5

Jedynym marzeniem Ewy był słodki baton. Prawie przez cały dzień zeznawała w sądzie, a przerwę na lunch straciła na spotkanie ze swoim informatorem. Rozmowa kosztowała ją pięćdziesiąt dolarów i dostarczyła niejasnej wskazówki w sprawie o przemyt, która zakończyła się dwoma zabójstwami i nad którą łamała sobie głowę już od dwóch miesięcy.

Chciała tylko szybko kupić namiastkę cukierka, zanim pojedzie do domu, by przygotować się na spotkanie z Roarke'em.

Mogła wstąpić do jednego z wielu supermarketów sieci Insta, ale wolała mały sklepik ze słodyczami na rogu Siedemdziesiątej Ósmej Zachodniej – pomimo tego, a może właśnie dlatego, że prowadził go Fransois, nieuprzejmy uchodźca o jadowitym spojrzeniu, który uciekł do Ameryki jakieś czterdzieści lat temu, kiedy to Armia Reform Społecznych obaliła francuski rząd. Nienawidził Ameryki i Amerykanów, lecz choć w sześć miesięcy od zamachu stanu ARF została rozbita, Fransois pozostał w Stanach, klnąc, narzekając, miotając obelgi i plotąc polityczne bzdury za ladą małego sklepu ze słodyczami przy Siedemdziesiątej Ósmej ulicy.

Ewa mówiła na niego Frank, by go rozzłościć, i wpadała do sklepu przynajmniej raz w tygodniu, by zobaczyć, na jaki pomysł wpadł, aby ograniczyć jej kredyt.

Pochłonięta myślą o słodkim batonie, przeszła przez otwierane automatycznie drzwi. Dopiero kiedy zaczęły się cicho za nią zamykać, instynkt ostrzegł ją, że coś jest nie w porządku.

Mężczyzna stojący przy kontuarze był odwrócony do niej plecami, jego gruba kurtka z kapturem maskowała wszystko z wyjątkiem wzrostu, a ten był imponujący.

Sześć stóp pięć cali wzrostu, oceniła, co najmniej dwieście pięćdziesiąt funtów wagi. Nie musiała patrzeć na szczupłą, przerażoną twarz Fransois, by wiedzieć, że ma kłopoty. Czuła to tak samo wyraźnie jak ostry i cierpki zapach gulaszu warzywnego, sprzedawanego dzisiaj w ofercie specjalnej.

W ciągu paru sekund, jakie potrzebne były na zamknięcie się drzwi, rozważyła i odrzuciła możliwość wyciągnięcia broni.

– Chodź tu, dziwko. Szybko.

Mężczyzna odwrócił się. Ewa zobaczyła, że ma jasnozłotą karnację potomka wielu ras i oczy straszliwego desperata. W momencie, gdy zakończyła w myśli jego opis, spojrzała na mały okrągły przedmiot, który trzymał w ręce.

Bomba domowej roboty była wystarczającym powodem do niepokoju. Fakt, że trzęsła się w drżącej ze zdenerwowania ręce, potęgował ten niepokój.

Nigdy nie wiadomo, kiedy takie skonstruowane w domu urządzenie wybuchnie. Ten idiota może zabić ich wszystkich, jeśli się nie uspokoi.

Rzuciła sprzedawcy szybkie ostrzegawcze spojrzenie. Jeśli nazwie ją porucznikiem, to szybko zostanie z nich krwawa masa.

– Nie chcę żadnych kłopotów – powiedziała, starając się, by jej głos drżał tak nerwowo jak ręka złodzieja. – Proszę, mam małe dzieci w domu.

– Zamknij się. Po prostu się zamknij. Na podłogę. Kładź się na tę pieprzoną podłogę.

Ewa uklękła, wsuwając rękę pod kurtkę, gdzie czekała broń.

– Wszystko – rozkazał mężczyzna, machając śmiertelnie niebezpieczną małą kulą. – Dawaj wszystko. Gotówkę, żetony. I to migiem.

– To był kiepski dzień – jęknął Francois. – Musisz zrozumieć, że interesy nie idą tak dobrze jak kiedyś. Wy Amerykanie…

– Chcesz, żebym cię tym poczęstował? – spytał mężczyzna, przysuwając bombę do twarzy Francois.

Nie, nie. – Przerażony Francois wbił drżącymi palcami kod zabezpieczający. Gdy kasa się otworzyła, Ewa zobaczyła, że złodziej zerknął na schowane w niej pieniądze, a potem na kamerę, która pracowicie rejestrowała całe zajście.

Zobaczyła to w jego twarzy. Wiedział, że wizerunek jego postaci został zamknięty w środku i że nie wymaże go za żadne pieniądze. Ale bomba może to zniszczyć; wystarczy, że rzuci ją za siebie i wybiegnie na ulicę, by wmieszać się w tłum.

