ROZDZIAŁ IX

Sindre siedział w korytarzu, cicho i grzecznie, tak jak prosił Gard. Oparłszy obie dłonie na ławce, machał wesoło nogami i przyglądał się każdemu, kto przechodził. Do niektórych nieśmiało się uśmiechał, a gdy ktoś powiedział mu coś miłego, wiercił się wtedy zmieszany. Cały czas niecierpliwie czekał, kiedy wreszcie otworzą się drzwi sali.

Ciekawe, czy będę mógł wejść? zastanawiał się. Tata powiedział, że dzisiaj mi nie wolno. Dopóki on jest w środku.

Tata jest miły. Najmilszy, jakiego można sobie wyobrazić! O wiele milszy niż tata Björna i wszystkich innych dzieci. Ma też najładniejszy samochód. Całkiem czerwony. Trochę boli mnie brzuch, ale jeszcze nie tak bardzo. Może nie powinienem był jeść tego ostatniego loda, ledwie go zmieściłem. Chce mi się też trochę siusiu, ale chyba wytrzymam. Tak myślę. Tata chce, żebym mówił do niego Gard, i tak się do niego zwracam. Ale w myślach mówię mu „tato”, bo on jest moim tatą, tak, tak, naprawdę!

Ile pięknych zwierząt było w zoo! Trochę bałem się niedźwiedzi, ale nic po sobie nie pokazałem. Karmiłem wiewiórki. Przestraszyłem się, kiedy jedna wdrapała mi się na ramię. Ale potem się śmiałem.

Oczy Sindrego stały się jakby trochę nieobecne i znowu pełne blasku. Dzień był długi i urozmaicony, toteż zabrakło czasu na sen w południe. Właściwie to czas pewnie by się znalazł, ale ponieważ tata nic nie mówił, to on nie zamierzał mu o tym przypominać.

Nagle poczuł niemiły, nieokreślony lęk. Po korytarzu przechadzał się w tę i z powrotem jakiś mężczyzna. Chudy i ciemnowłosy, o krzaczastych brwiach. Spoglądał na Sindrego przenikliwymi oczami za każdym razem, gdy go mijał. Mały, wyrwany z zamyślenia, okropnie się przeląkł.

To on!

Serce zamarło mu w piersi.

Tato! Chcę do taty! I do mamy!

Mężczyzna zatrzymał się przed nim. Ręce i nogi chłopca stały się nagle jak sparaliżowane. Chciał pobiec do sali, ale nie potrafił się ruszyć.

– No co, kolego! Widzę, że mnie pamiętasz?

Głos był miękki, niemal przymilny. Sindre przełknął głośno ślinę i spojrzał w górę.

– Na imię ci Sindre, prawda? – kontynuował łagodny głos, w ogóle nie pasujący do surowych oczu. – To twoja mama jest chora?

Chłopiec skinął głową jak zahipnotyzowany.

– Aha! Długo tu zostanie?

Mężczyzna nie otrzymał odpowiedzi.

– Wiesz co, kolego, kiedy wyzdrowieję, przyjdę kiedyś i zabiorę cię na spacer. Spędzimy sobie razem miły dzień. Chodzisz do tego przedszkola na rogu, prawda?

W odpowiedzi zobaczył tylko przerażone oczy chłopca.

– Będziesz mógł się przejechać moim ładnym samochodem…

Sindre wreszcie zareagował:

– Tata ma o wiele ładniejsze auto. Całkiem czerwone, i ja nim jeżdżę.

– Przecież ty nie masz taty – odrzekł ostro mężczyzna.

– Nieprawda. On jest teraz u mamy, o, tam, za tymi drzwiami! – Sindre kłamał tak, jak potrafi to tylko trzylatek. Ponieważ chciał wierzyć, że ma ojca, to go miał. A ten człowiek wyglądał dzisiaj zupełnie zwyczajnie. Nie jak troll…

Nieznajomy automatycznie zerknął przez ramię, ale ujrzał, oczywiście, jedynie pusty korytarz.

– Tylko nie mów nikomu, że przyjdę i cię zabiorę, bo to mogłoby się dla ciebie źle skończyć – kontynuował. – To nasza tajemnica. Zobaczysz, pokażę ci coś naprawdę wyjątkowego…

Ta tajemnica w ogóle nie nęciła Sindrego. Wręcz przeciwnie.

