ROZDZIAŁ III

Zza ściany dochodzi stłumiony szloch. Niczym skarga z otchłani rozpaczy.

Czasem kłopoty potrafią złamać człowieka. Gdy pogasną wszystkie światła nadziei, świat ogarniają ciemności.

Bez przyszłości. Bez najzwyklejszego przyjaznego słowa.

Bez niczego.


W pokoju sypialnym dworu w Hult na brzegu łóżka siedziała młoda kobieta. Załamując dłonie, żaliła się cichutko. Wiedziała, że jej twarz spuchła od płaczu i pokryła się czerwonymi plamami, ale nie mogła się uspokoić.

– Nic nie rozumiem – szlochała. – Dlaczego? Dlaczego? Co ja takiego uczyniłam?

Pokój był właściwie bardzo ładny, jasny, z kwiecistym szlakiem zdobiącym krawędź sufitu. Meble pamiętały czasy dzieciństwa, mama wybierała je z taką troską, by dopasować do stylu pomieszczenia.

Mama… Jak to było dawno!

Zazgrzytał zamek w drzwiach. Dziewczyna zastygła. Wyprostowała się i nabrała powietrza w płuca jakby w odruchu samoobrony.

W pokoju panował półmrok, zasłony były zaciągnięte, a okiennice na zewnątrz zamknięte i zabite gwoździami.

Wszystko po to, by nie dało się zajrzeć do środka. Więzienie.

Pomimo mroku dziewczyna wiedziała dobrze, kto wchodzi. Nikt inny bowiem jej nie odwiedzał.

Mężczyzna, w którym kiedyś była taka zakochana, pochylił się nad nią.

– No i co? Jesteś głodna? – zapytał.

Nie była w stanie mu odpowiedzieć, z trudem przełknęła ślinę. Nie jadła już od wielu dni i on dobrze o tym wiedział.

Jego głos, który niegdyś tak kochała, teraz brzmiał zimno i bezwzględnie.

– Sama jesteś sobie winna! – mówił. – Nic nie dostaniesz, póki mi nie powiesz. No, mów! Gdzie to ukryłaś?

– Nie rozumiem, o co ci chodzi – wyszeptała przerażona i cofnęła się przed pochylającą się nad nią groźną postacią. Jej odruch jeszcze bardziej go zirytował.

– O, wiesz doskonale, o czym mówię. Było nas tylko czworo. Nie mieliście prawa nam tego zabierać.

– Ależ, zapewniam cię…

Uderzył ją szpicrutą.

– Dostałaś w posagu tylko ten podupadły dwór. Skarb mógłby mnie uratować!

„Mnie?” A więc już zdecydował, że wszystko należy do niego?

Wiedziała, że to nieprawda, co mówił o dworze. Za czasów jej ojca, Nilsa Broderssona Huldta, prosperował znakomicie. Ale jej małżonek, Emil, który stał teraz nad nią rozzłoszczony, szybko doprowadził posiadłość do ruiny. Bujne życie towarzyskie, jakie prowadził, kosztowało niemało. Obracał się w najwyższych kręgach towarzyskich, zapraszał bywalców dworu na wystawne przyjęcia, często jeździł do miasta. Wydatki miał nieograniczone.

Dziewczyna pomyślała z goryczą, że od dnia, w którym znaleźli skarb, spadały na nich same nieszczęścia.

A może kłopoty zaczęły się już wcześniej?

Może wtedy, kiedy ojciec powtórnie się ożenił i pod ich dachem zamieszkała macocha z dwojgiem dzieci. Ona, jej brat Bror i dwoje niewinnych maluchów, najmłodszych z czwórki rodzeństwa, zyskali nowych towarzyszy zabaw. Właściwie maluchy nie należały do tego kwartetu, jaki stworzyły nastolatki, były za małe. Ale Bror i ona znaleźli wspólny język z przybranym rodzeństwem… tak jej się przynajmniej wydawało. Przystojny, trochę arogancki Emil zawojował serce niedoświadczonej dziewczyny…

Czy to był początek wszystkich nieszczęść? Nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. Wiedziała jednak, że skarb, ten niebezpieczny skarb, którego nigdy nie powinni szukać, zmienił całkowicie ich egzystencję.

