W zajeździe Röstånga wynajęli powóz i stangreta, który miał odprowadzić wóz z Hult. Dzielili się na dwa wrogie obozy i nie mieli ochoty przebywać razem. Zresztą i tak brakowałoby miejsca.
Kiedy Matylda wręczała gospodarzowi zajazdu resztę swych oszczędności, ten szepnął cicho do niej i Alvara:
– Cieszę się, że ci dwoje nie są ze mną spokrewnieni. Ale zaglądałem do dzieciaków. Nic złego im się nie działo.
Podziękowali mu i udali się w powrotną drogę do domu. Maluchy nadal musiały przebywać z Emilem w charakterze zakładników, na szczęście Matylda zdążyła szepnąć im, żeby się nie bały, bo wszystko będzie dobrze.
Ale czy naprawdę?
Nie była wcale tego taka pewna. Czekała ich bardzo długa droga do Uppland, a teraz już żadne z nich nie miało pieniędzy.
Jaki status będzie miała w Uppland? Nie powinna mieszkać pod jednym dachem z Alvarem. Przecież jest mężatką…
Przyszłość jawiła się jej w ciemnych barwach.
I tylko jedno ją radowało: Bror zaczynał wracać do zdrowia. Nawet zjadł trochę kleiku i poznał młodsze rodzeństwo. Nie pozwolono im jednak podejść zbyt blisko, bowiem ciągle nie było wiadomo, co chłopcu właściwie dolega.
Emil i jego matka w ogóle nie przejęli się powrotem Brora, ledwie zarejestrowali jego obecność. Do głowy nie przyszło im spytać, jak się czuje. Jedynie macocha zastrzegła sobie, że nie zamierza siedzieć w tym samym powozie, co ten „zadżumiony”. Kto wie, co z sobą przywlókł?
Nikt jednak nie pragnął jej towarzystwa, więc właściwie dobrze się składało.
Zmierzchało, kiedy zbliżali się do Hult. Matylda z daleka dostrzegła potężny głaz w lesie i zawołała do stangreta, by się zatrzymał.
Powozy przystanęły i wyszło z nich czworo dorosłych.
– Matylda, pójdziesz tam i przyniesiesz skórzaną torebkę ze skarbem – rozkazał Emil. – A jeśli wrócisz z pustymi rękami, zabiję dzieciaki, i to bez wahania.
– Przyniosę – odpowiedziała Matylda cicho.
Biegnąc przez las poczuła nagle, jak strasznie przemarzła. Stopy z zimna aż jej zesztywniały, na pewno twarz miała siną. Emil bez żadnych racjonalnych powodów kazał jej siedzieć przez cały czas na koźle obok stangreta. Chyba chodziło mu jedynie o to, by ją upokorzyć. Nie chciał też pewnie, by siedziała obok Alvara. Do samego końca usiłował zademonstrować swą władzę nad żoną. Na nic się nie zdały prośby Alvara, by mógł siedzieć na koźle zamiast Matyldy.
Nie, Matylda wypije do dna to gorzkie piwo, jakiego sama nawarzyła, postanowił Emil.
Ludzie często kierują swą agresję przeciwko komuś, kogo wcześniej skrzywdzili. To rodzaj samoobrony.
Emil wiedział doskonale, że żona miała mu wiele do zarzucenia, dlatego właśnie usiłował ją złamać.
Skórzana torebka leżała w miejscu, w którym ją ukryli. Czegóż innego zresztą się spodziewała? Chwyciła za koniec paska i trzymała mieszek jak najdalej od siebie, by nie naruszyć złej aury otaczającej przeklęty skarb.
Gdy wróciła, rozgorzała dyskusja, czy Emil powinien od razu dostać skarb. Alvar nie chciał go oddać, póki wszyscy nie będą bezpieczni. Podkreślał przy tym, że Matylda musi potwierdzić swym podpisem, iż dwór przechodzi na własność męża.
Stanęło na tym, że wszyscy pojadą do dworu. Alvar trzymał skarb i pilnował, by nie oddać go przedwcześnie. Ani trochę nie ufał Emilowi i jego matce!
Ale czy Emil nie zdawał sobie sprawy, że ma nad nimi przewagę? Mógł przecież zastrzelić Alvara! Wyglądało jednak na to, że ten ulizany piękniś stracił wszelki koncept. Był rozkojarzony i zachowywał się jak histeryk. Zapewne oszołomiła go rychła perspektywa przejęcia pokaźnej fortuny.
