Jennifer Greene
Kobieta z wyspy

Rozdział 1

Jarl otworzył puszkę piwa, ułożył się wygodnie na leżaku i wsunął na nos przeciwsłoneczne okulary.

Próżnowanie należało celebrować, lecz rzadko kto o tym pamiętał. On jednak przygotował się do tego w sposób niezwykle drobiazgowy. Czapeczka drużyny Tygrysów z Detroit z roku, w którym zdobyli puchar, była niezbędna, żeby móc w pełni rozkoszować się lenistwem, podobnie jak piętnastoletnie obszarpane spodnie, gołe stopy i ułożenie ciała pod właściwym kątem do słońca.

Nasunął na oczy czapkę, podniósł piwo do ust i badawczo przyjrzał się swoim rozległym, niemal królewskim posiadłościom. Piętnaście akrów otaczających zatoczkę w kształcie płatka kwiatu należało do niego. Większość terenów nad jeziorem Michigan była latem zapełniona turystami, ale nie Clover.

Jarl mógł wreszcie odczuć urok prywatności, tak, jak czuł zapach ściętej trawy i zielonych lasów za swoim domem. Woda łagodnie pluskała, a czerwcowe słońce mocno przygrzewało. Kilka białych chmur tańczyło na niebie. Woda była błękitna, wystarczająco czysta, i chłodna, aby w jej nurtach kryły się pstrągi.

Tym, co niezmiennie przyciągało jego uwagę, była owalna wyspa pośrodku jeziora. Odkąd kupił ten kawałek gruntu, opuszczona wysepka nie dawała mu spokoju. Widział jej porośnięte wodorostami brzegi, a dalej karłowate drzewka. Mógł też dostrzec szczyt dachu całkiem potężnego budynku na wschodnim krańcu wyspy. Maks ze sklepu wędkarskiego powiedział mu kiedyś, że wyspa nie jest na sprzedaż. Przypomniał też sobie, że przed laty znajdował się na niej obóz skautów.

Musiała jednak do kogoś należeć, chociaż Jarl nigdy nie widział nikogo ani na niej, ani w pobliżu. Zastanawiał się też, czy udałoby mu się przepłynąć tę odległość – z pewnością nie więcej, niż milę – ale jezioro było lodowato zimne i skurcz mięśni groził nawet doświadczonemu pływakowi. Mógł oczywiście powiosłować, ale ten sposób nie dawał podobnej satysfakcji i nie stanowił wyzwania.

Jednak w tej chwili jego umysł nie reagował na żadne wyzwania, pochłonięty był całkowicie smakowaniem lenistwa. Dopijając resztę piwa, zamknął oczy w pełni świadom, że nudzi się śmiertelnie. A przecież inni ludzie spędzali tak całe wakacje. Pogrążali się w bezczynności, cieszyli się samotnością, spokojem i bezruchem bez najmniejszych wyrzutów sumienia.

Nie opodal zabrzęczała pszczoła. Jarl stoczył krótki pojedynek z tym żółto-czarnym tłuściochem, który w końcu odfrunął w kierunku dzikich bratków na skraju lasu.

Minęło siedem minut, a potem osiem. Już prawie godzinę pogrąża! się w bezruchu, kiedy usłyszał krzyk przerażonego ptaka, a potem jeszcze jeden. Klnąc cicho wygramolił się z leżaka, gdyż w gruncie rzeczy miał już dosyć siedzenia. Po raz kolejny dobiegł go desperacki ptasi krzyk, lecz dopiero po paru chwilach dostrzegł jasną, aksamitną plamę wśród liści zielonych krzaków.

Ptak był zdrowy, odżywiony i całkiem dojrzały, tylko pazurki zaplątały mu się beznadziejnie w oczka sieci rybackiej. Kiedy padł na niego olbrzymi cień człowieka, zaczął się gwałtownie szarpać, próbując ucieczki. Piski przybrały na sile, gdy Jarl delikatnie przykrył go dłonią, odplątując uwięzione nóżki. Z przyczepionej do nich obrączki odczytał, że to gołąb pocztowy.

