Powóz z łoskotem przetoczył się przez mostek niedaleko od miejsca, gdzie schowali się Alvar i Matylda. Gęsta mgła ukryła wszystko.
– Wydaje mi się, że kiedy wyjeżdżaliśmy z lasu, coś mignęło i znikło za groblą – odezwała się matka Emila. – Wyraźnie widziałam, że coś się poruszyło.
– Na pewno lis. Wczesnym rankiem zazwyczaj się tu od nich roi.
– Możliwe, że masz rację.
Ponieważ powóz nie miał okienka z tyłu, więc nawet nie obejrzeli się za siebie. Zresztą zdążyli już przejechać spory kawałek i mgła niczym ściana oddzieliła ich od uciekinierów.
Stangret niczego nie dostrzegł, bo dbał jedynie o to, by utrzymać tempo jazdy. Nie zważał zupełnie na to, że konie są zdrożone. Raczej trudno go było nazwać przyjacielem zwierząt.
– Niech diabli porwą tę moją żonę! – wysyczał Emil przez zaciśnięte zęby.
– Bądź tak miły i przestań przeklinać w obecności damy!
– Ładna mi dama – mruknął pod nosem kwaśno. Miał jeszcze świeżo w pamięci szyderstwa kolegów z dzieciństwa. Doskonale wiedział, że jego matka była kobietą lekkich obyczajów, która dzięki swej przebiegłości zdołała nakłonić do małżeństwa bogatego szlachcica. Trzeba przyznać, że potrafiła zachowywać się nienagannie w towarzystwie osób z wyższych sfer, jednak pod cienką warstewką ogłady kryło się prostactwo. Pamięta doskonale tych wszystkich oficerów, których przyprowadzała ze sobą, kiedy ojca nie było w domu…
Emil wrócił myślami do teraźniejszości.
– Nie mogli przecież uciec zbyt daleko – odezwał się do matki. – Chyba nie musimy więc jechać dalej.
– Jesteś pewien, że wybrali tę drogę?
– Pewien nie jestem, ale wydaje mi się, że to najbardziej prawdopodobne. Jeśli chcą sprzedać naszyjnik, postarają się dotrzeć do Hälsingborga. Tam mają szansę uzyskać najwyższą cenę.
Emil kierował się własną logiką, nie rozumiejąc zupełnie, że Matylda uznaje całkiem inną hierarchię wartości i pieniądze nie są dla niej bynajmniej najważniejsze.
Przejechali może ze dwa kilometry od mostku, gdy Emil nagle wykrzyknął:
– Popatrz!
Na brzegu gościńca siedział mały chłopiec, przedstawiający sobą obraz totalnej rezygnacji.
– Czy to nie Herman?
– Rzeczywiście, to on – rzekła matka i zaczęła walić pięściami w dach powozu, by dosłyszał ją stangret. – Stój! Zatrzymaj się! – krzyczała do niego.
– Po co ci ten dzieciak? – żachnął się Emil. – Smarkacz będzie tylko przeszkadzać, ciesz się, że masz ich z głowy. Powinnaś być zadowolona, że się ich pozbyłaś. Popatrz, tam masz Bedę, na dodatek. Chyba śpi Jedźmy dalej!
– Kompletnie nie myślisz – zdenerwowała się matka. – Czy nie rozumiesz, barania głowo, że kapitan i Matylda mogli uciec inną drogą, a wówczas te szczeniaki okażą się nam bardzo przydatne?
Woźnica stanął. Ale kiedy dzieci zobaczyły, kto siedzi w powozie, krzyknęły przestraszone i popędziły w stronę łąki byle jak najdalej od drogi.
– Za nimi! Szybko! – krzyczała macocha.
Woźnica i Emil ruszyli w pogoń. Herman i Beda wrzeszczeli i płakali z przerażenia, ale ich nóżki były zbyt małe, by mogli uciec przed dorosłymi mężczyznami. Nie mieli żadnych szans.
Dzieci poczuły, jak zapadają się w pełną grozy ciemność.
– A jeśli nie uda się nam znaleźć maluchów? – Matyldę, która trzymając kapitana za rękę podążała polną drogą, naszły chwile zwątpienia.
– Jeśli ich nie spotkamy, to proponuję, byśmy nie zawracając z drogi spróbowali dotrzeć do Brora. – Alvar starał się ją podtrzymać na duchu.
– Dziękuję – odetchnęła z ulgą. – Pomyślałam sobie o tym samym. Ale prześladuje mnie nieprzyjemne uczucie, że mamy niewiele czasu.
– Tak – westchnął Alvar. – Musisz być przygotowana na wszystko, nawet na to, że przybędziemy za późno.
