ROZDZIAŁ XXVI

W gabinecie dyrektora banku cały personel ustawił się w długim szeregu. Wszystkim udzielił się uroczysty nastrój i lekkie wzruszenie. Najstarszy skarbnik wygłaszał mowę pożegnalną, podkreślając we wzniosłych słowach pełną oddania pracę swego zwierzchnika dla banku. Przejawem tej godnej podziwu postawy była zwłaszcza jego reakcja na brutalny napad sprzed kilku miesięcy. Gdy oni wszyscy po prostu się bali, dyrektor Lomann poważnie się rozchorował. Choć rozumieją, że do odejścia zmuszają go względy zdrowotne, będzie im go jednak bardzo brakować…

Bla, bla, bla, pomyślał Lomann z niecierpliwością. To piękne słowa i, oczywiście, jestem ich godzien, tylko że teraz nie pora na podniosłe przemowy! Muszę pojechać do domu i trochę odpocząć, żebym w nocy mógł bez obaw opuścić się na dno.

Ciekawe, czy zauważyli, że mam trochę zniszczone ubranie? Co prawda wyczyściłem je i starałem się usunąć wszystkie plamy, ale ta dziura na rękawie…

Do licha, że też musiałem biegać po zaroślach!

Nasz szef wygląda jakoś nie najlepiej, zatroskała się stara księgowa. Widać, że jest zmęczony i blady, poza tym jakiś taki wyjątkowo zaniedbany! On, taki pedant! Biedny, chyba jeszcze nie doszedł do siebie. A może miał wypadek? Może mu zaproponuję, żeby usiadł? Lepiej nie, pewnie poczułby się urażony.

Nie powinienem się obawiać tego dzieciaka, myślał dyrektor. Pobiegł prosto do lasu, przypuszczalnie się w nim zgubi. Jestem też spokojny o mojego koteczka, który czeka na mnie niecierpliwie w Hiszpanii. Jak to wspaniale, że nie będę już musiał oglądać mojej żony! Przydała mi się w zrobieniu kariery, ale teraz, kiedy osiągnąłem wszystko, co się dało, już jej nie potrzebuję. Jedyne, czego się obawiam, to czy zdołam dziś w nocy zejść na dno, żeby wydobyć skrzynię. Ale doktor powiedział przecież, że jestem zdrowy. To kołatanie serca wywołane jest nerwami. Czyli powinienem się najpierw uspokoić.

Łatwo powiedzieć. Jak można się uspokoić, kiedy człowiek musi się zmagać z takim nieznośnym smarkaczem? To on zburzył mój spokój i znowu zaszkodził mojemu sercu. Ale drogo za to zapłaci!

Aha, zaraz wręczą mi kwiaty! I jakiś składkowy prezent. Czy to się nigdy nie skończy?

Mali siedziała jak na rozżarzonych węglach. Droga nie miała wprost końca. Niebawem dołączył do nich policyjny radiowóz i pędził razem z nimi na południe z najwyższą dozwoloną prędkością.

– Nie powinniśmy spodziewać się zbyt wiele – odezwał się Brustad. – Nie ma żadnej pewności, że chłopiec jest w domku, to wszystko są tylko przypuszczenia. Ale jeśli rzeczywiście się tam znajduje, jesteśmy odpowiednio przygotowani. W drugim samochodzie jedzie lekarz i trzech moich ludzi. No, to chyba posterunek policji. Komendant jest o wszystkim poinformowany i pokaże nam drogę.

W towarzystwie samochodu miejscowej policji ruszyli dalej wzdłuż brzegu. W miejscu, gdzie teren zaczął się lekko wznosić, zatrzymali się wszyscy przed odnowionym gospodarstwem na skraju lasu. W tego rodzaju wiejskich posiadłościach dobrze sytuowani mieszkańcy miast lubili bawić się w wiejskie życie. Widok na fiord był po prostu wspaniały.

– Oho – odezwał się jeden z młodych policjantów – tu musiał stać jakiś samochód. Chyba dzisiaj. Ale był tu też wcześniej, i to niedawno.

Brustad pokiwał w zamyśleniu głową.

– W Excelsiorze powiedziano mi, że w tym roku nikomu jeszcze nie wynajmowali tego domku. Ale może przyjechali tu jacyś zbieracze… grzybów albo…

– Jeżyn, na przykład – dodał inny policjant.

Mali nie mogła powstrzymać drżenia całego ciała. Widząc tę odludną okolicę, wyobraziła sobie najgorsze. Wielkim wysiłkiem woli zmusiła się jednak, by myśleć pozytywnie. Przecież są być może już blisko, bardzo blisko…

Komisarz nie pozwolił jej popaść w histerię.

– Na szczęście udało mi się pożyczyć w agencji klucz do domku. Chodźmy!

Serce Mali waliło jak młotem, gdy komisarz wkładał klucz w zamek. Chwyciła za rękę Garda, który był równie zdenerwowany i przejęty jak ona.