Wstrzymała oddech, niczym nurek, który wchodzi pod wodę. Podniosła się gwałtownie, podbijając mu rękę. Silne uderzenie sprawiło, że bomba poszybowała w powietrze. Krzyki, przekleństwa, modlitwy. Złapała ją koniuszkami palców, ubiegając obu mężczyzn. Gdy zacisnęła już na niej rękę, złodziej skoczył w przód.

Rąbnął ją grzbietem ręki, a nie pięścią, i Ewa uznała, że miała szczęście. Zobaczyła wszystkie gwiazdy, gdy uderzyła w stojak z chipsami sojowymi, lecz nie puściła bomby.

Nie ta ręka, cholera, nie ta ręka, zdążyła pomyśleć, gdy stojak przewalił się pod jej ciężarem. Spróbowała wyciągnąć broń lewą dłonią, ale runęło na nią dwieście pięćdziesiąt funtów gniewu i desperacji.

– Włącz alarm, ty palancie – krzyknęła do Fran9ois, który stał jak skamieniały, otwierając i zamykając usta. – Włącz ten pieprzony alarm! - Po czym chrząknęła, gdy cios w żebra zatamował jej oddech. Tym razem użył pięści.

Teraz płakał, drapał, wczepiał się paznokciami w jej rękę, próbując dosięgnąć bomby.

– Potrzebne mi pieniądze. Muszę je mieć. Zabiję cię. Zabiję was wszystkich.

Udało jej się zdzielić go kolanem. Ten stary jak świat sposób obrony uwolnił ją od napastnika na parę sekund, ale nie zapewnił jej przewagi.

Znowu zobaczyła wszystkie gwiazdy, gdy jej głowa uderzyła o kant lady. Posypały się na nią dziesiątki batonów, o których tak marzyła.

– Ty skurwysynu! Ty skurwysynu! – Usłyszała, jak powtarza to w kółko, zadając mu trzy szybkie ciosy w twarz. Krew trysnęła mu z nosa; rozwścieczony złapał ją za nadgarstek.

Wiedziała, że złamie jej rękę. Wiedziała, że poczuje ten ostry ból, usłyszy cichy trzask, gdy kość pęknie.

Ale w chwili, gdy zaczerpnęła oddechu, by wrzasnąć, gdy jej oczy zaszły mgłą z wysiłku, została uwolniona od jego ciężaru.

Wciąż ściskając kulę w dłoni, przewróciła się na brzuch, usiłując złapać oddech i powstrzymać wymioty. Leżąc w tej pozycji, zobaczyła czarne błyszczące buty, które zawsze oznaczały przybycie glin.

– Aresztujcie go. – Kaszlnęła krzywiąc się z bólu. – Próba kradzieży, posiadanie broni, noszenie materiałów wybuchowych, napad. – Chciałaby dodać napad na oficera i stawianie oporu policji, ale byłoby to naruszeniem przepisów, ponieważ nie podała swego stopnia po wejściu do sklepu.

– Wszystko w porządku, proszę pani? Wezwać pogotowie? Nie chciała pogotowia. Chciała swój cholerny baton.

– Poruczniku – poprawiła go i dźwignąwszy się do góry, sięgnęła po swoją odznakę. Zauważyła, że złodziej jest skrępowany i że jeden z policjantów był na tyle mądry, by go ogłuszyć i przerwać walkę.

– Potrzebna nam czarna skrzynka, i to szybko. – Zobaczyła, że obaj gliniarze pobledli, gdy zorientowali się, co trzyma w dłoni. – Ta mała bombka była na niezłej przejażdżce. Trzeba ją zdetonować.

– Pani porucznik. – Pierwszy glina wypadł błyskawicznie ze sklepu. Po dziewięćdziesięciu sekundach wrócił z ciemnym pojemnikiem, którego używano do transportu i detonowania ładunków wybuchowych. Nikt się nie odezwał.

Bali się nawet oddychać.

– Aresztujcie go – powtórzyła Ewa. – W chwili gdy bomba została włożona do skrzynki, Ewie zaczęły drżeć mięśnie brzucha.

– Prześlę swój raport. Wy, chłopcy, jesteście ze sto dwudziestego trzeciego?

– Zgadza się, pani porucznik.

Dobra robota. – Wyciągnęła zdrową rękę i wybrała baton Galaxy, który nie został zmiażdżony przez walczącą parę. – Idę do domu.

– Nie zapłaciłaś! – krzyknął za nią Fran9ois.

– Odpieprz się, Frank! – wrzasnęła nie zatrzymując się.

Przez ten incydent spóźniła się na spotkanie. Gdy przybyła do domu Roarke'a, była 7:10. Nałykała się proszków, by uśmierzyć ból w ręce i w ramieniu. Wiedziała, że jeśli w ciągu paru najbliższych dni nie nastąpi poprawa, będzie musiała się przebadać. Nienawidziła lekarzy.

