Sindre obudził się z ciężką głową i przemarznięty do szpiku kości. Czuł się nieswojo.
Rozejrzał się zaspany dookoła. Gdzie on jest? Wszystko było nieznane i przerażająco obce. W jego domu wyglądało zupełnie inaczej.
Panowała absolutna cisza. Próbował naciągnąć na siebie koc, ponieważ dygotał z zimna, ale okazało się, że nie jest niczym przykryty.
– Mama? – spytał nieśmiało.
Nikt nie odpowiedział.
A może on jest u taty? Spróbował jeszcze raz:
– Tata? Przepraszam, chciałem powiedzieć: Gard!
Znowu nikt nie odpowiedział. Gdzieś na zewnątrz rozległo się krakanie wrony z dziwnym pustym pogłosem.
Nagle Sindre przypomniał sobie wszystko! Ten człowiek! Mężczyzna, który był trollem, pojawił się wreszcie i go zabrał! Mówił, że zawiezie go do mamy…
Ale mamy tu nie było. Jeszcze nie przyszła.
Zszedł z kanapy i podbiegł do drzwi. Stanął na palcach, żeby sięgnąć do zamka. Zamknięte.
Drżącymi rękami szarpnął za klamkę.
– Mama!
Całkowicie bezradny, zaczął krążyć po domku. Poza pokojem, w którym się znajdował, była w nim jeszcze tylko kuchnia i niewielka sypialnia.
Wdrapał się na krzesło i wyjrzał przez okno. Jak tu smutno i pusto!
Nagle usłyszał odgłos nadjeżdżającego samochodu, po czym między drzewami ujrzał coś srebrnego.
To wracał ten mężczyzna! Trzeba się ukryć.
Chłopiec szybko wślizgnął się za duży fotel, starając się wstrzymać oddech.
Ojej, posiusiał się ze strachu! A przecież jest już taki duży! Co mama by powiedziała?
Żeby mama i tata byli tu z nim teraz! Sindre wytarł sobie oczy i nos i próbował leżeć cicho jak myszka, czując ciepło w mokrych spodniach.
Dyrektor Lomann zatrzymał auto przed domkiem. Była dziesiąta rano.
Zgodnie z jego wyliczeniami, chłopiec powinien jeszcze spać. Lomann dobrze znał działanie proszków nasennych. Nie chciał ryzykować kolejnej konfrontacji ze swą ofiarą. W plastykowej torbie miał kawałek czekoladowego tortu i butelkę lemoniady. Postawi to na stoliku przy kanapie. Dzieci uwielbiają takie rzeczy i chłopak, kiedy już się obudzi, na pewno od razu rzuci się na smakołyki. Na dodatek prawdopodobnie jest głodny. Ale znowu od razu zaśnie, bo tort nasączony jest środkiem nasennym.
Carl Lomann niewiele wiedział o dzieciach.
Wszedł ostrożnie do środka z torbą w ręku.
Na widok pustej kanapy serce podskoczyło mu do gardła.
Czyżby tu ktoś był? Nic na to nie wskazywało.
A może ten smarkacz zdołał się jakoś wymknąć?
Zanim mężczyzna zdążył zebrać myśli, usłyszał za sobą jakiś szmer, a zaraz potem zobaczył chłopca czmychającego przez otwarte drzwi na zewnątrz.
Lomann zapomniał, że ma grać rolę miłego wujka przywożącego łakocie. Cisnął torbę na stół i rzucił się w pogoń za małym zbiegiem.
– Wracaj, słyszysz! – wrzasnął.
Tylko spokojnie, wszystko będzie dobrze, przekonywał samego siebie.
Sindre pędził drogą w stronę lasu. Nie uciekniesz daleko, pomyślał Lomann. Dopadnę cię, i to bez większego wysiłku.
Ponieważ był zdenerwowany, musiał zażyć tabletkę.
Wrona wzbiła się w powietrze i ciężko łopocząc skrzydłami, zniknęła gdzieś wysoko. Chłopiec wybrał drogę przez ciągnące się daleko zarośla.
Mężczyzna szedł jego śladem. Trawy ocierały mu się o ubranie, zostawiając na nim mokre plamy. Roślinność była tak wysoka, że mały zupełnie w niej zniknął. Tam jednak, gdzie torował sobie drogę, trawy kołysały się i szeleściły, dzięki czemu prześladowca doskonale wiedział, gdzie jest jego ofiara.
– Sindre! – nawoływał łagodnie Lomann. – Wracaj! Przywiozłem ci tort i lemoniadę. Mama cię pozdrawia. Niedługo tu będzie.
Mały zatrzymał się. Z oczu znowu popłynęły mu łzy. Tym razem wcale nie próbował ich powstrzymać. Mama?
Jednakże coś w jego małej duszyczce podpowiadało mu, że nie powinien wierzyć temu człowiekowi.