– Cicho, cicho – syknął. Ptak drżał tak gwałtownie, że utrudniało to rozplatanie siatki. Już na pierwszy rzut oka widać było, że chociaż gołąb był przerażony, nie miał żadnych obrażeń. Jego piski rozlegały się w ciszy spokojnego popołudnia^

– Czy ty nie masz żadnego instynktu? Jestem ostatnią osobą, która mogłaby wyrządzić ci krzywdę. Za chwilę będziesz wolny. Spokojnie, spokojnie…

Uwalnianie ptaka wymagało wielu pieszczotliwych gestów, uspokajającej gadaniny i wreszcie użycia nożyc. Gołąb z wyraźną dezaprobatą potraktował nożyce, lecz nie próbował dziobać Jarla, co wskazywało na to, że był już oswojony z ludźmi.

Jarl postawił ptaka na brzegu jeziora i wycofał się, obserwując dalszy rozwój wydarzeń. Uśmiechnął się, widząc jego absolutną obojętność. Ej, przecież właśnie ocaliłem ci życie, głupku, pomyślał. Gołąb zatrzepotał skrzydełkami, napuszył się jak zarozumiała arystokratka, pogrzebał chwilę w piasku i wreszcie odleciał.

Mrużąc oczy przed słońcem Jarl patrzył, jak ptak wzbija się w górę. Ciekawość wzrosła, kiedy dostrzegł, że leci prosto w kierunku tajemniczej wyspy. Wprawdzie opuszczona wyspa mogła być idealnym miejscem dla dzikiego ptactwa, ale gołąb nie był przecież dziki. Co prawda Jarl nie znał się na pocztowych gołębiach, ale wydawało mu się, że oswojony ptak zawsze zmierza w stronę domu.

Chociaż ptak już dawno zniknął, Jarl nie mógł oderwać oczu od wyspy. Wyglądało na to, że nic się tam nie zmieniło. Widział zielone liście połyskujące w letnim słońcu, rozgrzany dach domu i powykręcane drzewa brzoskwiniowe, uginające się pod ciężarem owoców. Ale ani śladu życia.

Odkrycie, dokąd poleciał ptak, nie było z pewnością największym problemem, z jakim zetknął się w swoim życiu, jednak nie dawało mu spokoju. Często małe, nieważne sprawy dręczyły go równie silnie, jak poważne kłopoty.


Następnego ranka załadował na łódź niezbędny sprzęt i termos z kawą, O tak wczesnej porze gęsta mgła wciąż spowijała okolice, a nad jeziorem wznosiła się łagodna poświata. Był to czas na łowienie pstrągów, jedno z najważniejszych porannych zajęć Jarla.

O ile dobrze pamiętał, na końcu wyspy znajdowała się rozsypująca się przystań. Pamięć go nie zawiodła. Przystań wciąż tam była, tak samo rozwalona, ale miejsce to było najlepsze do zacumowania lodzi. Wiosła zaryły się w piaszczyste dno pięć metrów od brzegu. Posłużył się jednym z nich, podciągając łódź bliżej, i wyskoczył na brzeg.

Lodowata woda zmoczyła mu dżinsy do połowy łydki, zanim jego nagie stopy zagłębiły się w piasku. Przywiązując linę, pochylił głowę, a kiedy ją podniósł, ujrzał nagle stojące w zaroślach dziecko. Ile ten malec miał lat? Trzy? Cztery? Był drobny, z ciemnobrązową czupryną i niebieskimi oczami.

– Cześć – powiedział Jarl, chcąc zachęcić chłopca do rozmowy. Dzieciak stał bez ruchu, poważny i niemy. Miał podarte dżinsy i ślad zaschniętej pasty na policzku. Był szczuplutki, wręcz chudy, ogromne oczy zdawały się wypełniać prawie całą twarz. Jarl uśmiechnął się.