– I będziesz mógł najeść się do woli lodów, ciastek i innych smakołyków. Kupimy też zabawki. Ale pod warunkiem, że nie piśniesz o tym nikomu ani słówkiem.

– Nic nikomu nie powiedziałem! – odparł chłopiec bez tchu. – Nic! Nigdy!

– W porządku – wycedził mężczyzna przez zęby. – Pamiętasz, co się stanie, jeśli mnie nie posłuchasz? Wtedy wyjdę z wody i cię zabiorę!

Sindre siedział jak sparaliżowany, przez cały czas tylko potakiwał głową.

– Ani słowa! – zagroził nieznajomy. – Pamiętaj, ani słowa!

I poszedł dalej.

Gard wyjrzał przez szparę w uchylonych drzwiach i wrócił do Mali.

– Rozmawia z jakimś pacjentem, miłym panem w średnim wieku. Ale, oczywiście, jest śmiertelnie przerażony – roześmiał się.

– Przed wszystkimi nieznajomymi trzęsie się teraz jak mysz – uśmiechnęła się Mail – Wcześniej wcale taki nie był. Dopiero niedawno, mniej więcej na początku wiosny, stracił całkiem zaufanie do innych i do siebie. Przedtem był nawet gadatliwy. Co prawda reakcje miał zawsze opóźnione, i to raczej się nie zmieni. Nic nie da się zrobić.

– Akurat to nie jest takie ważne. Słyszałem, że Einstein też był nieco powolny w swoich reakcjach.

Mali uśmiechnęła się nieznacznie.

– Nie oczekuję od Sindrego sławy Einsteina. Niech będzie tylko dobrym człowiekiem, to mi wystarczy.

Gard przybrał niezwykle poważny wyraz twarzy.

– Myślę, że on będzie wyjątkowo dobrym człowiekiem.

– Naprawdę tak pan sądzi? – spytała, wyraźnie wzruszona i wdzięczna. – Może ma pan rację, ale jak na razie daleko mu do małego anioła, może mi pan wierzyć! Zauważyłam, że już wkracza w wiek przekory. Zaczyna odkrywać, jaką oszałamiającą moc ma małe słówko „nie”. Czasami potrafi się tak uprzeć i robić wszystko na przekór, że, na przykład, jedzenie obiadu staje się koszmarem. Zwłaszcza kiedy wraca z przedszkola. Ale zwykle jest posłusznym i miłym chłopcem.

Gard, przysłuchując się Mali, kiwał w zamyśleniu głową. Po chwili spytał ostrożnie:

– Czy pani nadal kocha jego ojca? Czy chciałaby pani spotkać go znowu?

– Ależ skąd, to odległa przeszłość!

– To dobrze. Bo wiem, że on już ułożył sobie życie. Ożenił się i ma dwoje dzieci, ale nadal ogląda się za spódniczkami. Słyszałem, że podobno ma gdzieś jeszcze jedno dziecko.

Mali była wyraźnie poruszona.

– Proszę nie myśleć, że pani nie rozumiem – dodał Gard. – Sam go bardzo lubiłem. Był niezwykle czarującym mężczyzną i życzliwym kolegą.

Znowu podniósł się z miejsca.

– No, pora na mnie. Sindre pewnie już nie może się doczekać. Tak jak ustaliliśmy, oddam go jutro rano do domu dziecka. Postaram się go odpowiednio przygotować, żeby obyło się bez dramatycznych scen. Na pewno wszystko dobrze się ułoży. A ja wobec tego będę mógł wyjechać służbowo na dwa, trzy tygodnie.

– Czym się pan zajmuje?

Gard, spojrzawszy na tę ładną twarz o dużych niebieskich oczach, poczuł nagły przypływ wściekłości na Sverre Pettersena, który ośmielił się wyrządzić tej kobiecie taką krzywdę. Wyjaśnił Mali, na czym polega jego fascynująca praca.

– Ale właściwie to jestem inżynierem – zakończył. – Tyle że pod koniec studiów powinęła mi się noga na egzaminach i straciłem zapał do dalszej nauki. Lecz kiedy tylko znajdę trochę czasu, zamierzam podjąć ją od nowa. Pół roku solidnego kucia i dodatkowy egzamin powinny zapewnić mi dobrą pozycję wyjściową. Mógłbym wtedy robić projekty dla elektrowni i temu podobne rzeczy. Przez ostatnie lata wiele się nauczyłem.