– Ktoś wchodził tu po schodach w zabłoconych butach – stwierdził młody, bystry policjant o imieniu Engen. Podniósł głowę ku ciężkim deszczowym chmurom.

– W instytucie meteorologicznym mówili, że nad fiordem padało dopiero dzisiaj rano.

Drzwi się otworzyły.

Minęła dłuższa chwila, zanim ktoś wreszcie zdobył się na odwagę i pierwszy przestąpił próg. Za nim weszli pozostali.

Najpierw stali w milczeniu, przyglądając się pustemu pomieszczeniu. Oczy niemal wszystkich spoczęły na plastykowej torebce leżącej na stole.

Brustad lekko ją rozchylił i zajrzał do środka.

– Butelka z lemoniadą. I rozgnieciony kawałek tortu. Czekoladowego.

– Wygląda na to, że ktoś leżał tu na kanapie – powiedział policyjny lekarz.

– Tu jest jakaś używana szklanka – zawołał Engen, który zdążył już wejść do kuchni. – I opróżniona do połowy butelka. Jest też mała łyżeczka. Doktorze, niech pan spojrzy, na dnie szklanki widać jakiś osad.

Lekarz ostrożnie wziął naczynie do ręki i powąchał jego zawartość. Pokręcił głową, po czym odstawił je z powrotem.

– Wygląda na jakąś rozpuszczoną tabletkę. Musimy to zbadać.

– Za fotelem jest wilgotna plama – zauważył ktoś jeszcze. – Poza tym żadnych innych śladów.

Gard wyszedł na zewnątrz i rozejrzał się dookoła. Po chwili dołączyła do niego Mali.

– Bardzo możliwe, że to oni byli tu dzisiaj – bąknął. – Ale już ich nie ma. Może Lomann zawiózł chłopca w jakieś inne miejsce?

Kobieta czuła, że znowu ogarnia ją bezsilność i rozpacz.

Z domku wyszło kilku policjantów, wśród nich także Brustad. Wpatrywał się w bezkresną przestrzeń przed sobą.

Gdy opuścił wzrok ku ziemi, nagle zamarł.

– Spójrzcie! – powiedział powoli. – Ślady dużych butów odciśnięte w błocie! Zwrócone w kierunku zarośli.

Na dworze znaleźli się już także pozostali policjanci i teraz wszyscy razem ruszyli ostrożnie przed siebie, wypatrując śladów na rozmokłej ziemi. Mali i Gard szli, zgodnie z poleceniem Brustada, na końcu.

Im bliżej zarośli się znajdowali, tym bardziej błotnisty stawał się grunt. Nagle policjanci stanęli jak wryci.

– Popatrzcie! – komisarz wykrzyknął podniecony. – Odcisk małego bucika!

Mali zapomniała o ostrożności i skoczyła do przodu.

– To może być but Sindrego. O Boże! Spraw, żeby tak było! Sindre! – zawołała z całej siły.

Komisarz próbował ją uspokoić.

– Równie dobrze to może być ślad jakiegoś innego dziecka. Chłopcy, uważajcie, idziemy dalej!

– Tu jest mnóstwo śladów dwóch osób – oznajmił komendant miejscowej policji, także mający do pomocy swojego człowieka. – Nie szły obok siebie, wygląda na to, że jedna biegła za drugą. Ta większa za mniejszą.

Komendant czuł się dumny, że choć trochę mógł przyczynić się do wyjaśnienia zagadki.

– Obaj biegli – stwierdził Brustad. – Nie, tutaj ten większy się zatrzymał. Dalej szedł.

– Spójrzcie! – odezwał się Gard. – Małe ślady zniknęły w zaroślach.

– Duże też – stwierdził ponuro lekarz. – Nie powinniśmy wchodzić tam wszyscy, żeby ich nie zadeptać. Niech komisarz zdecyduje, kto ma iść.

Brustad wahał się nieco.

– Myślę, że będzie najlepiej, jeśli pani zostanie przy domku.

– Nie! – zaprotestowała wzburzona Mali. – Nie wytrzymałabym tego! Nie może mnie pan o to prosić.

– Mali, przecież to dla pani dobra – przekonywał łagodnie komisarz.

Kobieta przymknęła oczy.

– Wiem, co ma pan na myśli. Ale przez ostatnią dobę zdążyłam się oswoić nawet z tym najgorszym. Proszę mi pozwolić pójść z wami! Jeśli to Sindre jest tym dzieckiem, które tutaj przywieziono i jeśli jest gdzieś teraz w lesie, przytomny (wolała użyć takiego określenia), to na pewno się boi. Jest śmiertelnie wystraszony! Kiedy zaczniecie go wołać i on usłyszy wasze męskie głosy, pomyśli być może…

– Rzeczywiście – przyznał Brustad. – Sindre doskonale zna pani głos. Tylko nie może iść pani jako pierwsza. Proszę dać nam czas, by w razie czego…

Nie dokończył zdania.