Zaparkowała samochód i przez chwilę przyglądała się domowi Roarke'a. Przypomina twierdzę, pomyślała. Jego cztery piętra górowały nad oszronionymi drzewami, które rosły w Central Parku. To był jeden ze starych, liczących blisko dwieście lat budynków, i został wzniesiony z kamienia, o ile wzrok ją nie mylił.

Dom był przeszklony, z okien biły złociste światła. Na teren posiadłości wjeżdżało się przez dobrze strzeżoną bramę, za którą rosły wiecznie zielone krzewy i szlachetne drzewa.

Jeszcze większe wrażenie niż wspaniała architektura i artystycznie zakomponowany ogród zrobiła na Ewie niczym nie zmącona cisza. Nie dochodziły tu żadne odgłosy miasta. Nie słychać było warkotu samochodów ani hałaśliwego tłumu pieszych. Nawet niebo nad jej głową trochę się różniło od tego, jakie zwykle oglądała w centrum. Tutaj widać było gwiazdy, a nie migotanie i błyski powietrznych środków transportu.

Przyjemne życie, jeśli można sobie na nie pozwolić, pomyślała zapuszczając silnik. Podjechała do bramy, przygotowana na to, że będzie musiała pokazać odznakę. Zobaczyła, że małe czerwone oko fotokomórki mignęło, po czym znieruchomiało. Brama otworzyła się bezszelestnie.

Więc przepustka dla niej została wcześniej wprowadzona do pamięci komputera, pomyślała. Sama nie wiedziała, czy powinno ją to rozbawić, czy zaniepokoić. Minęła bramę, wjechała na podjazd i zostawiła samochód u podnóża granitowych schodów.

Lokaj otworzył jej drzwi. Nigdy dotąd nie widziała lokaja poza starymi kasetami video, ale ten jej nie rozczarował. Miał siwe włosy, nieodgadnione spojrzenie, ciemny garnitur i starannie zawiązany staromodny krawat.

– Porucznik Dallas.

Mówił z lekkim angielskim, a zarazem słowiańskim akcentem.

– Jestem umówiona z Roarke'em.

– Oczekuje pani. – Wprowadził ją do przestronnego, wysokiego hallu, który wyglądał raczej jak wejście do muzeum niż do domu.

Wiszący u sufitu żyrandol w kształcie gwiazdy rzucał światło na lśniącą drewnianą podłogę, którą zdobił dywan o wyraźnym czerwono – zielono – niebieskim wzorze. Środkowy filar skręcających w lewo schodów zastępowała rzeźba gryfa.

Na ścianach wisiały obrazy – w rodzaju tych, które oglądała na wystawie francuskich impresjonistów podczas wycieczki szkolnej. W okresie Fascynacji Przeszłością, jaki nastąpił na początku dwudziestego pierwszego wieku, pochwalono to malarstwo za sielankowe sceny i cudownie przytłumione barwy.

Nie było tu żadnych hologramów ani żywych rzeźb. Tylko płótna i farba.

– Pozwoli pani, że wezmę jej okrycie? Przypomniała sobie, że nie jest tu sama i gdy się odwróciła, wydało się jej, że widzi w jego tajemniczych oczach złośliwy protekcjonalizm. Zrzuciła z ramion kurtkę i zauważyła, że lokaj dziwnie ostrożnie wziął skórę między swe wypielęgnowane palce. Do diabła, przecież w miarę dokładnie oczyściła ją z krwi.

– Tędy proszę, pani porucznik Dallas. Zechce pani chwilę poczekać, Roarke'a zatrzymał telefon zza Pacyfiku.

– Nie ma sprawy.

Salon też przypominał muzeum. Na ozdobionym lazurytem i malachitem kominku płonęły autentyczne polana. Dwie lampy świeciły niczym kolorowe klejnoty. Podwójne sofy o zakrzywionych oparciach i wykwintnych obiciach harmonizowały z szafirowym kolorem ścian. Meble były drewniane, wypolerowane do niemal przykrego dla oka połysku. Tu i ówdzie ustawiono przedmioty sztuki. Rzeźby, misy, kryształy.

Obcasy jej kozaków zastukały o podłogę, po czym odgłos kroków został stłumiony przez dywan.

– Napije się pani czegoś, pani porucznik?

Zerknęła do tyłu i z rozbawieniem zobaczyła, że lokaj w dalszym ciągu trzyma jej kurtkę między palcami, niczym brudną szmatę.

– Jasne. Co pan ma, panie…?

– Summerset, pani porucznik. Po prostu Summerset. Jestem pewien, że możemy zaspokoić każde pani życzenie.

– Ona lubi kawę – rzekł Roarke od progu – ale sądzę, że chciałaby spróbować Montcarta rocznik czterdziesty dziewiąty.

Ewie wydawało się, że dostrzegła w oczach Summerseta błysk przerażenia.

– Czterdziesty dziewiąty, sir?

– Zgadza się. Dziękuję, Summerset.

