstrzymała oddech, czując niewygodny ucisk.

– Dlaczego ma takie głupie przezwisko?

– Jeśli o to pytasz, to znaczy, że nie znasz go jeszcze.

Francesca postanowiła, że nie dopuści, by garderobiana albo kostium zepsuły jej humor. Biedna Sally cały czas pracuje w tej okropnej przyczepie, nawet święty straciłby tu cierpliwość. Francesca powtórzyła sobie, że zagra ważną rolę w prestiżowym filmie. Zresztą jest na tyle ładna, że jej uroda przyćmi każdy kostium, nawet tak koszmarny jak ten. Przede wszystkim musi zająć się zmianą zakwaterowania. Nie miała najmniejszego zamiaru spędzić kolejnej nocy w miejscu, gdzie nie ma pokojówek.

Niewysokie obcasiki jej pantofelków zapadały się w żwirowany podjazd, gdy wracała do głównego budynku. Krynolina komicznie chwiała się na boki. Tym razem nie popełni takiego błędu jak wczoraj, gdy chciała negocjować z niższym personelem. Teraz pójdzie prosto do producenta. Lloyd Byron powiedział wczoraj, że zależy mu, by cała ekipa mieszkała pod jednym dachem, bo tak się tworzy ducha wspólnoty, ale podejrzewała, że jest po prostu skąpy. Francesca uważała, że nawet fakt, iż kręcą prestiżowy film, nie tłumaczy sytuacji, w której miałaby mieszkać w tak barbarzyńskich warunkach.

Po wielu pytaniach udało jej się dowiedzieć, gdzie jest Lew Steiner, producent Delty we krwi. Stał w holu rezydencji, obok salonu, w którym miała kręcić swoje sceny. Była zaskoczona jego niechlujnym wyglądem. Pucuło-waty, nieogolony, ze złotym łańcuchem pod rozchełstaną hawajską koszulą wyglądałjak sprzedawca kradzionych zegarków z Soho. Przeskoczyła przez kable elektryczne, wijące się na podłodze, podeszła i przedstawiła się. Ledwie podniósł wzrok znad notesu, zaczęła z uśmiechem wyliczać to, co budzi jej niezadowolenie.

– Tak więc, panie Steiner, rozumie pan, że w żadnym wypadku nie mogę spędzić kolejnej nocy w tak okropnym miejscu. Jeszcze dzisiaj muszę prze prowadzić się do hotelu. – Spojrzała na niego tryumfalnie. – Przecież nie sposób spać, kiedy człowiek umiera ze strachu, że pożrą go karaluchy.


Przez chwilę pochłaniał wzrokiem jej niemal nagie piersi, a potem rozsiadł się na składanym krześle. Rozstawił przy tym nogi tak szeroko, że materiał spodni niebezpiecznie opinał mu się na udach.

– Lord Byron mówił, że prawdziwa z ciebie piękność, ale mu nie wierzy łem. Co dowodzi, jaki ze mnie głupiec. – Mlasnął nieelegancko. – Skarbie, tylko aktorzy grający główne role mieszkają w hotelu, i to wyłącznie dlatego, że mieli to w kontrakcie. Reszta biedaków musi zostać, gdzie jest.

– Biedaków? Tak się to więc określa w branży? – syknęła. Zapomniała, że ma być miła i urocza. Czy wszyscy filmowcy są tacy nieokrzesani? Ogarnęła ją wściekłość na Mirandę Gwynwyck. Ciekawe, czy miała pojęcie, jakie okropne tu panują warunki?

– Jak nie chcesz tej roboty, mam z tuzin lasek, które chętnie wskoczą na twoje miejsce. – Lew Steiner wzruszył ramionami. – Zatrudnił cię Jaśnie Pan Lord, nie ja.

Lasek! Francesca czuła, jak ogarniają furia, i już otwierała usta, by mu o tym powiedzieć, gdy poczuła dłoń na ramieniu.

– Francesca! – Lloyd Byron odwrócił jądo siebie i pocałował w policzek. Chwilowo zapomniała o gniewie. – Wyglądasz rewelacyjnie! Cudowna, prawda, Lew? Te zielone kocie oczy! Te usta! Nie mówiłem, że jest idealna do roli Lucindy? Warta każdego centa, którego wydaliśmy, żeby ją tu sprowadzić?