Och, po co go w ogóle szukali? Po co wyszła za mąż tak pośpiesznie? Była przekonana, że ich miłość będzie trwać aż po grób! Zaklinała się, że nigdy w życiu nie pokocha innego. Ileż to dziewcząt tak młodych jak ona wpadło w podobną pułapkę? Jak mogła być taka naiwna?

A teraz przeżywała wstyd i upokorzenie. Strach o przyszłość. Samotność. Ten, którego kochała kilka krótkich miesięcy, teraz budził w niej wstręt.

Najgorsza była myśl o tych, którzy bezpośrednio odczuli konsekwencje jej decyzji: ojciec, brat i dwoje najmłodszego rodzeństwa. Już tak długo ich nie widziała!

– Gdzie są maluchy? – szepnęła. Bolał ją bok od smagnięcia szpicrutą. – Jak one się miewają?

– A skąd ja mam wiedzieć? Zapewne jest im dobrze! Żyją sobie spokojnie w Danii u twego beznadziejnego ojca i mojej cudownej mamy. Ojciec pewnie ich rozpuszcza, tego możesz być pewna. Dziękować niebiosom, że mama ma więcej oleju w głowie. Wie, że dzieci trzeba trzymać krótko.

Dziewczyna właśnie tego obawiała się najbardziej. Pamięta, że serce jej krwawiło, kiedy wszyscy opuścili Hult i przenieśli się do Danii. Została sama ze swym mężem. Już wtedy, tak krótko po ślubie, uświadomiła sobie, że jej małżeńskie szczęście nie potrwa długo.

Teraz ulotniło się bez śladu.


Alvarowi Svantessonowi Befverowi z trudem udało się przedostać do Helsingör. Wkrótce miał odpływać prom na drugą stronę cieśniny.

Nie mógł zapłacić, ale umówił się z szyprem, że w zamian za miejsce na pokładzie pomoże przy załadunku i przy wyładunku.

Praca była zbyt forsowna dla osłabionego Alvara, ale zacisnął zęby. Musi wytrzymać!

Wraca! Wraca do Szwecji! Żeby tylko przedostać się do ojczystego kraju, dalej już sobie poradzi.

Alvar zdawał sobie sprawę, jak źle wygląda. Po kilku tygodniach zmagania się z gorączką miał wpadnięte głęboko oczy i wychudzone policzki. Ubrany był w podarty mundur. Nie zdawał sobie jednak sprawy, że w kobietach taki widok budzi instynkt opiekuńczy. Był przystojny, z ciemnoblond czupryną, w której latem odbijały się promienie słońca. Teraz jednak włosy pokrył brud i pot. Twarz można by uznać za bardzo pociągającą, gdyby okrucieństwa wojny nie zostawiły na niej trwałych śladów w kącikach ust i w oczach.

Ale nawet mimo fizycznej ruiny było w tym oficerze coś dostojnego i patrzyło się na niego z przyjemnością. Może dlatego, że udało mu się zachować równowagę psychiczną i uczciwość.

Niedaleka droga do Helsingör bardzo go zmęczyła. Osłabiony chorobą musiał odpoczywać po każdym przebytym kilometrze. Przemieszczał się wyłącznie nocami lub w największym skwarze południa, by nie narażać się na spotkanie żołnierzy wrogiej armii. Ale prawdziwe niebezpieczeństwo zagrażało mu z innej strony…

Odnosił nieprzyjemne wrażenie, jakby był prześladowany. Teraz zyskał już pewność, jaka jest tego przyczyna.