– Mieszkasz na tej wyspie? Przyjechałeś tu z rodzicami? – Żadnej odpowiedzi. Jarl pokiwał głową, – Nie wolno ci rozmawiać z obcymi, prawda? Ja mam trzydzieści trzy lata i ciągle nie mogę przekonać się do rozmów z ludźmi, których nie znam. Jest tu gdzieś twoja mama lub tata? Nie musisz odpowiadać. Wskaż mi tylko ręką lub głową, gdzie mogę ich znaleźć.

Chłopiec zamiast odpowiedzi schylił się i podniósł zabawkę, zniszczony, zardzewiały spychacz, który mocno przycisnął do piersi.

– Ładny – poważnie powiedział Jarl. – Wygląda, jakby odwalił mnóstwo ciężkiej roboty.

Żadnego ruchu głową, brak nawet cienia uśmiechu, tylko kurczowy uścisk na metalowym spychaczu. Jarl gorączkowo szuka! czegoś, co mogłoby uspokoić malca.

– Chyba wszedłem na cudzy teren. Ciekawość to moja najgorsza wada. Widzisz, wczoraj spotkałem ptaszka, który wpadł w kłopoty…

Wreszcie coś, jakby przebłysk życia, pojawiło się w tych wielkich niebieskich oczach.

– Przyleciał stąd, z wyspy. Czy to przypadkiem nie twój ptak? Nie musisz odpowiadać. Możesz tylko skinąć głową. Chciałem się jedynie dowiedzieć, czy z nim wszystko w porządku.

Malec energicznie potrząsnął głową, ale kiedy Jarl zrobił krok do przodu, chłopiec zesztywniał jak głaz. To nie był lekki niepokój, lecz przeogromne, koszmarne napięcie, które sprawiło, że oczy dziecka pojaśniały z przerażenia.

Zaskoczony Jarl zatrzymał się i powiedział łagodnie:

– Nie podejdę bliżej, w porządku? Nie masz się czego bać. Chciałem tylko zapytać o twojego ptaka, a teraz…

– Kip!!

Dzieciak zniknął szybciej niż najbardziej płochliwe zwierzątko. Poruszony zachowaniem chłopca Jarl zaczął przedzierać się przez krzaki jego śladem, zanim odwrócił się w stronę, z której dobiegł kobiecy głos.

Kobieta szła szybko w jego kierunku. Jednak ją zauważył później. Kiedy lufa strzelby celuje w głowę człowieka, nie dba on początkowo o to, kto ją trzyma.

– To własność prywatna, proszę pana. Proszę się wynosić!

Stała jakieś półtora metra od niego, jednak wystarczająco blisko, żeby zauważył, jak gwałtownie drżą dwie szczupłe ręce obejmujące broń. Zaskoczenie sprawiło, że serce waliło mu jak młotem. Brak obycia z bronią palną był u niej widoczny, ale wcale to go nie uspokajało. Ludzie nie obeznani z bronią są najbardziej niebezpieczni.

Bardzo powoli wzrok jego prześlizgnął się z dubeltówki na kobietę. Wyostrzone spojrzenie zanotowało nieważne szczegóły: bose stopy, dżinsy i niedbale zapiętą czerwoną bluzkę. Chuda, prawie bez bioder, z głową pokrytą gęstwiną drobnych, ciemnobrązowych loków przypominała trochę malca. Wyraźnie agresywna postawa wskazywała na to, że jest zdolna pociągnąć za spust.

Wierzył, że może go zastrzelić, dopóki nie spojrzał uważnie w jej twarz. Jej błękitne oczy, ciemne i łagodne jak oczy spaniela, były oszalałe z przerażenia. Drobne linie znaczyły skronie, a twarz była bledsza niż kreda. Była przestraszona, ale nie w ten łagodny sposób, który czasem może dodawać wdzięku. Ona była chora, niemal nieprzytomna ze strachu.