W powozie wraz z pojawieniem się skórzanej torebki wyraźnie popsuła się atmosfera. W każdym zakamarku czaił się znajomy dręczący niepokój. Alvar i Matylda doskonale rozumieli ludzi, którzy przed blisko tysiąc pięciuset laty postanowili zakopać drogocenny klejnot wraz ze znienawidzoną czarownicą.
I tak dotarli do Hult. Ściemniło się, ale jeszcze widzieli swoje twarze.
Czy to już po raz ostatni oglądam nasz dwór? myślała Matylda. Właściwie tyle złego się tu wydarzyło, że może wcale nie będzie mi tak ciężko stąd wyjeżdżać? Będę jednak tęsknić za tymi wszystkimi miłymi sercu przedmiotami: mój piękny sekretarzyk, skrzynka mamy na przybory do szycia, meble, wśród których upłynęło moje dzieciństwo, jedyna pamiątka po rodzicach.
Mogłabym poprosić Emila, by pozwolił mi zatrzymać niektóre z nich, ale wątpliwe, czy dobrowolnie zrezygnuje z czegokolwiek.
A żebrać u niego nie będę.
Czy miałam prawo zrzec się w imieniu maluchów ich prawa do majątku?
Tak, przecież chodziło o życie Brora. Mam nadzieję, że dzieci zrozumieją to któregoś dnia.
Oba powozy wjechały na dziedziniec i wszyscy z wyjątkiem Brora wysiedli.
– I co? – odezwała się macocha władczym głosem. – Dostaniemy w końcu skarb, naszą prawowitą własność?
– Spokojnie – rzekł Alvar. – Najpierw musimy wnieść do domu Brora.
– Nikt nie będzie wchodził do mojego domu! Nie życzę sobie nikogo poza Emilem!
– Wcale na to nie liczyliśmy – odparł Alvar. – Cała czwórka rodzeństwa zamieszka u mnie. Pozostaje tylko kwestia, kto ma największe prawo do tego dworu.
– Emil jest już tu panem, a ja jako żona Nilsa Broderssona dziedziczę przed jego dziećmi.
– Dwór jest zapisany na Matyldę. Najpierw ona musi więc podpisać dokumenty, w których zrzeka się własności.
– Zrobi to. Ale teraz dość gadania! Dawajcie nasz skarb!
Dwór tonął w półmroku. Świeciło się w niektórych oknach należących do służby. Kilku służących czekało w drzwiach, by przyjąć troje dzieci, ale matka Emila powstrzymała ich.
Matylda była już bardzo zmęczona i marzyła jedynie o tym, by w spokoju zająć się Brorem i dwojgiem maluchów. A tymczasem nie mogła nawet wejść do własnego domu. Brakowało jej sił, by walczyć o swoje prawa.
– Spotkajmy się w pół drogi! – krzyknął Alvar. – Dzieci puśćcie do nas natychmiast! I żadnych sztuczek.
Matylda wiedziała, że i Alvar jest śmiertelnie zmęczony. Rana dokuczała mu bardziej, niż chciał to przyznać sam przed sobą. Trzymał się wyłącznie dzięki silnej woli.
Jakaż była mu wdzięczna za jego odwagę!
Grupki zbliżyły się do siebie. Konie wierzgały i parskały. Chłodny wiatr powiał od strony bramy i zatańczył wokół dziedzińca. To już jesień, pomyślała Matylda i uświadomiła sobie, że straciła serce do rodzinnego dworu.
Maluchy podbiegły do niej, a ona otoczyła je ramionami i przytuliła. Kucnęła i uspokajająco coś im tłumaczyła. Dzieci były przerażone i z lękiem spoglądały ukradkiem na tych dwoje, którzy przetrzymywali je w charakterze zakładników. Beda wyraziła się o nich nieładnie, a Matylda, która w głębi serca zgadzała się z małą, nawet jej nie usiłowała strofować.
Alvar uniósł skórzany mieszek i rzucił go Emilowi. Z ulgą pozbywał się tego ciężaru.
Matka i syn pochylili się nad torebką.
– Sprawdź, czy nas nie oszukali – upomniała go gorączkowo matka.