Przeczesywali las metodycznie. Ślady chłopca – jeśli to w istocie był on – odcisnęły się mocno w rozmokniętym od deszczu podłożu. Wciąż czujny Engen zawołał nagle:

– Stop! Zatrzymajcie się! Co to jest?

Pochyliwszy się, podniósł z ziemi jakiś nieokreślony, bardzo zabłocony przedmiot, który Mali i Gard rozpoznali od razu.

– To pluszowy kotek! Maskotka Sindrego! – wykrzyknęli.

– No! – westchnął komisarz z lekkim odcieniem triumfu w głosie. – Doszliśmy po nitce do kłębka!

Wszyscy poczuli się tak, jakby rozpaliła się w nich jakaś elektryczna iskra. Nie będą już błądzić po omacku, nękani dokuczliwą myślą, że być może chłopiec jest wiele kilometrów stąd – gdzieś w Ostfold czy Hadeland – a oni tracą tutaj bezcenny czas. Teraz mają chociaż pewność, że szukają we właściwej okolicy.

Wkrótce tuż pod lasem natrafili na miejsce, w którym prawdopodobnie leżał Sindre, ukrywając się przed swym prześladowcą. Potem poszli po śladach stóp mężczyzny, nerwowo i chaotycznie przeczesującego zarośla. Błogosławili deszcz, który znacznie ułatwiał im poszukiwania.

– O, tutaj zawrócił! – wykrzyknął w podnieceniu Engen. – Ruszył z powrotem do domku. Trochę w złym kierunku, ale na pewno się wycofał.

– Pytanie tylko, czy sam, czy z chłopcem?

– Chyba sam – stwierdził inny policjant, badający ślady małych stóp. – Widać wyraźnie, że chłopiec leżał tutaj przez dłuższy czas, a potem poszedł w stronę lasu.

– Czy to duży las? – Gard spytał miejscowego komendanta.

– Raczej tak. Ciągnie się wiele kilometrów. Można w nim spotkać tylko łosie.

Mörkmoen lekko jęknął. Pozostali stali w ponurym milczeniu.

– W porządku – powiedział zdecydowanym tonem Brustad. – Nie ma na co czekać. Idziemy. Przecież nic nie wskazuje na to, że mężczyzna niósł Sindrego na rękach, prawda?

– Prawda – odparł bez wahania Engen. – Zbadałem to bardzo dokładnie. Większe ślady pozostawione w drodze powrotnej wcale nie są głębsze.

– No, właśnie!

– Może mam wezwać więcej ludzi? – zaproponował komendant.

– Na razie nie trzeba. Nie jest nas przecież mało, najpierw sprawdzimy, jak daleko zaprowadzą nas ślady. Mam nadzieję, że ściółka w lesie jest równie miękka i mokra jak ta glina.

– Sindre! – zawołała z całej siły Mali.

Poczekali, aż echo ucichnie w oddali. Las trwał w ciszy i niezakłóconym spokoju. Nieruchome świerki tkwiły wyczekująco na skałach.

Brustad przerwał milczenie:

– No, ruszamy. Nie możemy zgubić śladów! Są dla nas bezcenne.

I tak rozpoczęli długi i wyczerpujący marsz przez wielki las. Im głębiej się weń wdzierali, tym częściej zamiast świerków spotykali ponure, rosochate sosny. Ponieważ wiedzieli, że Lomann był tutaj zaledwie parę godzin temu, nie tracili nadziei. Jednakże dzień powoli chylił się już ku zachodowi i choć do wieczora zostało jeszcze trochę czasu, światło w lesie z minuty na minutę stawało się coraz bardziej przygaszone. Przyczyniały się do tego także ciemne chmury na niebie.

Ślady małych nóżek raz po raz znikały. Wtedy ustawiali się w szeregu i idąc ławą wpatrywali się w ziemię, póki ktoś nie dojrzał znowu odcisku bucika w leśnej ściółce. Wtedy na nowo nabierali nadziei.

– Biedny Sindre – szepnął pod nosem Gard. – Co on mógł przeżywać!

Jedno nie ulegało wątpliwości: chłopiec przemierzał tajemniczą otchłań lasu całkiem sam. Jego śladom bowiem nie towarzyszyły ślady dużych stóp.

Poza tym na pewno żył, gdy Lomann zawrócił. I to dodawało im wszystkim otuchy.

Ale przecież w lesie roiło się od niebezpieczeństw.

Nagle zatrzymali się. Przed nimi rozpościerało się bagno z pojedynczymi niewielkimi świerkami.

– Och, nie! – szepnęła Mali. – To niemożliwe, żeby przez nie przeszedł!

– Bagna nie są wcale tak niebezpieczne, jak się powszechnie sądzi – próbował uspokoić ją Gard. – Poza tym Sindre jest bardzo lekki.

– Jak na swój wiek jest raczej ciężki. Sindre! – zawołała. – Sindre!

Nikt jednak nie odpowiedział. Jej krzyk wystraszył tylko jakąś wronę, która ciężko łopocząc skrzydłami przeleciała ponad trzęsawiskiem.

Загрузка...