– Słyszał pan?! – powtórzyła. – Powiedziałam, żeby pan stąd znikał! To prywatny teren!

– Słyszałem panią.

Jego głos był miękki i łagodny. Myśliwski instynkt podpowiedział mu, żeby nie denerwować jej jeszcze bardziej. Kobieta przygryzła dolną wargę. Z jej oczu wyzierały jednocześnie niepokój i determinacja.

Zmysły Jarla rejestrowały w tle głosy ptaków, szum fal, zapach wody i lasów. To stanowczo nie był ranek na koszmary… Ale to, co się działo, nie było jego koszmarem. Wyglądało na to, że nieświadomie wywołał jakieś upiory.

Nie zajmował się w tej chwili roztrząsaniem tego problemu, nie był to najlepszy moment i czas na zadawanie pytań. Jak długo w niego celowała, tak długo myślenie było zbędnym luksusem. Nie mógł jasno określić szarpiącego nim uczucia, ale z całą pewnością nie był to strach. Ona miała w sobie tyle strachu, więcej nawet, niż mogliby odczuwać oboje. Wiedział o tym dobrze, bo nie odrywał wzroku od jej twarzy.

Ostrożnie, jak gdyby od niechcenia, powiedział:

– Nie wiedziałem, że ktoś mieszka na tej wyspie. Już to wyjaśniłem chłopcu. Mam dom w pobliżu, może go pani zobaczyć z drugiej strony wyspy. Nazywam się Jarl Hendriks.

Wyciągnął rękę. Nie oczekiwała tego gestu i nie wiedziała, jak zareagować. Lufa opadła o kilka centymetrów i jej wzrok powędrował w kierunku lasu, gdzie zniknął chłopiec, a potem znów spoczął na nim. Przesunął się nieco przez te kilka sekund, kiedy spojrzenie kobiety oderwało się od jego twarzy. Może widziała, że się poruszył, ale nie było żadnej reakcji z jej strony. Jarl na moment nie spuszczał z niej oka, ponieważ czuł, że to ją rozprasza.

Zauważył, że przygląda mu się badawczo, oceniając potencjalne niebezpieczeństwo. Wiedział, co może dostrzec i wiedział również, że ludzie zwykłe się go nie boją.

Nie był specjalnie wysoki. Po swoich fińskich przodkach oddziedziczył jasne włosy i oczy oraz czystą, lekko ogorzałą skórę ludzi morza. Twarz o nieregularnych rysach, kwadratowej szczęce, wystających kościach policzkowych i szerokich brwiach nie mogła przecież przestraszyć tej kobiety. Snuły się za nim zabłąkane zwierzęta, a nieznani ludzie obdarzali go zaufaniem. Niektórzy dostrzegali bezpieczną siłę w rozwiniętych mięśniach jego ramion, a w twarzy o łagodnych oczach – dobroć, cierpliwość i odpowiedzialność.

Pod tą powierzchownością krył się jeszcze inny Jarl. Zaledwie kilka kobiet odkryło w nim czułego, oddanego kochanka, a żaden mężczyzna nie próbował zadrzeć z nim po raz wtóry. Jeśli wierzył w jakąś sprawę, była to wiara głęboka i prawdziwa, bez żadnych kompromisów i układów. Siła Jarla przejawiała się w spokoju. Mężczyzna nie potrzebuje przechwalać się odwagą.

To wszystko nie miało w obecnej sytuacji znaczenia. Liczyło się tylko to, co kobieta w nim dostrzegała. Dał jej trochę czasu, aby zorientować się, czy nie bierze go czasem za dalekiego krewniaka groźnego niedźwiedzia. Przyglądała się mu, ale była tak przestraszona, że nic nie widziała. Jarl zrobił kolejny krok i wyciągnął rękę.