– Liczę się z taką ewentualnością – szepnęła przez łzy.
Alvar uścisnął jej dłoń. Mógł powiedzieć, że jest jeszcze iskierka nadziei, iż uda im się uratować Brora, ale nie chciał rozbudzać w niej nadmiernych oczekiwań. Najlepiej być przygotowanym na najgorsze.
Mgła zrzedła, choć jeszcze tu i ówdzie wisiała nisko nad polami. Znaleźli się w obszarze zupełnie odkrytym, ze wszystkich stron widać ich było jak na dłoni. Wały chroniące Skanię przed wiatrem od strony Öresund i Bałtyku znajdowały się w dość sporej odległości od siebie. Tworzyły je wierzbowe zarośla i drzewa rosnące naturalnie bądź posadzone przez człowieka. Najgęściej porastały one okolice strumyków i rzek, przecinających skańską równinę. Zagrody chłopskie, położone w znacznej odległości od siebie, otoczone były żyznymi polami. Do gospodarstw, które znajdowały się daleko od drogi, na ogół prowadziły wierzbowe aleje.
Alvar i Matylda zostawili za sobą lasy Göinge i szli drogą na zachód w stronę Hälsingborga.
Gdyby sytuacja nie była tak poważna, Matylda zapewne chłonęłaby całą sobą ten cudowny poranek, radowałaby się obecnością wspaniałego mężczyzny, który wędrował u jej boku – kapitanem Alvarem Svantessonem Befverem, przyjacielem brata i jej wybawicielem. Alvar miał w sobie wszystko, co w jej wyobrażeniu powinno charakteryzować prawdziwego mężczyznę.
Wszystko to, czego brakło jej mężowi.
Jeszcze nigdy tak gorzko jak w tej chwili nie żałowała swego pośpiesznego zamążpójścia.
Naraz stanęli jak wryci, patrząc na drogę.
– Tym razem nam się nie uda – ocenił sytuację Alvar. – Nie mamy się gdzie schować.
Powóz powoli jechał prosto na nich.
– Trudno, chwycimy byka za rogi – zgodziła się Matylda.
Powóz zatrzymał się niedaleko i wyskoczył z niego uzbrojony Emil.
– Stójcie, bo strzelani! – krzyknął dokładnie tak samo jak poprzednio.
– Przecież nie ruszamy się, czegóż więcej od nas może chcieć? – mruknął pod nosem Alvar.
Matylda, która dobrze znała Emila, poczuła, że zalewa ją fala rozpaczy i bezradności.
– Puść nas, Emilu! – zawołała. – Nie chcemy ci zrobić nic złego.
Podszedł bliżej i stanął w odległości kilkunastu kroków od nich.
– Kapitanie Befver, oskarżam pana o uprowadzenie mojej żony…
– Nonsens – prychnął Alvar. – Nic takiego nie miało miejsca. To pan więził swoją małżonkę przez długi czas…
– A cóż to pana obchodzi? Matylda jest niepoczytalna. Matyldo, proszę tu przyjść! I weź ten przedmiot, który skradł nam kapitan Befver. Natychmiast!
Alvar uścisnął dłoń dziewczyny, by dodać jej odwagi.
– Wiesz dobrze, Emilu, że ten skarb jest niebezpieczny. Trzeba go zakopać tak, by nikt więcej go nie odnalazł.
– Niemądra, nie wiesz, ile możemy za niego dostać?
– Wiem jedynie, jakie wyrządza szkody. Nikt bezkarnie nie może wziąć klejnotu, nad którym wiedźma odprawiła czary. Jej przekleństwo dotknęło wielu ludzi. Chyba to rozumiesz? Pamiętasz, co się stało z nami?
– Głupoty gadasz! To był jedynie zbieg okoliczności.
– Nie sądzę! Vivian, twoja rodzona siostra, wyjęła skarb z torebki i umarła. To samo stało się z moim ojcem. I ze stangretem twojej matki. Zarówno Bror, jak i kapitan zamierzali obejrzeć zawartość mieszka i dla obu omal nie skończyło się to tragicznie. Pamiętasz, co ci się śniło tamtej nocy? Krwawy ołtarz, prawda? I bestialskie tortury. A mnie się śnił wielki pożar, Bror omal nie został uduszony, a Vivian zadźgana sztyletem. I wszyscy widzieliśmy te okropne oczy, świdrujące na wylot. Wszyscy oprócz Vivian, bo ona we śnie wcieliła się w postać Huldy.
– Bzdury! Zwykłe przesądy! Do tej pory nie miałem możliwości wziąć do ręki tego naszyjnika. Udowodnię ci jednak, że nic mi się nie stanie.