– Tak, sir. – Dyndając kurtką, wyszedł wyprostowany.

– Przepraszam, że kazałem pani czekać – zaczaj Roarke, po czym jego oczy zwęziły się, pociemniały.

– Nie ma sprawy – rzekła Ewa, gdy do niej podszedł. – Oglądałam właśnie… Hej…

Szarpnęła podbródkiem, gdy ujął go w dłoń, ale nie rozluźnił palców, odwracając ją lewym policzkiem do światła.

– Ma pani siniaki na twarzy – stwierdził obojętnym tonem. Także jego oczy, wpatrujące się w skaleczenia, nie zdradzały żadnych uczuć.

Ale jego palce były ciepłe, naprężone i przyprawiły ją o wewnętrzne drżenie.

– Bójka o baton – powiedziała wzruszając ramionami. Poszukał wzrokiem jej oczu i popatrzył w nie chwilę dłużej niż to było konieczne.

– Kto wygrał?

– Ja. Nie lubię, jak ktoś przeszkadza mi w jedzeniu.

Zapamiętam to sobie. – Puścił ją, a rękę wsunął do kieszeni. Ponieważ znowu chciał jej dotknąć. Martwiło go to, że chciał, i to bardzo, głaskać ją, dopóki nie zniknie siniec, który szpecił jej policzek. – Mam nadzieję, że kolacja będzie pani smakowała.

– Kolacja? Nie przyszłam tu po to, żeby jeść, Roarke. Przyszłam, by obejrzeć pana kolekcję.

– Zrobi pani jedno i drugie. – Odwrócił się, kiedy Summerset wniósł tacę, na której stała odkorkowana butelka wina koloni dojrzałej pszenicy i dwa kryształowe kieliszki.

– Rocznik czterdziesty dziewiąty, sir.

– Dziękuję. Resztą sam się zajmę. – Napełniając kieliszki, zwrócił się do Ewy. – Pomyślałem, że ten rocznik będzie pani odpowiadał. Może ma mało subtelny smak… – Odwrócił się, podając jej wino.

– Ale za to działa na zmysły. – Stuknął się z nią kieliszkiem, aż kryształ zadźwięczał, potem patrzył, jak próbuje wykwintny trunek.

Boże, co za twarz, pomyślał. Ile w niej ekspresji, uczuć i umiejętności panowania nad sobą. Właśnie teraz, gdy poczuła na języku smak wina, starała się nie okazać swego zdziwienia i zadowolenia. Nie mógł doczekać się chwili, kiedy sam poczuje jej smak.

– Odpowiada pani? – spytał.

– Jest dobre. – Miała wrażenie, że pije coś tak cennego jak złoto.

– Cieszę się. Rozpocząłem produkcję win właśnie od Montcarta. Może usiądziemy przy kominku?

Propozycja była kusząca. Niemal widziała, jak siedzi z nogami wyciągniętymi w stronę miłego ciepła, popijając wino, a lampy rzucają kolorowe niczym klejnoty refleksy światła.

– To nie jest wizyta towarzyska, Roarke. To śledztwo w sprawie morderstwa.

– Więc może pani mnie przesłuchać podczas kolacji. – Wziął ją za rękę, unosząc brew ze zdziwienia, gdy chciała stawić mu opór.

– Myślałem, że kobieta, która bije się o baton, doceni dwucalową polędwicę, średnio dopieczoną.

– Stek? – Z trudem walczyła ze ślinką cieknącą jej do ust.

– Prawdziwy stek z krowy?

Uśmiech wykrzywił mu usta.

– Właśnie przyleciała z Montany. Polędwica, nie krowa. – Widząc, że nadal się waha, pochylił głowę. – Niech pani posłucha, pani porucznik. Nie sądzę, żeby kawałek krwistego mięsa przeszkodził pani w prowadzeniu śledztwa.

– Niedawno ktoś próbował mnie przekupić – mruknęła myśląc o Charlesie Monroe i jego czarnym jedwabnym szlafroku.

– Czym?

– Niczym tak interesującym jak stek. – Obrzuciła go długim spokojnym spojrzeniem. – Jeśli dowody będą wskazywały na pana, Roarke, to pana zniszczę.

– Niczego innego nie oczekuję. Chodźmy na kolację. Wprowadził ją do jadalni. Więcej kryształów, więcej błyszczącego drewna, jeszcze jeden kominek – tym razem obłożony różowym marmurem – na którym migotał ogień. Kobieta w czarnym kostiumie podała krewetki w sosie śmietankowym na zakąskę. Przyniesiono wino i napełniono kieliszki.

Ewa, która rzadko zastanawiała się nad tym, jak wygląda, żałowała, że nie włożyła na tę okazję czegoś bardziej odpowiedniego niż dżinsy i sweter.

– Więc dlaczego jest pan taki bogaty?

– Z różnych względów. – Odkrył, że patrzenie, jak Ewa je, sprawia mu przyjemność. Prawdziwą przyjemność.