– Nie, nie rób tego – ostrzegła Matylda. – Idź i zakop to z powrotem w kurhanie, dla własnego dobra.
– Aha! – odezwał się Emil chytrze. – Nie chcesz, żebym sprawdził, czy czasem nie włożyliście do torebki kamienia zamiast skarbu? Zaraz się upewnię.
– Nie rób tego, Emilu – prosiła Matylda.
Alvar jest dziwnie milczący, pomyślała, rzucił im mieszek bez żadnego ostrzeżenia.
Gdyby mogła czytać w jego myślach, pewnie by się zdumiała.
Emil ledwie zdążył poluzować rzemyki, gdy gwałtownie chwycił się za szyję. Zachwiał się trochę, ale zaraz odzyskał równowagę.
– Ten cholerny Bror chyba mnie zaraził. Zaczyna mi być niedobrze.
Atak jakby ustąpił.
– Tak tu ciemno – parsknął Emil. – Chodź, mamo, wejdziemy do środka. Służba! Zapalcie świece w pokoju gościnnym. Muszę w końcu obejrzeć, co dostałem. Nareszcie zobaczę skarb, który sam wygrzebałem z kurhanu.
– Ukłułeś się wówczas w palec, Emilu. Zapomniałeś o tym? – przypomniała Matylda.
– Bzdury! To był tylko jakiś korzeń.
Zachowywał się jak w gorączce.
– Matylda, wejdziesz ze mną do środka. Dziś jeszcze podpiszemy dokumenty. A wtedy wynocha z mojego domu! Nie chcę tu żadnych intruzów: was i tego zarozumiałego kapitana, który panoszy się po cudzym dworze. I pamiętaj, nie rób głupstw. Wiesz dobrze, że w każdej chwili mogę oskarżyć cię o złamanie przysięgi małżeńskiej.
– Matylda nie złamała żadnej przysięgi – odezwał się Alvar spokojnie. – Wydaje mi się, że to raczej ty powinieneś zrobić rachunek sumienia.
Emil zamierzał coś na to odpowiedzieć, jednak uznał, że ma ważniejsze sprawy na głowie.
Byli z matką tak przejęci skarbem, że nie zwrócili uwagi, iż wszyscy wchodzą za nimi do środka: Matylda, Alvar i maluchy uczepione kurczowo sukni siostry, nawet grupka służących, wśród których znajdował się stangret, ucho i oko macochy.
Wyraźnie ma upodobanie do stangretów, pomyślała Matylda z odrazą. Na ogół wybiera bardzo przystojnych.
Matylda szepnęła zaufanej służącej o chorym bracie. Ta skinęła głową na znak, że rozumie, i wraz z kilkoma innymi wyszła z izby. Po chwili dziewczyna usłyszała, że powóz opuszcza dziedziniec.
Pokój gościnny był rzęsiście oświetlony.
Alvar objął Matyldę ramieniem, by dodać jej otuchy. Ale to tylko rozwścieczyło Emila. Brutalnie pociągnął Matyldę w swoją stronę, drugą ręką dając znak stangretowi, by przytrzymał Alvara.
– Tak się składa, że to jest moja żona – rzucił wyniośle. – I będzie robić, co ja zechcę.
Chwycił za dekolt jej sukni, szarpnął i rozerwał aż do talii. Potem pocałował ją wulgarnie.
Alvar odepchnął stangreta i jednym ciosem powalił Emila.
– Przestań poniżać swą żonę w obecności tych wszystkich ludzi – rzekł blady jak ściana. Zdjął kurtkę i okrył nią Matyldę.
Macocha wykrzykiwała coś histerycznie o chamskim kapitanie i pospolitych dziwkach, podczas gdy Emil podnosił się z trudem. Z kącika ust spływała mu strużka krwi.
– Jeszcze tego pożałujesz, kapitanie Befver! – krzyknął z groźbą w głosie. – Precz z mego domu! Precz!
– Ten dom jeszcze nie należy do ciebie – odpowiedział Alvar. – Jeszcze Matylda nie podpisała dokumentów. Nie ruszę się stąd i dopilnuję, by nic się jej nie stało. Bo jak widać jest to konieczne.
– Mam cię gdzieś, kapitanie – syczał Emil przez zaciśnięte zęby. – Nie mam czasu zajmować się twoimi zranionymi uczuciami. Mamo, gdzie jest torebka?