Francesca już miała mu przypomnieć, że na razie to ona wydała te centy i bardzo chciałaby je odzyskać, ale Lloyd Byron nie dał jej dojść do słowa:

– Suknia jest idealna. Niewinna, dziecinna, jednak zmysłowa. Fantastyczna fryzura. Halo, kochani, przedstawiam wam Francescę Day!

Francesca skinęła głową. Byron odciągnął ja na bok i wytarł sobie czoło jasnożółtą chusteczką.

– Dzisiaj i jutro kręcimy twoje sceny. Nie mówisz żadnych kwestii, więc się nie denerwuj.

– Nie denerwuję się – odparła. Na rany boskie, spotykała się z księciem Walii, a miałaby się denerwować małą rólką w filmie? To śmieszne!

– Lloyd, ta suknia…

– Cudowna, prawda? – Popchnął ją w kierunku saloniku, przeprowadził między dwiema kamerami na statywach i gąszczem reflektorów, na plan. Stały tam białe stylowe krzesełka, kanapa obita adamaszkiem i cięte kwiaty w srebrnych wazonach. – W pierwszym ujęciu staniesz tu, przy oknie. Światło będzie stłumione. Masz czekać na znak i zbliżać się powoli, żeby ta twoja cudowna twarz ukazywała się nam stopniowo.

Wzmianka o cudownej twarzy ułagodziła ją trochę i spojrzała na niego cieplejszym wzrokiem.

– Pamiętaj, myśl o energii życiowej – pouczał. – Widziałaś, jak Fellini pracował z niemymi postaciami? Lucinda nie odzywa się ani razu, ale jej obecność musi przenikać cały dom, musi także porazić widza w kinie i ze wzruszenia ścisnąć go za gardło. Ona symbolizuje nieokreślone, nieuchwytne: witalność, promienność, magię! – Wydął usta. – Boże, mam nadzieję, że ci idioci na widowni wyczują ezoteryczny klimat.

Przez najbliższą godzinę Francesca stała bez ruchu, gdy ustawiano oświetlenie, później bez końca powtarzały się próby. Przedstawiono jej Fletchera Halla, śniadego, ponurego aktora w surducie, który grał główną rolę męską. Francesca pilnie studiowała kroniki towarzyskie, ale jego nazwisko jeszcze nigdy nie obiło się jej o uszy i po raz kolejny ogarnęły ją wątpliwości. Dlaczego nie słyszała o żadnym z tych ludzi? Może jednak pochopnie zaangażowała się w to przedsięwzięcie… Może najpierw trzeba było przeczytać scenariusz… Ale przecież nie dalej jak wczoraj przejrzała swój kontrakt i wszystko wydawało się w porządku, przypomniała sobie.

Jej wątpliwości się rozwiały, gdy padł pierwszy klaps. Bez trudu wypełniała polecenia Lloyda, szła powoli od okna w stronę kamerzysty

– Cudownie! – krzyczał Lloyd. – Bosko! Francesco, masz talent!

Komplementy sprawiały jej przyjemność i choć nadal czuła się nieswojo w tej okropnej sukni, odprężyła się na tyle, że w przerwach flirtowała z członkami ekipy, którzy poprzedniej nocy okazali się tacy uczynni.


Lloyd nakręcił już ujęcia, gdy idzie przez salonik, dyga głęboko przed Fletcherem Hallem i tęsknie patrzy mu w oczy. Podczas lunchu, gdy na godzinę wyzwoliła się z gorsetu, złapała się na tym, że w gruncie rzeczy świetnie się bawi. Po przerwie Lloyd ustawiał ją w różnych miejscach salonu i kręcił mnóstwo zbliżeń.

– Jesteś piękna! – wołał. – Boże, ta twarz w kształcie serca, te oczy! Rozpuść włosy! Cudownie, tak, tak!

Kiedy ogłosił przerwę, Francesca przeciągnęła się jak szczęśliwa kotka.

Po południu upał i duchota stłumiły jej entuzjazm. Wentylatory porozstawiane na planie nie radziły sobie z podwójną dawką gorąca – od słońca i reflektorów. Poza tym wyłączano je na czas zdjęć.

Ciężki gorset i halki potęgowały uczucie gorąca do tego stopnia, że trudno jej było zaczerpnąć tchu.

– Nie mogę już dłużej – oznajmiła, gdy wizażysta delikatnie ocierał jej z czoła kropelki potu, które w obrzydliwy sposób pojawiły się tuż pod linią włosów. – Lloyd, umieram z gorąca.