– Niech pan poda choć jeden.

– Pożądanie – rzekł milknąc na chwilę, by to słowo wypełniło cały pokój.

– To nie jest wystarczająco dobry powód. – Znowu podniosła do ust kieliszek i ich oczy spotkały się. – Większość ludzi chce być bogata.

– Nie pragną tego wystarczająco mocno. Nie chcą o to walczyć. Ponosić dla tego ryzyka.

– Ale pan chciał.

– Owszem. Bieda oznacza… niewygody. A ja jestem człowiekiem wygodnym. – Podsunął jej bułkę na srebrnej miseczce, gdy podano sałatki – chrupiącą zieleninę przyprawioną delikatnymi ziołami.

– Nie różnimy się wiele od siebie, Ewo.

– To prawda.

– Chciałaś być gliną i walczyłaś o to. Ryzykowałaś w imię tego. Uważałaś, że nie wolno łamać prawa. Ja dbam o pieniądze, ty o prawo. Ani jedno, ani drugie nie jest proste. – Odczekał chwilę.

– Wiesz, czego chciała Sharon DeBlass?

Jej widelec znieruchomiał, po czym wbił się delikatnie w cykorię zerwaną zaledwie pół godziny temu.

– Jak myślisz, czego?

– Władzy. Często można ją zdobyć przez seks. Sharon miała wystarczająco duże pieniędzy, by wieść wygodne życie, ale chciała czegoś więcej… Chciała mieć władzę nad swoimi klientami, nad sobą, a nade wszystko nad swoją rodziną.

Ewa odłożyła widelec. W świetle ognia, w tańczącym blasku świecy i kryształu Roarke wyglądał groźnie. Nie dlatego, że budził w kobiecie strach, ale dlatego, że budził w niej pożądanie. Cienie przysłaniające jego oczy nie pozwalały nic z nich wyczytać.

– To ciekawa ocena kobiety, której jak twierdzisz, prawie nie znałeś.

– Nie trzeba dużo czasu, by wyrobić sobie o kimś zdanie, szczególnie jeśli tę osobę można przejrzeć na wylot. Ona nie posiadała twojej głębi, Ewo, twojej umiejętności panowania nad sobą, czy też twojej, godnej pozazdroszczenia, ostrości widzenia.

– Nie rozmawiamy o mnie. – Nie, nie chciała, by mówił o niej, ani patrzył na nią w taki sposób. – Twoim zdaniem pragnęła władzy. Tak bardzo jej pragnęła, że została zabita, zanim zdążyła się nią nacieszyć? – Ciekawa teoria. Pozostaje pytanie, władzy nad czym? Albo nad kim?

Ta sama milcząca służąca zabrała sałatki i przyniosła porcelanowe półmiski pełne skwierczącego mięsa i złocistych frytek. Ewa poczekała, aż zostaną sami, po czym odkroiła kawałek steku.

– Kiedy człowiek zdobędzie duży majątek i wysoką pozycję społeczną, to ma wiele do stracenia.

Teraz mówimy o mnie – jeszcze jedna ciekawa teoria. – Przyglądał się jej z zainteresowaniem, ale w jego oczach wciąż malowało się rozbawienie. – Postraszyła mnie szantażem, a ja zamiast jej zapłacić albo wyśmiać jej propozycję, zabiłem ją. Czy przedtem poszedłem z nią do łóżka?

– Ty mi to powiedz – spokojnym tonem odparła Ewa.

– To byłby dobry pomysł na scenariusz, biorąc pod uwagę zawód, jaki wybrała. Artykuły na temat tej sprawy mogłyby być cenzurowane, ale nie trzeba mieć szczególnego daru dedukcji, by dojść do wniosku, że chodziło o seks. Wykorzystałem ją, potem zastrzeliłem… zgodnie z tą teorią. – Wziął do ust kawałek steku, pogryzł go i przełknął.

– Jednak jest pewien problem.

– Jaki?

– Mam, jak może zauważyłaś, staromodne kaprysy. Nie lubię stosować przemocy wobec kobiet, w żadnej formie.

– Nie brzmiałoby to staromodnie, gdybyś powiedział, że nie lubisz stosować przemocy wobec ludzi, w żadnej formie.

Wzruszył ramionami.

– Jak powiedziałem, to kaprys. Jest mi równie nieprzyjemnie, kiedy patrzę na ciebie i widzę, jak światło świecy przesuwa się po siniaku na twoim policzku.

Zaskoczył ją, kiedy wyciągnął rękę i przesunął delikatnie palcem po ciemnosinej plamie.

– Przypuszczam, że zabicie Sharon DeBlass uznałbym za jeszcze bardziej nieprzyjemne. – Opuścił rękę i znowu zajął się jedzeniem.

– Choć od czasu do czasu robię rzeczy, które są dla mnie nieprzyjemne. Kiedy jest to konieczne. Jak ci smakuje kolacja?