– Na stole. Szybko, obejrzyjmy skarb!
Emil porwał mieszek i drżącymi palcami poluzował rzemienie. Otworzył i wyjął ze środka naszyjnik, okazały i niezwykle piękny. Alvar, który stał dość blisko, widział, jak błysnęło stare złoto. Na naszyjniku wyryto ornamenty. Były prastare, starsze niźli ornamentyka wikingów.
Vanlande. Prehistoryczne imiona z czasów opisanych w sagach: Visbur i Domalde, Domar, Dyggve, Dag… Nie, to niemożliwe, by wszyscy oni byli zamieszani w historię klejnotu Huldy.
Kiedy żyli? O ile w ogóle kiedyś żyli. Razem z Matyldą obliczyli, że musiało to być na przełomie trzeciego i czwartego wieku.
Agne, który został powieszony na swym własnym naszyjniku, żył nieco później.
Jeden został uduszony przez wiedźmę nasłaną przez Huldę. Inny spalił się, krew jeszcze innego zalała ołtarz ofiarny. Któryś zabił swoich siedmiu synów, nie chcąc oddać władzy…
Krwawe czasy!
Ozdobne ornamenty wyglądają jak magiczne znaki. Naszyjnik należał przecież do czarownicy, która wyryła je, posłużywszy się najskrytszymi sekretami czarnej magii. Jak silna musiała to być osobowość, skoro legenda o niej przetrwała tyle setek lat!
– Przepiękny – szepnęła macocha. – Dostaniemy za niego więcej, źle oszacowałeś jego wartość!
– Rzeczywiście! Zerwiemy tę umowę, którą już zawarliśmy. Ja…
Urwał, a dalsze słowa uwięzły mu w gardle. Rzucił naszyjnik, by chwycić się za szyję.
Matylda w okamgnieniu zrozumiała, co może się za chwilę wydarzyć, więc czym prędzej wyprowadziła dzieci na dwór i zostawiła je pod opieką młodziutkiej służącej. Potem wróciła do pokoju gościnnego.
Wszystko rozegrało się błyskawicznie. Matka Emila krzyknęła i rzuciła się, by złapać upadający naszyjnik. Trzymała go kurczowo, wołając do syna:
– Emilu, zwariowałeś, nie pozwolisz chyba zabrać im skarbu, on jest przecież wart tysiące… – urwała. – Emilu, Emilu, co ty robisz?
Wyraźnie nie mógł złapać powietrza. Twarz mu posiniała i nabrzmiała, zachwiał się i upadł. Matka puściła naszyjnik i upadła na kolana obok syna.
– Emil! Co ci jest? Pomóżcie mu!
Alvar działał szybko.
– Jedyne co może pomóc – powiedział – to zakopanie klejnotu w ziemi, w grobie Huldy. Gdzie jest torebka?
Sięgnął po naszyjnik, ale matka Emila była szybsza i przysunęła go do siebie.
– O, nie, nawet nie próbuj! On jest mój!
– Ale…
Krzyknęła. Na oczach przerażonych zebranych jakaś niewidzialna siła uniosła ją i uderzyła o kant stołu.
– Puść naszyjnik! – krzyknęło kilka osób naraz.
– Nigdy! Jest mój, mój… Oczy! Kto to jest? Patrzy na mnie takimi okropnymi…
Znów poderwało ją w górę i rzuciło o ścianę. Twarzą uderzyła o ramę obrazu. Krew ochlapała tapety. Stangret usiłował przytrzymać swą chlebodawczynię, ale znów ta sama siła ponownie wyrwała mu ją z rąk i popchnęła wzdłuż pokoju, uderzając nią o kanciastą szafę.
Dłoń macochy zacisnęła się zachłannie wokół naszyjnika. Nikt nie miał czasu spojrzeć na Emila, który leżał nieruchomo na podłodze z wyciągniętym językiem.
W końcu macocha upadła.
Krzyk ucichł. Ściany, stół i szafa zaplamione były jej krwią.
Zupełnie jak ołtarz ofiarny.
Świadkowie zdarzenia stali cicho, porażeni, sparaliżowani przez strach.
Emil ocknął się. Nie podnosił się jednak. Próbował coś powiedzieć, ale słowa brzmiały niczym zduszone jęki.
Stangret uklęknął przy nim i spytał:
– Co mówisz, panie?