Ruszając w drogę, zawiesił na szyi skórzany mieszek Brora Nilssona Huldta. Jednak doznał wówczas uczucia takiej odrazy, że cisnął torebkę i rzucił się do ucieczki.

Wrócił jednak, wszak złożył obietnicę umierającemu chłopcu…

Wetknął mieszek do kieszeni wojskowego płaszcza, było trochę lepiej, w każdym razie dało się z tym żyć. Dość dziwnym zbiegiem okoliczności dwukrotnie zapominał zabrać płaszcz z miejsc, gdzie zatrzymywał się na odpoczynek. Ale roztargnienie pewnie należało przypisać osłabieniu po przebytej chorobie.

Wielokrotnie zmęczenie brało nad nim górę i pokładał się gdzieś przy drodze, by się przespać, mimo że pragnął jak najszybciej wrócić do rodzinnego kraju. Raz zasnął pod dębem niedaleko traktu. Było to tuż przed świtem. Przyśniło mu się, że jakaś stara kobieta o twarzy przesiąkniętej złem pochyla się nad nim i wpatruje weń z nienawiścią i pragnieniem mordu. Miała okropne, przerażające oczy!

Alvar obudził się z krzykiem. Oczywiście nikogo nie było w pobliżu, wystraszył jedynie jakąś zwierzynę, która uciekła daleko w pole. Szyję miał dziwnie spuchniętą, dudniło mu w skroniach, a oczy aż wyszły mu na wierzch.

Przez długą chwilę siedział jak sparaliżowany, z trudem łapiąc oddech. Był przerażony do utraty zmysłów. Bał się zasnąć ponownie, wolał od razu ruszyć w dalszą drogę w jesienny szary poranek. Nad łąkami unosiła się mgła, ciemne niebo z wolna rozjaśniało się, zapowiadając nastanie nowego dnia.

Alvar nie mógł zapomnieć okropnej twarzy kobiety, która mu się przyśniła. I tych strasznych oczu…

Drgnął gwałtownie, bo uświadomił sobie, że znów zapomniał swego płaszcza. Kolejny raz musiał się po niego wrócić. Czy to przypadek? A może coś lub ktoś celowo usiłuje odciągnąć go od niego?

Kiedy dotarł do portu w Helsingör, zobaczył na nabrzeżu dwoje dzieci, siedzących na słupkach cumowniczych. Alvara nie zdziwił ten widok. Włóczące się dzieciaki stanowiły codzienny obrazek na drogach Skanii i Danii. Bezdomne sieroty nie przykuwały niczyjej uwagi. Często dzieci łączyły się w gromadki i te grupy żyły własnym życiem, oddzielone od zasklepionych w sobie obywateli z wyższych warstw. Z czasem nędza zmuszała je do agresji. Stawały się coraz bardziej bezwzględne, kłamały, kradły, stanowiąc zagrożenie dla społeczeństwa.

Najmłodsze dzieci cierpiały najdotkliwiej. Starsi nie chcieli przyjmować ich do swego grona, często oni także cierpieli niedostatek.

Tak więc Alvar nie przejął się szczególnie tą dwójką. Widział już tak wiele nędzy, że przywykł do podobnych obrazków. Są pewne granice ludzkiej wrażliwości. Na widok tylu nieszczęść człowiek zatraca współczucie, instynkt opiekuńczy. Jest to swoisty mechanizm obronny.

A mimo to było w tych maluchach coś, co przyciągnęło uwagę Alvara. Być może wywołała to myśl o nadchodzącej zimie. Sprawiały wrażenie takich samotnych, głodnych, zdumionych nieczułością otoczenia. Chłopiec mógł mieć około pięciu lat. Trzymał opiekuńczo za rączkę młodszą, może trzyletnią dziewczynkę. Siedzieli ze wzrokiem utkwionym w przeciwległy brzeg, gdzie znajdował się Hälsingborg.