– Wydaje mi się, że Matylda ma rację – wtrącił się Alvar. – Bror ostrzegał mnie. Pozwól nam odejść! Jeśli sprzedasz naszyjnik, sprowadzisz nieszczęście na kolejnych niewinnych ludzi.
– Zamknij się, kapitanie! Nie wtrącaj się do naszych rodzinnych spraw! – warknął Emil.
W tej samej chwili z powozu doszło ich przeraźliwe wołanie: „Matylda!” Urwało się gwałtownie, tak jakby ktoś zatkał wołającemu usta.
– To Herman – jęknęła dziewczyna, która z wrażenia z trudem łapała oddech. – To jego głos.
– Uważasz, że to dobry, czy zły znak? – spytał Alvar szybko, bo nie mieli czasu na zbyt długą dyskusję.
– Jedno i drugie. Najważniejsze, że mój braciszek żyje, ale… zdaje się, że wzięli go jako zakładnika. No, a gdzie jest Beda? Boże, mam nadzieję, że nic się jej nie stało!
Matylda była śmiertelnie przerażona. Wiedziała, że Emil jest gotów zastrzelić, może nie ją, ale na pewno kapitana, bez żadnych skrupułów. A mając Hermana…
Emil machnął ręką w stronę powozu. Zobaczyli dłoń w czarnej rękawiczce szarpiącą się z drzwiami. Po chwili wysiadła matka Emila z rodzeństwem Matyldy, mocno trzymając dzieci za ramiona.
Dzieci! Ukochane maluchy, nie widziane przez Matyldę tak długo, znalazły się w niewoli u Emila, macochy i tego wstrętnego stangreta, którego nigdy nie darzyła sympatią.
Alvar uścisnął delikatnie ramię dziewczyny, by uspokoić ją i dodać jej otuchy. A potem zwrócił się do Emila:
– Dostaniesz skarb w zamian za dzieci. I pozwolisz Matyldzie odejść!
Emil przyciszonym głosem rozprawiał o czymś gorączkowo z matką. Potem zwrócił się do Matyldy i Alvara i powiedział:
– Akceptujemy wasze warunki! Dzieciaki w zamian za naszą prawowitą własność, naszyjnik, który odnalazłem z moją siostrą jako pierwszy.
– Siostra niedługo się nim cieszyła – mruknął Alvar do Matyldy, głośno zaś dodał: – Zdaje się, że Bror i Matylda dużo wcześniej niż wy znali historię tego starego kurhanu i to oni go wam pokazali?
– Tak, ale nie chcieli się doń zbliżać. To my podjęliśmy działanie. Zresztą nie ten jedyny raz.
– I sprowadziliście nieszczęście na wszystkich – odparował Alvar. – Ale nie traćmy czasu na pustą gadaninę. Pozwólcie dzieciom przyjść do nas.
Jego słowa, choć wcale nie miał takiego zamiaru, zabrzmiały niemal jak cytat z Biblii.
Matylda i Alvar dobrze wiedzieli, że maluchy nie zaznały u macochy nawet odrobiny ciepła. Trudno było przewidzieć, jakie ma wobec nich zamiary. Już raz swym postępowaniem udowodniła, że wcale jej nie obchodzą. Warto było za przeklęty skarb kupić spokój i dobre samopoczucie dzieci.
Matylda nie była w stanie uporządkować myśli, przytłaczała ją rozpacz, w głowie miała kompletny chaos. Nie wiedziała, co jeszcze może się wydarzyć. W tym wszystkim jednakże nie opuszczała jej troska o Brora.
Biedny Bror! myślała. Nie zdążyliśmy go uratować. Umiera gdzieś w nędznej stajni. Przyszło nam wybierać pomiędzy jego życiem a bezpieczeństwem maluchów, wygłodzonych, zziębniętych, z poranionymi nogami. A ja muszę się zgodzić na warunki Emila, bo inaczej on zastrzeli Alvara…
Nie, nie pozwoli na to, by zginął jej nowy wspaniały przyjaciel, który jest dla niej oparciem.
Ocknęła się, usłyszawszy żałosny głos Hermana.
– Matyldo, bolą nas nogi.
– Wiem, Hermanie, teraz już będzie ci dobrze – zapewniła brata ze łzami w oczach.
Wszyscy jej potrzebowali. Jej najbliższym zagrażało niebezpieczeństwo ze strony nędznika o pięknej twarzy. Mydłek, kompletnie wyzuty z wszelkiej moralności, gotowy zastrzelić każdego, kto stanie mu na drodze do łatwego bogactwa.
– Jeszcze tylko jedno! – zawołał Emil. – W zamian za dzieci zrzekniesz się, Matyldo, wszelkich praw do dworu Hult. Ty i twoje rodzeństwo.