– Przeszło mi – zdawał się mówić. – Ale co to za czarownica? Te oczy?
Jego pałające nienawiścią spojrzenie napotkało wzrok Matyldy. Widzisz, nie umarłem. Wygadywałaś bzdury! To był tylko atak choroby gardła. Gdzie naszyjnik? Jest mój!
– Ma go twoja matka, Emilu. Przykro mi…
Odwrócił głowę.
– Nie widzę dokładnie. Czy to ona leży na podłodze? Co to za krew? Zabiliście ją, podli? Zabiliście?
– Nie. Nikt z nas jej nie ruszył. To sprawa Huldy. Twoja matka kurczowo trzyma w dłoni naszyjnik. Boimy się go tknąć.
Usiadł z pomocą stangreta. Krzywiąc twarz w bólu dotykał szyi.
– Diabły! – syczał. – Zabiliście moją matkę i próbujecie zwalić winę na naszyjnik. Jesteście szaleni. Wolę stąd wyjść, nim na mnie podniesiecie rękę. Chcecie zabrać naszyjnik, przyznaj się, Matyldo. Ty i twój kochanek.
– Emil, bądź rozsądny! Pozwól nam odnieść skarb z powrotem do grobu Huldy. Wrzuć go do skórzanej torebki.
– Przestań gadać – usiłował krzyknąć Emil, ale tylko zacharczał. – Chcę stąd wyjść. Pomóż mi wstać!
Ale zanim podał rękę stangretowi, spojrzał w stronę martwej matki. Dłoń, w której zaciskała klejnot, zwrócona była ku niemu. Siłą wygiął jej palce i wydostał naszyjnik.
– Emil, zastanów się – prosiła Matylda.
Machnął tylko ręką zniecierpliwiony. Wsparty na ramieniu stangreta pokuśtykał do wyjścia.
– Żeby nikt z was mi go nie zabrał – rzekł zachrypniętym głosem już przy drzwiach – powieszę go sobie na szyi.
I przełożył klejnot przez głowę.
– Pięknie, co?
– Dobry Boże – szepnął Alvar i przytrzymał mocno Matyldę, która wykonała gwałtowny ruch w stronę Emila.
Pozostali stali bezradni, wpatrując się w niego. Służąca, widząc Emila wychodzącego ze stangretem, pośpiesznie zaciągnęła dzieci do służbówki.
Emil odepchnął swego pomocnika.
– Teraz już sobie sam poradzę. Widzicie? Wszystko chcieliście mi zabrać, zabiliście moją matkę, ale to ja mam naszyjnik. To ja będę bogaty!
Chwiejnym krokiem przeszedł przez dziedziniec w stronę powozu, po drodze mijając drzewo rosnące na środku.
Nigdy wcześniej Matylda nie zwróciła uwagi na to, że gałęzie zwisają tak nisko. Naraz doszedł ich przeraźliwy krzyk, a światło z okien oświetliło makabryczną scenę.
Emil zahaczył naszyjnikiem o wystający konar i zawisł na nim. Jak to się stało, nie byli w stanie pojąć. Nogami nie mógł sięgnąć podłoża. Prawdopodobnie gałąź uniosła się i nim ktokolwiek zdążył podbiec, Emil się udusił…
Wszelkie próby przywrócenia go do życia spełzły na niczym.
Kiedy wszyscy zajęci byli Emilem, usłyszeli krzyk jednego ze służących. Odwrócili się i spostrzegli to samo co on: w oknach pokoju gościnnego buchnęły płomienie, oświetlając cały dwór. Rozległy się złowieszcze trzaski.
– O, nie! – krzyknęła Matylda. – Szybko, ratować ludzi i zwierzęta!
Wszyscy zapomnieli o martwym Emilu. Gorączkowo gaszono pożar i wynoszono dobytek. Inwentarz został wyprowadzony na okoliczne łąki.
Dość szybko udało się opanować zagrożenie, ale matka Emila spłonęła w środku. Pokój gościnny został całkowicie zniszczony.
Służba spisała się nienagannie i z największym poświęceniem uratowała większość mebli i przedmiotów codziennego użytku.
Tylko to, co znajdowało się w największym pokoju, zostało bezpowrotnie stracone.
Nikt jednak nie odczuwał z tego powodu żalu. Zbyt wiele nieprzyjemnych zdarzeń miało tam miejsce.