ROZDZIAŁ XIII

Alvar i Matylda wstali wcześnie i nie zwlekając udali się w drogę. Chcieli zyskać trochę na czasie, nim Emil z matką, którzy nie zaliczali się do rannych ptaszków, ruszą za nimi w pościg.

Chyba nie ma wspanialszej pory dnia od brzasku poranka. Owej jesieni było szczególnie pięknie. Wilgotna mgła unosiła się nisko nad polami i zagajnikami. Jest coś urzekającego, a zarazem tajemniczego w takim krajobrazie. Opary mgły potrafią wyczarować najbardziej niesamowite obrazy. Dęby wyłaniały się i znikały jak odpływające statki. W trawie i w misternie utkanych pajęczynach lśniły niczym diamenty kropelki rosy.

Krzyki mew i rybitw mieszały się z głosami ptactwa, które zleciało tu z najróżniejszych stron i na podmokłych łąkach urządziło sobie postój w wędrówce do ciepłych krajów.

– Bocian – dosłyszała Matylda. – To znaczy, że w pobliżu jest dach domostwa, a więc i ludzie.

– Podążmy za jego klekotem – zdecydował Alvar. – Może uda się nam zdobyć trochę pożywienia.

Oboje pomyśleli o tym samym: Dzieci – jeśli je znajdą – będą na pewno strasznie głodne. Alvar, który orientował się doskonale, jaka sytuacja panuje na drogach, wątpił, by ktoś zaopiekował się wędrującymi maluchami. Na ogół gospodarze obawiali się zapraszać do domu dzieci w obawie, że w ślad za nimi pojawi się gromada innych zgłodniałych malców.

– Proszę dobrego Ojca w niebie, by pomógł Hermanowi i Bedzie przedostać się przez Öresund – westchnęła Matylda.

Alvar nie odpowiedział. Osobiście więcej nadziei pokładał w marynarzu z promu niż we Wszechmogącym Ojcu. Przerażenie ogarniało go na myśl, że Herman i Beda nadal są po duńskiej stronie cieśniny, gdzie nikt nie przejmował się losem szwedzkich dzieci.

Wszystko co duńskie kojarzyło mu się negatywnie. Wiedział, że nie powinien myśleć takimi kategoriami, ale wojna pozostawiła w nim trwały uraz. Łudził się jedynie nadzieją, że czas uleczy rany.

Wzajemna nietolerancja między ludźmi gwałtownie wzrasta w czasie wojny i nie znika bynajmniej w dniu podpisania układu pokojowego pomiędzy walczącymi stronami. Większość ludzi jeszcze długo po tym zachowuje się, jakby miała klapki na oczach.

Alvar nie potrafił wyzbyć się uczucia wrogości wobec Danii, choć Bogiem a prawdą tym razem to jego kraj był agresorem.

Wkrótce natknęli się na kilka chłopskich zagród. Weszli do środka w nadziei, że uda im się kupić coś do jedzenia. Trafili, niestety, do rodziny sprzyjającej Duńczykom i szwedzki mundur Alvara nie nastroił ich szczególnie przyjaźnie. Sprawę zakupów Matylda musiała więc wziąć w swoje ręce. Alvar tymczasem zajął punkt obserwacyjny przy gościńcu.

Matylda zapytała gospodynię, czy widziała, by przechodziło ostatnio tędy dwoje kilkuletnich dzieci, ale kobieta zaprzeczyła.

Podążyli więc dalej, trochę spokojniejsi. Świadomość, że ma się w zasięgu ręki pożywienie, może zdziałać cuda.

Idąc gawędzili ze sobą, dobrze się czuli w swoim towarzystwie. Matylda odważyła się nawet opowiedzieć trochę o okresie, kiedy dorastała, co na ogół czyniła niechętnie. Była taka samotna, nie miała nikogo, z kim mogłaby porozmawiać, zanim w rodzinie nie pojawili się Emil i Vivian. Miała nadzieję, że zaprzyjaźnią się z Vivian, ale, niestety, zbyt mocno różniły się charakterami.