– Jest świetna. – Pokój, światło, jedzenie były nie tylko świetne. Miała wrażenie, że znajduje się w innym świecie, w innym czasie.

– Kim ty, do diabła, jesteś, Roarke? Uśmiechnął się i napełnił kieliszki.

– Jesteś gliną. Domyśl się.

Domyśli się, obiecała sobie w duchu. Zrobi to, na Boga, zanim będzie za późno.

Masz jeszcze jakieś teorie na temat Sharon DeBlass?

– Żadne, o których warto by mówić. Lubiła podniecenie, ryzyko i nie bała się sprawiać kłopotów tym, którzy ją kochali. Mimo to była…

Zaintrygowana Ewa pochyliła się do przodu.

– Jaka? Mów dalej, dokończ.

– Godna litości – powiedział, a z tonu jego głosu Ewa wywnioskowała, że dokładnie to miał na myśli. – Choć z pozoru promieniała szczęściem, miała w sobie jakiś smutek. Jedyną rzeczą, jaką w sobie szanowała, było ciało. Więc wykorzystywała je, by sprawiać przyjemność i zadawać ból.

– I zaproponowała je tobie?

– Naturalnie, i założyła, że przyjmę jej propozycję.

– Dlaczego tego nie zrobiłeś?

– Już ci wyjaśniłem. Mogę wniknąć w szczegóły i dodać, że wolę inny typ kochanki, i że nie lubię być do niczego zmuszany.

Było jeszcze coś, ale postanowił zachować to dla siebie.

– Zjesz jeszcze trochę steku?

Zerknęła na talerz i zobaczyła, że jest pusty.

– Nie, dziękuję.

– Deser?

Nie chciała z niego rezygnować, lecz już wystarczająco sobie pofolgowała.

– Nie. Chcę obejrzeć twoją kolekcje.

– Więc zostawimy kawę i deser na później. – Podniósł się i podał jej rękę.

Zmarszczyła tylko brwi i odsunąwszy krzesło, wstała od stołu. Rozbawiony Roarke wskazał jej gestem drzwi i poprowadził ją z powrotem do hallu, a potem w górę krętymi schodami.

– To wielki dom jak dla jednego faceta.

– Tak myślisz? Ja raczej uważam, że twoje mieszkanie jest za małe jak dla jednej kobiety. – Kiedy zmęczona stanęła na szczycie schodów, uśmiechnął się szeroko. – Ewo, wiesz, że jestem właścicielem tego budynku? Sprawdziłaś to wtedy, kiedy przysłałem ci ten drobny prezent.

Powinieneś się postarać o jakiegoś hydraulika. Gorącej wody w prysznicu nie wystarcza na dłużej niż na dziesięć minut.

– Zanotuję to sobie. Jeszcze jedno piętro.

– Dziwię się, że nie ma tu wind – mruknęła, gdy znowu zaczęli wspinać się po schodach.

– Są. To, że ja wolę wchodzić po schodach, nie oznacza, że służba też musi to robić.

– Jaka służba? – ciągnęła. – Nie widziałam tu żadnych służących.

– Mam kilku. Na ogół wolę ludzi od maszyn. To tutaj. Posługując się skanerem, w którym był zakodowany obraz jego dłoni, otworzył podwójne rzeźbione drzwi. Czujnik włączył światła, gdy przeszli przez próg. Choć różnych rzeczy się spodziewała, ten widok całkowicie ją zaskoczył.

To było muzeum broni: rewolwery, noże, miecze, kusze. Zgromadzono tu rozmaite okrycia ochronne, począwszy od średniowiecznej zbroi po nieprzepuszczalne cienkie kamizelki, używane teraz przez wojsko. Chromowane, żelazne i inkrustowane rękojeści błyszczały zza szyby, migotały na ścianach.

Jeśli reszta domu wydawała się jej innym światem, chyba bardziej cywilizowanym od tego, który znała, to te eksponaty nadawały mu całkowicie odmienny charakter. Sławiły przemoc.

– Dlaczego? – tylko tyle zdołała powiedzieć.

– Interesuje mnie, czym ludzie zabijali innych ludzi na przestrzeni wieków. – Przeszedł przez pokój i dotknął kolczastej kuli, która zwisała z łańcucha. – Rycerze używali ich do walki w turniejach i na polu bitwy jeszcze przed królem Arturem. Tysiąc lat temu… – Nacisnął szereg guzików na gablocie wystawowej i wyjął lśniącą broń wielkości dłoni, ulubione narzędzie walki gangów ulicznych podczas Rewolty Miejskiej, do jakiej doszło w dwudziestym pierwszym wieku, – A tu mamy coś bardziej poręcznego a równie śmiercionośnego. Postęp bez postępu.

Odłożył broń na miejsce, zamknął i zabezpieczył gablotę.