– Proszę się nie zbliżać! Nie chcemy tu gości. To grunt prywatny. Przykro mi, jeśli wydaję się niegościnna, ale tak jest i ja… – przerwała nagle.

Jej głos był zachrypnięty i kojarzył się ze zmysłową pieszczotą. Był to rodzaj głosu, którego dźwięk nasuwa mężczyźnie obraz księżycowej poświaty i satynowych prześcieradeł. Oczywiście w innej sytuacji. Z całą pewnością nie w tej.

Trzymając prawą rękę wciąż wyciągniętą, powoli ruszył lewą i wyrwał jej broń. Wydała cichy głos, jakby pisk zwierzęcia złapanego w potrzask. Ta żałosna skarga przypomniała mu znalezionego wczoraj gołębia.

Jak gdyby nic się nie stało, znów zaczął mówić.

– Jak już powiedziałem, mieszkam w domu nad jeziorem, piętnaście akrów gruntu. Od prawie trzech lat. – Pochylając głowę, otworzył magazynek i odkrył, że jest pusty. Mógł to przewidzieć. – Przyjechałem tu na miesięczny wypoczynek. Mam sklep z komputerami na północ od Detroit, W każdym razie przez jakiś czas będę się kręcił w pobliżu jeziora. Jeśli pani chce, nauczę panią, jak się tym posługiwać.

– Słucham?

– Strzelba. Nie na wiele się pani przyda, jeżeli nie będzie pani wiedziała, co z nią zrobić. – Położył broń na brzegu, w miejscu, gdzie nie mogła jej dosięgnąć i gdzie dziecko nie mogło wyskoczyć nagle z lasu i zabrać jej, zanim zdążyłby się zorientować. Z nabojami czy bez, to jednak broń.

Kiedy się wyprostował, westchnął bardzo głęboko. Przeraźliwe uczucie bólu ogarnęło całe jego ciało. Do tego czasu nie zdawał sobie sprawy, że to, co czuł cały czas, to szalony gniew, nie taka zwykła irytacja cywilizowanego człowieka, lecz wszechogarniająca wściekłość jaskiniowca.

Wcale nie podobało mu się to, że śmiercionośna broń tak długo wycelowana była w jego głowę. Najchętniej potrząsałby tą kobietą tak długo, aż odechciałoby się jej robić idiotyczne przedstawienia.

Jednak kiedy ponownie na nią spojrzał, nie mógł się dłużej gniewać. Bez strzelby w rękach wyglądała bezbronnie jak naga kochanka w sypialni. Z pewnością nie zdawała sobie z tego sprawy. Determinacja podyktowała jej postawę, która miała wyrażać nieprzezwyciężoną dumę. Wysunęła brodę i wpatrywała się w niego uparcie, kryjąc drżące ręce w kieszeniach. Myślała pewnie, że wygląda groźnie, ale naprawdę wyglądała jak mały, przestraszony kotek. Ponieważ Jarl był bystrym mężczyzną, zapragnął nagle wynieść się stąd tak szybko, jak to tylko możliwe. Ta kobieta z pewnością miała problemy i żaden z nich nie powinien go interesować.

Jednak zamiast pobiec na złamanie karku do łodzi, znów się do niej zbliżył, tak powoli i spokojnie, jakby podchodził do rannego, dzikiego zwierzęcia.

– Usłyszałem imię chłopca – Kip? – ale nie znam imienia pani. Macie takie same oczy. To pani syn, prawda?

Zignorowała pytanie, pogardliwie odwracając głowę.

– Proszę posłuchać, zdaję sobie sprawę, że nie wyglądam na sympatyczną sąsiadkę, ale próbuję to panu wytłumaczyć. Nie lubimy gości. My…

– Chyba nie jesteście tu od dawną. – Spojrzał poza nią. Za gąszczem karłowatych drzew dostrzegł zarys dużego, ciemnego budynku. Nie był to dom mieszkalny, kiedyś mógł tu być klub lub kawiarnia. Dwupiętrowa ruina zbudowana była z drewnianych bali. Brakowało kilku okien, a w niektórych widać było potłuczone szyby. Połamane gonty zwisały z dachu, a wysokie chwasty gęsto porastały teren, aż do samej werandy.