– Ale na poszukiwanie skarbów wybraliście się we czworo?

– Tak. Bror i ja spragnieni byliśmy silnych wrażeń. Natomiast Emil i Vivian kierowali się chciwością i żądzą posiadania. Zrozumiałam to zbyt późno.

– Dopiero gdy wyszłaś za mąż za Emila?

– Tak – przyznała Matylda spłoszona.

Nawet Alvar, choć z natury był zamknięty w sobie, opowiedział trochę o swoim dzieciństwie i młodości, która zgodnie z wolą rodziny upłynęła mu w wojsku.

Uświadomił sobie, że dotąd nikomu o tym nie wspominał. Ale też w niczyim towarzystwie nie czuł się tak swobodnie.

Alvar zerkał ukradkiem na dziewczynę i wciąż zadawał sobie pytanie: Dlaczego jest mężatką? Przecież jesteśmy dla siebie stworzeni!

Zdawał sobie jednak doskonale sprawę z tego, że w ich środowisku nie uznawano rozwodów. Do końca życia związana więc będzie z Emilem węzłem małżeńskim.

Przemknęło mu przez myśl, że mógłby wyzwać Emila na pojedynek.

Ale wydało mu się to poniżej jego godności. Zawsze uważał pojedynki za nieco komiczne, bo chociaż powoływano się na honor, dumę i cześć, to tak naprawdę chodziło o urażoną miłość własną.

Matylda zatrzymała się gwałtownie i nadstawiła uszu.

– Nadjeżdża powóz – wyszeptała.

Alvar też usłyszał turkot.

Popatrzyli po sobie.

– Może uda nam się podjechać kawałek – rzekł z powątpiewaniem.

– Nie, powóz jest zaprzężony w parę koni i woźnica jedzie bardzo ostro. To może być powóz z Hult,

Alvar rozejrzał się wokół. Znajdowali się na otwartej przestrzeni, a powóz w każdej chwili mógł wyłonić się z lasu. Nie mieli czasu do stracenia.

– Szybko! Do rowu! Schowajmy się za wierzbiną! – zawołał Alvar.

– Miejmy nadzieję, że rów nie jest wypełniony wodą – jęknęła Matylda.

Uchwyciła się jego dłoni i pobiegli jak szaleni. Wskoczyli do rowu, na szczęście woda nie sięgała wysoko i nie zamoczyli nóg. Alvar chwycił mocno Matyldę, by nie zsunęła się w dół.

Od strony lasu, niczym pojazd widmo, z oparów mgły wyłonił się powóz.

– To nasz – wyszeptała Matylda. – Ale jak oni jadą, to szaleńcy! Na pewno powozi Emil.

– Nie, lejce trzyma stangret. Ale pewnie dostał polecenie, by jechał co koń wyskoczy. – Alvar odwrócił się i popatrzył ostrożnie nad krawędzią rowu. – Żeby tylko się nie odwrócili, kiedy już nas miną – mruknął.

Matylda rozejrzała się wokół. Rzeczywiście z drugiej strony byli widoczni jak na dłoni.

Dziewczyna co i rusz ześlizgiwała się w dół po wilgotnej glinie i palce u nóg miała już całkiem przemoczone. Z desperacją wczepiła się rękami w trawę. Czuła się wszak niezręcznie, gdy Alvar podciągał ją w górę, bo za każdym razem unosiły jej się nieprzyzwoicie spódnica i halki. Jeśli tak dalej pójdzie, to za chwilę zobaczy jej kolana.

Wstyd i hańba!

– Chyba nie spostrzegli, jak wskakiwaliśmy do rowu – szepnęła.

Zadudniło. Powóz przejeżdżał przez pobliski mostek. Matylda schowała głowę jak struś.

Kiedy już im nic nie zagrażało, wydostali się z rowu.

Powóz zniknął we mgle.

Загрузка...