Rysy ich twarzy wydały mu się dziwnie znajome. Ale nie mógł sobie uświadomić, do kogo byli podobni.

Dzieci były urocze, mimo że nędza w widoczny sposób je dotknęła.

Alvar zamierzał usiąść na beczce, która stała koło nich, podszedł więc i spontanicznie, nim zdołał się zastanowić, zapytał:

– Jesteście głodni?

Natychmiast pożałował, że w ogóle się odezwał. Co za idiotyczne pytanie!

Odwrócili zmęczone, brudne buzie w jego stronę.

– Tak – odpowiedział chłopczyk z nadzieją w głosie.

– Ja też – przytaknął Alvar. Czuł się okropnie, że nie może ich niczym poczęstować. – Czekacie na prom?

– Musimy wracać do Matyldy – odezwała się dziewczynka. – Ona jest kochana. U niej będzie nam dobrze.

– Ale nie możemy przedostać się przez cieśninę – dodał chłopczyk.

– Długo już czekacie?

– Tak. Żeby popłynąć promem, trzeba mieć pieniądze – rzekł rozbrajająco rezolutnie.

Naraz dobiegł ich jakiś hałas. Nadjeżdżał powóz. Turkocząc na bruku, skierował się w stronę portu. Kiedy zatrzymał się przy nabrzeżu, stangret pomógł wysiąść dystyngowanej damie w żałobie. Po krótkiej wymianie zdań wpuszczono ją na pokład. Miała ze sobą tyle bagaży, że wszyscy musieli pomagać je wnosić.

Alvar obserwował tę scenę ze zdziwieniem i niechęcią.

– Niektórzy mają dobrze – mruknął pod nosem. Odwrócił się do dzieci, ale ich już nie było.

Usłyszał rozkaz podniesienia kotwicy. Raz jeszcze rozejrzał się wokół. Dzieci chyba opuściły nabrzeże w chwili, gdy on obserwował zajście.

Dręczyły go wyrzuty sumienia, że nie pomógł tym biedactwom. Zmęczony i zniechęcony wszedł na pokład na samym końcu.

Prom odbił od brzegu.

I wtedy właśnie Alvar uświadomił sobie, że imię siostry, które Bror szeptał w malignie, brzmiało prawdopodobnie Matylda.

A te dzieciaki były podobne właśnie do Brora. Te same piękne, szlachetne rysy, takie same wielkie inteligentne oczy.

„Wszystko jej opowiedz! Nasze młodsze rodzeństwo… zostało wyrzucone. A może sami uciekli?”

Bror Nilsson był ciężko ranny. Czwórka rodzeństwa. Najwyraźniej jedyną osobą, w której spotkana przez Alvara trójka pokładała nadzieję, była starsza siostra Matylda. Bror powiedział, że wyszła za mąż. Ale czy nie wspominał przy tym, że „źle wybrała”? Tak jak ojciec. Alvar nie pamiętał dokładnie. W każdym razie w posagu otrzymała dwór Hult, natomiast Bror miał odziedziczyć inny dwór, w Danii, który właśnie spłonął.

A niech to! Powinien zaopiekować się tą dwójką. Przynajmniej tyle mógł uczynić dla Brora, no i dla malców.

Usiadł na ławce w kącie pokładu. Zamyślił się. Poczuł, że nie powinien się tak forsować, póki całkiem nie wydobrzeje. Poza tym ostatniej doby nic nie jadł. To się nigdy nie uda! pomyślał, gdy przed oczami zaczął mu tańczyć horyzont. Skulił się i zasnął.

Śniło mu się, że zewsząd otaczają go płomienie. Wił się i wrzeszczał jak opętany, starał się wydostać z piekielnego ognia. Ale z jego ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Oczy? Znów zobaczył te ohydne oczy, pałające żądzą zemsty.