– Mam nadzieję, że nie mieszka tu pani tylko z dzieckiem – powiedział Jarl. – Sporo tu roboty. Od dawna hoduje pani gołębie?

– Nie!

Jego spojrzenie przeniosło się z powrotem na nią.

– Ten ptak, którego wczoraj ratowałem, musi należeć do pani.

– Nie hoduję ptaków!

. Nieźle kłamała, pomyślał. Wyprężyła się, wciskając palce w przednie kieszenie spodni i gest ten zwrócił uwagę Jarla na jej piersi. Mieściły się w dolnej granicy jego ulubionych rozmiarów, ale było coś niepokojącego w długiej szyi i w tym, jak czerwona tkanina układała się na małych wzgórkach. Kobieta była bardzo delikatna, w sam raz do letnich wiatrów, dżinu z tonikiem, leniwych flirtów i koronek.

Wyglądała jak łagodna, uprzejma dama, lecz nie miał wątpliwości, że rzuciłaby się na niego, gryząc i drapiąc, gdyby ją wystraszył. Ją albo chłopca. Może właśnie dlatego nie mógł odejść. To był zwykły poranek. On był zwykłym, nieszkodliwym intruzem. Mała wysepka nie była siedliskiem kryminalistów ani terrorystów. Co ją tak przeraziło, że zareagowała na obcego, jakby był potworem?

– Chyba przestraszyłem małego – przyznał pogodnie. – Nie zamierzałem. Większość dzieciaków, patrząc na mnie, szybko się orientuje, że nie jestem tym groźnym typem obcego, którego należy unikać. – Ukryte w tych słowach przesłanie było zupełnie jasne, ale kobieta znów powiedziała to, co przedtem.

– Panie Hendriks, proszę odejść!

– Jarl – poprawił ją uprzejmie.

– Wydaje mi się, że pani mnie nie słucha. Proszę o to, chociaż zapomniałam naładować broń…

Musiał ją poprawić.

– Nigdy w życiu nie ładowała pani broni.

– …więc może odniósł pan wrażenie, że nie mówię poważnie. Mówię bardzo poważnie. Nie chcę tutaj ani pana, ani kogokolwiek innego. To moja wyspa. Nie widział pan zakazu wstępu?

Skinął głową.

– Widzę, że ma pani prądnicę – rozejrzał się dookoła. – Żadnych drutów elektrycznych ani telefonicznych. Ale zupełnie kiepsko byłoby tu żyć bez prądnicy.

– Panie Hendriks!

– Jarl – jeszcze raz ją poprawił i znów wyciągnął rękę. – Dlaczego nie uporamy się z tym uściskiem ręki. Ciągle nie wiem, jak pani na imię.

– Sara – Wyrzuciła z siebie z twarzą czerwoną z irytacji. Potem szybciej niż rozzłoszczona kotka wyciągnęła rękę i natychmiast ją wycofała. – Ma pan swój uścisk dłoni. Pójdzie pan wreszcie?!

Jej dłoń była mała, miękka, wilgotna ze zdenerwowania i strachu, niezależnie od tego, jak bardzo kobieta starała się sprawiać wrażenie chłodnej i opanowanej.

– Wokół jeziora znajduje się nie więcej niż pół tuzina domów. Pewnie nikt nie będzie tu pani nachodził. Ale jeśli obawia się pani obcych, będę zwracał uwagę na wszystko teraz, kiedy już wiem, że wyspa jest zamieszkana. Zanim jednak pobiegnie pani do domu, aby zaparzyć mi kawę, muszę panią rozczarować. Czas na mnie. Szczupaki nie biorą, kiedy mija ranek. Ale wrócę, żeby nauczyć panią, co robić z bronią.