– Ale ciebie interesuje coś nowszego od pierwszego eksponatu i starszego od drugiego. Powiedziałaś: kaliber trzydzieści osiem, Smith amp; Wesson, model dziesiątka.

To straszny pokój, pomyślała. Straszny i fascynujący. Popatrzyła przez salę na gospodarza, uświadamiając sobie, że te narzędzia przemocy doskonale do niego pasują.

– Zebranie tego wszystko musiało zająć ci wiele lat.

– Piętnaście – powiedział przechodząc po nie pokrytej dywanem podłodze do innego działu. – Teraz już prawie szesnaście. Zdobyłem swój pierwszy pistolet, kiedy miałem dziewięć lat – od mężczyzny, który celował z niego w moją głowę.

Zmarszczył brwi. Nie zamierzał jej o tym mówić.

– Domyślam się, że spudłował – skomentowała Ewa, podchodząc do niego.

– Na szczęście był trochę oszołomiony, bo kopnąłem go w krocze. To była półautomatyczna dziewięciomilimetrowa Beretta, którą przeszmuglował z Niemiec. Chciał się nią posłużyć, by zabrać mi towar, który mu dostarczyłem, i oszczędzić na opłacie za transport. W efekcie miałem należną mi sumę pieniędzy, towar i Berettę. I tak, z jego błędnej oceny mojej osoby, narodziło się Roarke Industries. To ten, który cię interesuje – dodał wskazując nań palcem, gdy otworzyła się kolejna gablota w ścianie. – Domyślam się, że będziesz chciała go zabrać, by zobaczyć, czy ostatnio z niego strzelano, sprawdzić odciski palców i tak dalej.

Kiwnęła wolno głową, podczas gdy jej umysł pracował szybko. Tylko cztery osoby wiedziały, że broń pozostawiono na miejscu zbrodni. Ona, Feeney, jej dowódca i morderca. Roarke jest albo niewinny, albo bardzo, bardzo mądry.

Ciekawa była, czy może być i niewinny, i mądry.

– Doceniam twoją chęć do współpracy. – Wyjęła ze swej konduktorki plastykową torebkę do przechowywania dowodów rzeczowych i sięgnęła po broń, podobną do tej, która była już w posiadaniu policji. Wystarczyła sekunda, by uświadomiła sobie, że nie jest to ten sam egzemplarz, który Roarke jej wskazał.

Poszukała oczami jego oczu i wpatrywała się w nie przez chwilę. Och, przyjrzał się jej uważnie. Mimo, że jej ręka zawisła niezdecydowanie w powietrzu, pomyślała, że dobrze się zrozumieli.

– Który?

– Ten. – Popukał w szybę tuż pod trzydziestką ósemką. Gdy zabezpieczyła rewolwer i wsunęła go do torby, Roarke zamknął gablotę. – Nie jest naładowany, oczywiście, ale mam amunicję, jeśli chcesz wziąć próbkę.

– Dziękuję. Odnotuję w raporcie, że chętnie ze mną współpracowałeś.

– Naprawdę? – Uśmiechnął się, wyjął z szuflady pudełko i podał je Ewie. - Co jeszcze odnotujesz, poruczniku?

– Wszystko, co ma związek ze sprawą. – Wrzuciła pudełko z amunicją do torby, wyjęła z niej notes, po czym wbiła swój numer identyfikacyjny, datę i opis wszystkiego, co wzięła. – Twoje pokwitowanie. – Podała mu pasek papieru, kiedy notes go wypluł. – Te rzeczy zostaną ci zwrócone tak szybko, jak to będzie możliwe, o ile nie zostaną zatrzymane w charakterze dowodu. Tak czy inaczej, zostaniesz o tym powiadomiony.

Wcisnął papier do kieszeni, dotykając pakami czegoś, co wcześniej do niej schował.

– W sąsiednim skrzydle jest pokój – muzyczny. Możemy wypić tam kawę i brandy.

– Wątpię, byśmy mieli wspólne zainteresowania muzyczne, Roarke.

– Możesz się zdziwić – mruknął – ile mamy ze sobą wspólnego. – Znowu dotknął jej policzka, tym razem przesuwając rękę, dopóki nie znalazła się na jej karku. – I ile będzie nas jeszcze łączyło.

Zesztywniała i podniosła rękę, by zepchnąć jego dłoń. Ale on tylko zacisnął palce na jej nadgarstku. Pomyślała, że w ciągu sekundy może powalić go na łopatki. Mimo to stała bez ruchu, oddychając ciężko, czując, jak mocno krew pulsuje jej w żyłach.

Teraz się uśmiechał.

– Nie jesteś tchórzem, Ewo. – Powiedział to cicho, zbliżając usta do jej ust. Nie pocałował jej jednak; trwali w bezruchu, dopóki ręka, która miała go odtrącić, nie zacisnęła się na jego dłoni. Dopiero, wtedy przywarła do niego.