Mary nawiedzały go jeszcze tylko przez chwilę, bo osoba śmiertelnie zmęczona śpi snem sprawiedliwych. Kiedy wracał do stanu świadomości, znów pojawiły się te oczy. Drgnął i wtedy zobaczył, że ktoś patrzy na niego przez czarny woal. Obok siedziała dama z powozu, no i oczywiście nigdzie się nie paliło. Alvar był całkiem roztrzęsiony. Zrobiło mu się głupio, że tak się przeraził.

Kobieta podniosła woalkę. Okazało się, że jest to stosunkowo młoda osoba, może około czterdziestoletnia. Kiedy Alvar spojrzał na nią, w jej wzroku pojawił się błysk. Nie zdawał sobie sprawy, jak pięknym błękitem lśnią jego oczy, kontrastując z ubrudzoną twarzą. Bijąca od niego woń stajni zdawała się nie zrażać nieznajomej.

Zaraz jednak odwróciła wzrok, jakby uraził jej cześć. Chociaż to przecież ona pierwsza…

Alvar rozgniewał się. Wstał i oparłszy się o burtę, spoglądał na piękne Öresund.

Do diabła! Przecież nawet do głowy by mu nie przyszło ją zaczepiać. Na taki rodzaj flirtów nie miał najmniejszej ochoty. Ale żeby prowokować spojrzeniem mężczyznę, a potem udawać zbrukaną niewinność, to oburzające!

Tak naprawdę Alvar ledwie trzymał się na nogach. Uchwycił się kurczowo relingu, bo wszystko mu wirowało przed oczami. Właściwie dotrzeć do portu udało mu się jedynie siłą woli. Posuwał się naprzód gnany pragnieniem powrotu do ojczystego kraju. Teraz, kiedy był już prawie u celu, nastąpiło odprężenie.

Jeden z marynarzy stanął obok niego, spoglądając na oddalający się ląd.

– Ma pan krzepę, kapitanie – zagadnął. – Ale chyba się pan trochę przeforsował przy załadunku.

– Chyba tak – uśmiechnął się Alvar z wysiłkiem.

O mój Boże, pomyślał, czy ktoś jeszcze jest w stanie rozróżnić dystynkcje na tym podartym brudnym mundurze? Przerzucony niedbale wojskowy płaszcz wisiał na relingu.

– Daleko ma pan do domu?

– Tak. Pochodzę z Uppland. Ale najpierw muszę dotrzeć w jedno miejsce na północy Skanii. Obiecałem pewnemu umierającemu chłopcu, że dostarczę coś jego siostrze, która tam mieszka. Pan rozumie, sprawa honorowa. Zaraz potem udam się do domu. Marzę o tym, by się wyspać i najeść do syta…

Alvar zamierzał wspomnieć marynarzowi o dzieciach i prosić, by pomógł im przedostać się do Szwecji, ale ten, życząc mu powodzenia, pośpiesznie odszedł.

Tak jakby się źle czuł w towarzystwie Alvara?

Trudno się dziwić, skoro Alvar sam ze sobą nie czuł się dobrze.

Nigdy wcześniej kapitan nie był w tak marnym nastroju jak po ucieczce z niewoli. Nigdy też wcześniej nie nawiedziło go tak przemożne pragnienie, by uciec od samego siebie.

Dama przed chwilą także odeszła na bok. Rozmawiała ze swym stangretem, który również płynął promem. Mówili zapewne o Alvarze, bo raz po raz spoglądali w jego stronę. Zgadywał na odległość, że nie wyrażają się o nim pochlebnie.

Właściwie rozumiał ich. Sam, delikatnie mówiąc, czuł się podle. Ale świadomość, że inni także uważają, iż jest odpychający, bardzo go przygnębiła.