– Nie wolno mi zrzekać się prawa do Hult w imieniu mojego rodzeństwa.
– Są niepełnoletni.
– Ale ja tego nie mogę zrobić!
– Zgódź się – szepnął Alvar. – Mam dwór, gdzie wszyscy zostaniecie przyjęci z otwartymi rękami. Nie możemy ryzykować życia dzieci.
I twojego, pomyślała. Bo mnie nic nie grozi, póki Emil wie, że mam skarb.
Głos zabrała matka Emila.
– Nie planujemy, by ktokolwiek poza mną i Emilem mieszkał w Hult.
– Dosyć gadania – przerwał jej syn. – Oddajcie naszą własność, naszyjnik Huldy, którego nigdy jeszcze dokładnie nie obejrzałem.
Naraz Matylda doznała olśnienia.
– Nie mamy go przy sobie! – krzyknęła.
– Co?! Nie próbujcie żadnych sztuczek!
– Mówię prawdę. Nie chcieliśmy go brać ze sobą na poszukiwanie dzieci i ukryliśmy w lesie.
Ścisnęła z całej siły dłoń Alvara, prosząc w duchu, by zrozumiał jej intencję.
– Zresztą nie ja go ukryłam, lecz kapitan Befver – dodała. – Sama nie odnajdę tego miejsca.
Liczyła na to, że jej słowa uratują Alvarowi życie, przynajmniej na jakiś czas. Emil mógł bez trudu zastrzelić kapitana, po czym odebrać jej i jej rodzeństwu prawo do Hult, jednak w obecnej sytuacji otworzyła się przed nimi możliwość ratunku, nawet większa, niż pierwotnie przypuszczała.
Alvar milczał. Matylda nie miała pewności, czy ją właściwie zrozumiał.
– A więc, Emilu – rzekła drżącym z napięcia głosem – dostaniesz naszyjnik, a także dwór, ale pod jednym warunkiem.
– O, ciekawe, zaczynasz stawiać warunki? – szydził Emil. – Wydaje ci się, że możesz sobie na to pozwolić?
– Żądam, byśmy wszyscy pojechali w kierunku Hälsingborga…
– A co tam po nas?
– O ile dobrze się orientuję, niedaleko stąd znajduje się zajazd Röstånga. Ty i twoja matka poczekacie tam na nas, a w zastaw zatrzymacie dzieci. I niech Bóg się zmiłuje nad wami, jeśli nie zaopiekujecie się nimi jak należy. Biada wam, jeśli spadnie im choć włos z głowy! Mam aż nadto dowodów, byście oboje wylądowali w więzieniu.
– Nic nie pojmuję – odezwała się matka Emila, która nie odznaczała się nadzwyczajną inteligencją.
– Tymczasem my – ciągnęła Matylda – weźmiemy powóz i przeprawimy się na drugą stronę cieśniny, żeby przywieźć Brora, o ile jeszcze żyje. Jeśli umarł, cała odpowiedzialność spadnie na ciebie, matko, bo to ty wypędziłaś go z jego własnego domu. Obiecujemy, że wrócimy do gospody najpóźniej jutro wieczorem, choć postaramy się być wcześniej. I wtedy wszyscy pojedziemy razem do Hult. Wy dostaniecie naszyjnik i dwór, a my wolność. Akceptujecie nasz plan?
– Brawo – szepnął Alvar. – Przejrzałem dokładnie twoje zamiary.
– Dzięki, bałam się, że nie domyślisz się, o co mi chodzi.
– Niepotrzebnie! Jeśli chodzi o Brora, mamy bardzo mało czasu. Nie zdążylibyśmy, gdyby przyszło nam wracać do Hult i z powrotem.
– Chwała Bogu, że mamy ciebie, Alvarze – mruknęła.
Emil gorączkowo dyskutował z matką. Dzieci pochlipywały zziębnięte po nocy spędzonej pod gołym niebem.
W końcu zapadło postanowienie.
– Przyjmujemy wasze warunki! – zawołał Emil. – Ruszajmy do tej cholernej gospody.
Machał pistoletem i zapędzał wszystkich do powozu. Matyldzie przypadło miejsce na koźle obok stangreta, a na jej kolanach usadowił się Herman. Alvara Emil nie zamierzał spuszczać z oka, dlatego kazał mu usiąść w powozie. Ani na chwilę nie wypuszczał z rąk pistoletu. Gdy tylko kapitan wykonał najlżejszy ruch, błyskawicznie przystawiał lufę do czoła Bedy.
Podróż do gospody Röstånga upłynęła w ciszy i w ponurym nastroju.