Nie zastanawiała się nad tym, co robi. Gdyby pomyślała choćby przez chwilę, wiedziałaby, że łamie wszystkie przepisy. Ale chciała zobaczyć, chciała wiedzieć. Chciała czuć.

Jego wargi były miękkie, raczej uległe niż władcze. Ugryzł ją delikatnie w usta, zmuszając, by je rozchyliła i pozwoliła jego językowi wsunąć się w nie i zaćmić jej umysł smakiem pocałunku.

Namiętność rozpaliła się w niej niczym kula ognia, zanim jeszcze jej dotknął, zanim jego ręce prześlizgnęły się po obciągniętych dżinsami biodrach i wsunęły uwodzicielsko pod sweter.

Z nerwową rozkoszą poczuła, że robi się wilgotna.

Myślał, że pragnie jej ust, tych pełnych ponętnych ust. Ale gdy ich posmakował, zapragnął jej całej.

Była przyciśnięta do niego; to silne, szczupłe ciało zaczęło drżeć. Jej mała jędrna pierś spoczywała w jego dłoni. Słyszał namiętne gardłowe pomruki, prawie czuł smak pożądania Ewy, gdy całowała go żarliwie.

Chciał zapomnieć o cierpliwości i opanowaniu, które narzucał sobie przez całe życie, i popełnić szaleństwo.

Tutaj. Ta myśl całkowicie nim owładnęła. Musiał to zrobić. Tutaj i teraz.

Pociągnąłby ją na podłogę, gdyby go nie powstrzymała, blada i bez tchu.

– To nie może się stać.

– Nic się nie dzieje, do diabła – odparł.

Osaczyły go niebezpieczne myśli. Widziała to tak wyraźnie, jak widziała narzędzia przemocy i zbrodni, które ich otaczały.

Są mężczyźni, którzy prowadzą negocjacje, kiedy czegoś chcą. Są też tacy, którzy po prostu biorą.

– Niektórym z nas nie wolno sobie folgować.

– Pieprz zasady, Ewo.

Zrobił krok w jej stronę. Gdyby się cofnęła, poszedłby za nią, jak każdy myśliwy za swoją ofiarą. Ale stanęła wpatrzona w niego i potrząsnęła głową.

Nie mogę spaprać sprawy o morderstwo, bo podejrzany mnie pociąga.

– Cholera jasna, nie zabiłem jej.

Przeżyła szok, widząc, że traci panowanie nad sobą, słysząc wściekłość i smutek w jego głosie. I z przerażeniem uświadomiła sobie, że mu wierzy, a nie miała pewności, żadnej pewności, czy nie uwierzyła mu tylko dlatego, że było jej to potrzebne.

– Nie wystarczy, że dasz mi na to słowo. Mam pracę do wykonania, obowiązki wobec ofiary, wobec systemu. Muszę być obiektywna, a ja…

Nie mogę być, uświadomiła sobie. Nie mogę.

Patrzyli na siebie, gdy komunikator, który miała w torebce, zaczaj wysyłać wysokie krótkie sygnały.

Jej ręce trochę drżały, kiedy odwróciła się i wyjęła niewielkie urządzenie. Rozpoznała na wyświetlaczu kod siedziby policji i zgłosiła swój NI. Zaczerpnąwszy tchu, odpowiedziała na sygnał czujnika rozpoznającego głos.

– Dallas, porucznik Ewa. Bez dźwięku, proszę, sam wyświetlacz. Roarke widział jej profil, gdy czytała przekazywany tekst. To wystarczyło, by zauważył, że jej oczy zmieniły się, pociemniały, po czym stały się zimne i obojętne.

Odłożyła komunikator i gdy zwróciła się ku niemu, zobaczył, że niewiele w niej pozostało z kobiety, która jeszcze przed chwilą drżała w jego ramionach.

– Muszę iść. Skontaktuję się z tobą w sprawie twoich rzeczy.

– Świetnie to robisz – mruknął Roarke. – Z miejsca wskakujesz w skórę gliny. A ona idealnie do ciebie pasuje.

– Cieszę się. Nie kłopocz się odprowadzaniem mnie do drzwi. Znajdę drogę.

– Ewo!

Zatrzymała się w progu i odwróciła głowę. Oto i on, postać w czerni otoczona wiekami przemocy. Serce jej mocno zabiło.

– Zobaczymy się jeszcze? Skinęła głową.

Możesz na to liczyć.

Pozwolił jej odejść, wiedząc, że Summerset wynurzy się z mroku, by podać jej kurtkę i życzyć dobrej nocy.

Gdy Roarke został sam, wyjął z kieszeni szary guzik, który znalazł na podłodze swojej limuzyny. Ten sam, który odpadł od żakietu szarego kostiumu, jaki miała na sobie podczas ich pierwszego spotkania.

Przyglądał mu się, wiedząc, że nie zamierza go jej oddać, i czuł się jak idiota.

Загрузка...