– Nie!

Nie miał czasu na utarczki słowne. Z powodu tych wszystkich nonsensów nie przywiązał starannie łodzi i, chociaż była wciąż na mieliźnie, kołysała się już niebezpiecznie. Jeszcze kilka minut i będzie musiał płynąć milę do brzegu, niezależnie od tego, czy będzie miał na to ochotę, czy też nie.

– Któregoś wieczoru przyniosę pani pstrąga na kolację, jeżeli będę mógł. Oczywiście niczego nie obiecuję. Ryby w tym jeziorze są sprytne i wyczulone na wędkarzy. Nie dają się łatwo złapać.

– Nie!

Wszedł do lodzi i powoli ją odepchnął.

– Proszę pamiętać, mój dom jest z ciemnego cedru. Może go pani ujrzeć z drugiego krańca wyspy. Jeśli będzie pani potrzebować pomocy…

– Nie!

Gdyby uważnie wsłuchał się w jej lakoniczne wypowiedzi, nabrałby z pewnością przekonania, że nie jest tu mile widziany.

Jej drobna sylwetka malała coraz bardziej, kiedy odpływał od wyspy. Słońce rzucało czerwone światło na jej włosy i w tym momencie uświadomił sobie, że jest prześliczna. Patrzyła na łódź, dopóki nie przekonała się, że z pewnością odpływa. Była taka krucha. Jarl słyszał jakby wewnętrzny głos błagający, żeby pozostawił ją w spokoju.

Wiał niespokojny letni wiatr, jezioro lśniło, marszcząc się pod uderzeniami wioseł. Ujrzał przepływającego pstrąga i poczuł, że słońce zaczyna ostro przypiekać. Był głodny. Nagłe zdał sobie sprawę, że znowu jest zwykły poranek – słońce, woda, upał i głód. Mewa polująca przy brzegu rozwrzeszczała się przeraźliwie, gdy uciekła jej zdobycz. Być może innym razem uśmiechnąłby się na ten widok, ale nie dziś.

Nie chciała, aby ktokolwiek zbliżał się do niej lub do dziecka. To było całkiem jasne, a Jarl nigdy nie pchał się tam, gdzie był niemile widziany. Poza tym nigdy nie starał się zmusić do czegokolwiek żadnej kobiety. Może miała jakieś kłopoty, ale to nie była jego sprawa. Nie znał jej i nie miał powodów, żeby interesować się tym. Najlepiej będzie zapomnieć o całym incydencie.

I nagle zdecydował, że tak właśnie postąpi.

Długo po tym, jak mężczyzna opuścił wyspę, Sara wciąż stała w tym samym miejscu. Jej ręce były lodowato zimne, a serce ciągle biło dziko. Nie opuszczał jej przejmujący lęk.

Kiedyś ktoś musiał ich odnaleźć. Przygotowywała się na to setki razy. Przemyślała dokładnie, co powie, jak się zachowa, co będzie musiała zrobić. I wszystko potoczyło się nie tak, jak zakładała. Wystarczyło, że raz na niego spojrzała i natychmiast wpadła w panikę. Nie możesz sobie pozwalać na tego rodzaju błędy, Saro, powiedziała do siebie. Jesteś taka głupia…

Z wykrzywioną grymasem twarzą podeszła do dubeltówki i podniosła ją z takim entuzjazmem, jakby dotykała pająka. To Max nalegał, żeby miała broń. Jednak nawet ważka wypadłaby lepiej w roli żeńskiego Rambo.

Niedobrze się stało. Co będzie, jeśli ją rozpoznał? Albo jeśli rozpoznał Kipa?

Szybkim krokiem ruszyła w stronę ocienionej werandy. Weszła do sypialni i schowała karabin w szafie, a następnie zaczęła nawoływać syna.