Mali uśmiechnęła się ciepło.

– Myślę, że powinien pan na to postawić. Wygląda pan na człowieka, który ze wszystkim sobie poradzi

– O, nie – roześmiał się, lekko połechtany. – Życzę pani wszystkiego dobrego i dziękuję za wypożyczenie mi chłopca!

Mówił dość obojętnym tonem w obawie, by nie podejrzano go o sentymentalizm i miękkie serce.

– To ja dziękuję, że zechciał mi pan pomóc w tej trudnej sytuacji! Niech pan uściska ode mnie syna.

Pożegnanie było nieco sztuczne.

– Oczywiście. Do widzenia.

– Do widzenia.

Gdy wyszedł na korytarz, zachowanie Sindrego bardzo go zdziwiło. Chłopiec natychmiast zsunął się z ławki i rzucił się ku niemu, jakby opiekun właśnie ocalił mu życie. Nie odzywał się przy tym ani słowem, cały czas ściskając Garda kurczowo za rękę. Kiedy jakiś nieznajomy mężczyzna minął ich w korytarzu, Sindre schował się za plecami Mörkmoena, tuląc się mocno do niego i potykając o jego nogi.

– Co się z tobą dzieje, chłopcze, czy nie możesz iść jak należy? O co chodzi?

Ale mały tylko pokręcił głową i mocno zacisnął usta.

Gard rzucił przelotne spojrzenie na mężczyznę, który stał zajęty rozmową z pielęgniarką i spojrzał w ich kierunku jedynie przez ułamek sekundy. Znał tego człowieka, w każdym razie z widzenia. To dyrektor, który, o ile Gard dobrze pamiętał, nie tak dawno dostał ataku serca… Dyrektor banku.

Ależ tak, przecież rozpisywały się o tym gazety. Napad na bank. Włamano się nocą i skradziono całą zawartość sejfu. Dyrektor tak się przejął, że serce odmówiło mu posłuszeństwa. Musiał chyba poważnie się rozchorować, skoro nadal jest w szpitalu. Kiedy to się stało? Chyba ze dwa czy trzy miesiące temu. W kwietniu albo w marcu.

Podniósł Sindrego, który potknął się o jego nogi w swym gorączkowym pragnieniu, by być jak najbliżej Garda i jednocześnie jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz.

– Mam cię pozdrowić od mamy – powiedział, podnosząc chłopca do góry. – Czuje się znacznie lepiej.

Mały nie zareagował. Drżała mu broda.

– No? – Gard potrząsnął nim delikatnie. – Przecież tak ładnie dziś ze mną rozmawiałeś?

Chłopiec bąknął mu coś niewyraźnie do ucha.

– Co takiego?

Nieco głośniejsze mamrotanie, ale równie niewyraźne.

– Mów tak, żeby cię można było zrozumieć!

Wreszcie Gard odszyfrował słowa wycedzone przez zaciśnięte zęby.

– Nie wolno mi mówić.

– Nie wolno ci mówić? Co to za bzdury?

Sindre był ponury i przybity jak u dentysty.

Lecz gdy wyszli ze szpitala, nastrój małego od razu znacznie się polepszył, ponieważ gdzieś w górze krążył helikopter jak jakaś natrętna mucha.

– Popatrz, tato!

Nie jestem twoim tatą, zamierzał już oświadczyć Gard, lecz się powstrzymał, ponieważ nie chciał znowu oglądać tych pytających oczu, szeroko otwartych ze zdumienia. Przecież jutro i tak odda chłopca i w ten sposób skończą się wszystkie problemy.

– Tak, widzę. Helikopter.

– Helikopter – powtórzył powoli Sindre z namaszczeniem w głosie.

A więc jednak możesz mówić, ty mały oszuście, jeśli tylko chcesz, pomyślał Gard.

Miałby ochotę wlać w to dziecko trochę energii, napełnić jego życie radością i poczuciem bezpieczeństwa, ale to przestała już być jego sprawa.

I tak zrobił dla niego bardzo dużo.

Загрузка...