– Jeszcze tylko jedna scena, skarbie. Tylko jedna. Widzisz, jakie teraz mamy światło? Twoja skóra nabiera takiego blasku… Błagam cię, księżniczko, najpiękniejsza, zgódź się…

Jak mogłaby odmówić?

Lloyd kazał jej stanąć niedaleko kominka. Na początku filmu, tak wynikało ze scenariusza, na plantację przyjeżdża angielska uczennica, która ma poślubić właściciela tej posiadłości, samotnika – jak sądziła- mężczyznę w stylu pana Rochestera Jane Eyre. Choć zdaniem Franceski Fletcher Hall był zbyt pospolity, by grać rolę bohatera romantycznego. Niestety – choć na szczęście dla Franceski – uczennica ginie tego samego dnia. Francesca już sobie wyobrażała scenę jej tragicznej śmierci, którą zagra z wielkim zaangażowaniem. Nie wiedziała jeszcze, co Lucinda i właściciel plantacji mają wspólnego z głównym wątkiem filmu, który dział się współcześnie, a sądząc po liczbie kobiet na planie, przewidziano dla nich chyba wiele ról. Francesca nie zawracała sobie tym jednak głowy.

Lloyd otarł czoło świeżą chusteczką i podszedł do Fletchera Halla.

– Masz stanąć za Francesca, położyć jej ręce na ramionach i odgarnąć jej włosy z szyi, żebyś mógł pocałować dziewczynę w kark. Francesco, pamiętaj, że żyłaś dotąd w złotej klatce. Jego dotyk szokuje, ale i sprawia przyjemność. Rozumiesz?

Poczuła, jak między piersiami spływają jej strużki potu.

– Jasne – warknęła. Wizażysta upudrował jej kark. Kazała podać sobie lusterko, żeby obejrzeć efekt jego pracy.

– Pamiętaj, Fletcher – ciągnął Lloyd. – Nie masz jej pocałować… to ma być dopiero zapowiedź pieszczoty. No, dobra, spróbujmy.

Francesca zajęła wyznaczone miejsce i znowu czekała całą wieczność, zanim ustawiono oświetlenie. Potem ktoś zobaczył plamę potu na surducie Fletchera i Sally musiała biec do garderoby po zapasowy.

Francesca tupnęła nogą.

– Jak długo jeszcze mam tu sterczeć? Mam tego dosyć! Lloyd, daję ci jeszcze pięć minut, potem wychodzę!

Spojrzał na nią lodowato.

– Francesco, zachowujmy się jak zawodowcy. Wszyscy jesteśmy zmęczeni.

– Ale nie macie na sobie pięciokilogramowego kostiumu! Ciekawa jestem, czy zachowywałbyś się jak zawodowiec w czymś takim!

Jeszcze tylko parę minut – poprosił, zacisnął dłonie i dramatycznym gestem uniósł do piersi. – Francesco, wykorzystaj tę złość. Zagraj nią. Niech poczuje ją Lucinda, młodziutka dziewczyna wysłana na koniec świata, by wyjść za nieznajomego. Cisza na planie! Cisza, mówię! Niech Francesca poczuje jej niepokój.

Dźwiękowiec, który przez cały dzień nie spuszczał wzroku z obnażonych piersi Franceski, nachylił się do kamerzysty:

– Ja tam wolałbym poczuć co innego.

– Nie ty jeden, bracie.

W końcu przyniesiono nowy surdut i nakręcono scenę.

– Nie ruszajcie się! – krzyknął Lloyd. – Jeszcze tylko zbliżenie, jak Fletcher całuje Lucindę w szyję i koniec na dzisiaj. To tylko moment. Gotowi?

Francesca jęknęła, ale nie drgnęła. Wytrzymała już tyle, że kilka minut nie sprawiało jej różnicy. Fletcher położył jej dłonie na ramionach i odgarnął włosy. Nie lubiła, kiedy jej dotykał. Był taki pospolity, zdecydowanie nie w jej stylu.

– Francesco, wypręż bardziej kark – polecił Lloyd. – Makijaż!

– Jestem, Lloyd.

– No, dawaj.

Wizażysta zamrugał niespokojnie.

– Ale co?

– Jak to co? – Lloyd dramatycznie rozłożył ręce.

– Ach, tak. – Wizażysta się speszył i zawołał do Sally, która stała koło kamerzysty: - Ej, Calaverro, sięgnij do mojego kuferka i podaj mi kły Fletchera, dobrze?

Kły Fletchera?

Francesce zakręciło się w głowie.

Загрузка...