Przeprawa na drugą stronę cieśniny nie trwała długo. Zanim Alvar zszedł na ląd, udało mu się zamienić kilka słów z marynarzem, z którym rozmawiał wcześniej. Marynarz obiecał, że jeśli spotka dwoje małych dzieci, weźmie je na pokład i przewiezie do Szwecji. Wiedział, że wiele dzieci głoduje i że nastały dla nich ciężkie czasy. Jeśli tylko się uda, przewiezie chłopca i dziewczynkę do ojczystego kraju.

Alvarowi trochę ulżyło. Gdyby mógł, wróciłby zabrać rodzeństwo, ale jego siły były na wyczerpaniu i nie miał już nic, czym mógłby zapłacić za podróż.

Na damę czekał nowy powóz. Stangret podszedł do Alvara, który wycieńczony przycupnął na beczce.

– Moja pani chciałaby zaoferować miejsce w powozie szwedzkiemu kapitanowi.

Alvar zdumiał się.

– Ależ to zbyt wielka łaskawość! Jestem źle ubrany, cuchnę stajnią, nie…

– Pan kapitan będzie siedział oczywiście na koźle obok mnie.

– A w takim razie serdecznie dziękuję, zgadzam się.

Stangret Alvarowi nie przypadł do gustu. I, zdaje się, niechęć była obopólna. A mimo to wolał siedzieć na koźle w jego towarzystwie aniżeli w środku powozu, gdzie musiałby przez kilka godzin prowadzić konwersację z tą niesympatyczną, wyfiokowaną damą.

W duchu postanowił, że wysiądzie z powozu, jak tylko nadarzy się okazja.

Stangret był Duńczykiem i jego chlebodawczyni również – poznał to po akcencie. Jej liczne bagaże oznaczone były inicjałami N.B.H.

Powóz ruszył. Alvar rzucił ostatnie spojrzenie w stronę duńskiego wybrzeża.

Poczuł ulgę, że w końcu wydostał się z kraju, przeciwko któremu walczył na wojnie i w którym potem musiał znosić szyderstwa i upokorzenia.

Równocześnie jednak ogarniała go rozpacz na myśl, że zostawił w tym nieprzyjaznym kraju troje rodzeństwa: bezradnego Brora i dwoje maluchów, którym na skutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności nie udało się pomóc. Pewnie bardzo ich rozczarował, on, dorosły. Najpierw spytał idiotycznie, czy są głodne, nie mając przy sobie nic, czym mógłby je poczęstować. A potem stracił dzieci z oczu i nie pomógł im dostać się na prom.

Alvar odczuwał wstyd i był na siebie wściekły.

Kiedy milczenie stało się zbyt uciążliwe, stangret zapytał kapitana o jego pobyt w Danii. Pytanie z serii podchwytliwych, jakich Alvar nie cierpiał. Mężczyznę interesował szczególnie jego pobyt w stajennym lazarecie. Ciekaw był, kogo Alvar tam ostatnio spotkał i dokąd teraz zamierzał się udać. Szwedzki kapitan odpowiedział krótko i zwięźle, nic nie ukrywając. No, może z wyjątkiem historii dwojga małych dzieci. Właściwie sam nie rozumiał dlaczego, ale nie zdradził się nawet słowem. Może myśląc o nich odczuwał zbyt wielki ból? A może to woźnica był zbyt wścibski?

Do Hälsingborga przybyli późnym wieczorem. Nie przejechali całej trasy, jaką zaplanowali, bo zaskoczyły ich ciemności. Musieli zatrzymać się na nocleg.

Alvar przypuszczał, że dama go pożegna, tymczasem postarała się o pokój dla niego i zaprosiła na kolację.

Alvar był w tak kiepskiej formie, że przyjął jej propozycję z wdzięcznością. Wiele miesięcy upłynęło, od czasu kiedy jadł normalnie, a myśl o kąpieli w drewnianej balii oraz o wygodnym łóżku wydała mu się taka nęcąca, że nie był w stanie odmówić.

Nie zdawał sobie sprawy, jak złego dokonał wyboru.

Загрузка...