Jak zwykle zjawił się nagle. Z krzaków wyłoniła się para poważnych oczu, zapiaszczone kolana i rozczochrane włosy. Przytulał do siebie nieodłączny spychacz. Patrzyła na niego i nagle poczuła, że nie może już dłużej czekać, aż chłopiec do niej podejdzie. Rzuciła się w jego stronę i porwała go na ręce. Mimo szczupłej sylwetki był dość ciężki, tym bardziej, że wyginał się jak oszalały. Pachniał mlekiem, leśnym zielskiem i pastą do zębów. Był to dla niej zapach miłości, ponieważ tak pachniał jej,syn, jedyna osoba na całym świecie, która się liczyła.

– Potrzebuję twojej pomocy, młody człowieku – mówiąc to wycisnęła kilka mocnych całusów na jego policzkach.

Rok temu zareagowałby na te czułości przeraźliwym śmiechem, ale wtedy jej czteroletni syn nie wiedział jeszcze, co to jest piekło.

Patrzył na nią tym swoim zbyt poważnym spojrzeniem, aż wreszcie po kilku następnych pocałunkach uśmiechnął się nieśmiało. Nic nie mogło jej bardziej ucieszyć niż ta iskierka rozbawienia na jego buzi.

– Hej, pomożesz mi, czy będziesz mnie całował przez cały ranek?

– Mamo! Przecież to ty mnie całujesz!

– Chyba żartujesz – przekomarzała się z nim, chcąc na dłużej zatrzymać ten wyraz radości.

Lżej jej było nosić go na rękach, niż postawić na ziemi. Lżej dla serca, nie mięśni. Trzymając go blisko, oddzielała go sobą od całego możliwego zła. Przysięgała sobie, że uczyni wszystko, by już nikt i nigdy go nie zranił. Obiecywała mu bez słów, że kiedyś odzyska radość i ufność.

Trzy klatki z gołębiami wisiały na ścianie domu. Kiedy podeszli bliżej, ptaki zaczęły gruchać i niespokojnie podskakiwać.

– Jeszcze za wcześnie na karmienie – przypomniał jej Kip.

– Wiem, ale chcę wypuścić kilka, a sama nie potrafię otworzyć klatek.

– Potrafisz, mamo. To łatwe.

– Nie, nie potrafię – zaprzeczyła – to strasznie trudne.

Dla Kipa nie było to trudne. Podważył zapadkę przy drzwiczkach i uśmiechnął się, chwytając ulubionego gołębia. Widać było, że kochał te ptaki.

Gołębie kolejno wydostawały się z klatki. Jeden usiadł na dachu, inny zatrzymał się w wyjściu. Nie śpieszyły się, ale znały swoje zadanie. Kiedy przewodnik stada wzbił się w górę, pozostałe podążyły za nim. Matka z synem obserwowali, jak sześć par skrzydeł łopocze nad jeziorem.

– Wrócą? – zmartwił się Kip. Zawsze o to pytał.

– Oczywiście – zapewniła.

– Chciałbym umieć latać – zadumał się chłopiec.

– Ja też – uśmiechnęła się. Nagle Kipp zmarszczył czoło.

– Dlaczego wypuściliśmy aż tyle naraz? Nigdy tego nie robimy.

Odwróciła uwagę Kipa, opowiadając o pływaniu i zaplanowanym pieczeniu ciasteczek. Każdego dnia wysyłała trzy gołębie do Maksa. Znaczyło to, że są zdrowi i bezpieczni. Gdyby coś stało się jej lub chłopcu, wypuściłaby wszystkie ptaki. Wysłanie sześciu ptaków to wiadomość, że Sara chce się z Maksem zobaczyć, chociaż nic się nie stało i nie grozi żadne niebezpieczeństwo.

Przypadkowy, obcy człowiek, który znalazł się na wyspie, nie był powodem do wpadania w taką panikę, ale Sara była śmiertelnie przerażona.

Загрузка...