Słyszał, że ciężkie, powolne kroki są coraz bliżej, aż wreszcie do jego uszu doszło jakieś brzydkie przekleństwo. Fuj, przecież takich słów nie wolno w ogóle wypowiadać. Björn nauczył go mówić „kurczę”. Mama uznała, że ten wyraz nie jest jeszcze taki straszny, czyli prawie zgodziła się, żeby go używał.
Sindre przedzierał się dalej przez wysokie zarośla, które dla niego były niemal jak las, gęsty i nieprzenikniony, ale także przyjazny, ponieważ skrywał go przed tym strasznym mężczyzną.
Mimo to kroki prześladowcy przybliżały się coraz bardziej.
Na szczęście chłopiec należał do tych dzieci, które mają zwyczaj chować się przed dorosłymi, gdy coś im ciąży na sumieniu. Jakże często wciskał się pod łóżko, kiedy czuł, że mama może być na niego zła. Co prawda teraz nie zrobił nic złego, lecz instynkt kazał mu się mimo wszystko ukryć. Chociaż był bardzo mały, doskonale rozumiał, że ten człowiek jest znacznie szybszy niż on i że na pewno go słyszy.
Dlatego, nie zastanawiając się wiele, pobiegł kilka kroków do przodu i rzucił się na wilgotną ziemię między zaroślami.
Leżał zupełnie nieruchomo, przyciskając sobie usta ręką, by nie słychać było wypowiadanych szeptem błagań. Chłopcem kierował typowy dla dzieci lęk przed tym co nieznane. Bo przecież mężczyzna wcale nie okazał się taki groźny, przywiózł go tutaj, żeby on mógł spotkać się z mamą, dał mu lemoniadę… Mimo to Sindre nie potrafił mu zaufać. Zupełnie instynktownie.
Nagle zaczął szukać po omacku wokół siebie. Kotek, ukochana maskotka, gdzie on się podział? Zrozpaczonego malucha ogarnęła panika, poczuł się tak, jakby stracił wiernego przyjaciela. Jak teraz da sobie sam radę?
Na szczęście opanował pokusę i nie pobiegł szukać swej zabawki. Jego stary, wytarty kotek, który jest z nim przecież przez całe życie!
Dyrektor Lomann zatrzymał się, wyraźnie zirytowany. Kilka razy odetchnął głęboko, żeby nieco uspokoić łomoczące serce. Gdzie ten smarkacz zniknął? Mężczyzna stał zły i zmęczony pośrodku wysokich zarośli, czując, że ubranie przykleja mu się do ciała.
Taki obrót spraw nie był dla niego korzystny. Jeśli bowiem chłopak będzie dalej posuwać się w tym kierunku, wkrótce znajdzie się w lesie i na pewno zabłądzi. Upłynie wiele dni, zanim ktoś zdoła go odnaleźć. Ale przecież za dwadzieścia cztery godziny Lomann będzie już siedział w samolocie. Z całą pewnością policja zacznie szukać dzieciaka, ale dlaczego mieliby przeczesywać akurat tę okolicę? Nic przecież nie wskazywało na to, że smarkacz właśnie tutaj się znajduje.
Tak, chyba może zostawić go w spokoju. Niech sobie ucieka. A on nie powinien nadwerężać swego serca, teraz kiedy wolność jest tak blisko. Pora wrócić do banku i wziąć udział w przyjęciu, w nocy zaś trzeba wyciągnąć skarb. Musi oszczędzać siły.
W najbliższej okolicy nie było żadnych stałych mieszkańców. Dzieciaka na pewno nikt nie znajdzie.
Lomann zmrużył oczy i jeszcze raz ogarnął wzrokiem przestrzeń wokół siebie. Ani śladu tego utrapionego malucha, pewnie jest już w lesie. Mężczyzna przez chwilę szukał na chybił trafił wśród zarośli, ale wkrótce zrezygnował i wrócił do samochodu. Nie mógł uwierzyć, że aż tak bardzo oddalili się od domku.
Jeszcze by tego brakowało, żeby on się na koniec zagubił.
Serce znowu zaczęło mu mocniej bić.
No, chwała Bogu, wreszcie ujrzał zielony dach. I swój samochód. Teraz szybko do banku, by przyjąć podziękowania za długą i wierną służbę dla społeczeństwa!
Sindre leżał nieruchomo na ziemi, aż wreszcie poczuł, że trzęsie się z zimna i wilgoci, która przeniknęła całe jego ubranie. Podniósł się ostrożnie, nasłuchując pilnie. Dookoła panowała cisza.
W oddali ktoś uruchomił samochód. A jeśli ten człowiek podjedzie tu teraz autem? Sindre najszybciej jak potrafił popędził do lasu i zniknął między drzewami.