Dzwonek u drzwi zadźwięczał, gdy Serena brała prysznic. Krzyknęła, by gość zaczekał, pospiesznie wytarła się i narzuciła szlafrok.
– Pospieszyłaś się… – zaczęła, otwierając drzwi. Na progu stał Carlo.
– Mogę wejść? – spytał.
Nagle poczuła, że jej strój nie jest bynajmniej odpowiedni i cofnęła się szybko.
– Przepraszam, że nie jestem tym, kogo oczekiwałaś. Nie odpowiedziała.
– Wrócę za chwilę – oznajmiła i pobiegła do sypialni, żeby się ubrać. Kiedy znów weszła do pokoju, Carlo stał przy kominku. W dłoni trzymał stojącą tam fotografię Dawn i Louisy. Wyraz jego twarzy kompletnie ją zaskoczył. Dostrzegła na niej rozpacz, lecz jednocześnie nikłą radość, jakby zdjęcie przypomniało mu o chwilach tak cudownych, że nie da się ich wymazać z pamięci.
– Carlo… – powiedziała niepewnym głosem. Gwałtownie uniósł głowę. Jego twarz błyskawicznie przybrała obojętny wyraz.
– Obcięłaś jej włosy – stwierdził oskarżycielsko.
– Louisa chciała, żeby je ściąć – wyjaśniła.
– Niemożliwe. Uwielbiała swoje warkocze.
– To znaczy tyje uwielbiałeś. Nie cierpiała długiego porannego czesania, więc Dawn zabrała ją do fryzjera.
– Wygląda jak chłopak – oznajmił z oburzeniem Carlo.
– Cóż, jest w niej coś z niesfornego chłopca. Daję słowo, Louisa kocha swoją nową fryzurę. To dlatego zrobiłam jej zdjęcie.
– Ale wygląda teraz zupełnie inaczej – ponownie spojrzał na zdjęcie. – Nie znam jej takiej.
Przez moment wydało jej się, że w jego głosie słyszy ogromny smutek, natychmiast jednak odrzuciła tę myśl. Nie mogła pozwolić sobie na współczucie. I tak wzbudził w niej dość niepokoju. Jego zaprzeczenia opowieściom Dawn poruszyły ją mocniej, niż się spodziewała, zaś uwaga dotycząca tego, że Dawn „znakomicie umiała ronić łzy przez telefon" przywiodła na myśl pewne wspomnienie. Dawn, piękna i adorowana przez wszystkich nastolatka, chciała wykręcić się z randki z nieciekawym chłopakiem, ponieważ na horyzoncie pojawił się ktoś bardziej interesujący. Zadzwoniła do nieszczęśnika i wysnuła smutną opowieść o tym, jak to musi zostać w domu i opiekować się „biedną chorą kuzynką Sereną", podczas gdy kuzynka we własnej osobie przysłuchiwała się rozmowie, pokładając się ze śmiechu.
Oczywiście to było coś zupełnie innego, powiedziała do siebie. Dziecinny wygłup, nic więcej. Wiele dziewcząt postępowało podobnie. Ale wspomnienie nie chciało zniknąć.
– Przyszedłem spytać, co się stało z rzeczami mojej żony – to znaczy z jej osobistymi drobiazgami – odezwał się Carlo.
– Nadal tu są.
– Mógłbym je zabrać?
Prośba zdumiała ją. Z jakiegoś powodu nie sądziła, by go to obchodziło.
– Oczywiście – odrzekła nieco łagodniejszym tonem. – Chodź ze mną.
Zaprowadziła go do sypialni, gdzie jeszcze niedawno spały Dawn i Louisa, i otworzyła szufladę, zawierającą prawo jazdy Dawn, jej portfel i inne drobiazgi. Zostawiła go z nimi i poszła do kuchni. Zanim pojawił się w drzwiach, zdążyła już przygotować kawę.
– Przypuszczam, że zdziwiłaś się, widząc mnie tutaj – zagadnął.
– Nie. Oczekiwałam raczej, że wcześniej się odezwiesz.
– Nie wyjechałem i nie zamierzam wyjeżdżać. Nie chcę jednak wciąż z tobą walczyć. Oboje kochamy Louisę i pragniemy dla niej wszystkiego, co najlepsze.
Powiedz mi, jak ona się czuje.
– Znakomicie, zapewniam cię. Jest pod dobrą opieką.
Milczał przez chwilę, po czym stwierdził:
– Po pogrzebie nie mieliśmy możliwości, by dłużej porozmawiać. Powiedz mi, co się stało z Dawn? Jak umarła?
– Miała grypę, ale zaniedbała ją. Poszła na przyjęcie, a kiedy wróciła, jej stan znacznie się pogorszył.
Zawiozłam ją do szpitala, gdzie stwierdzili, że ma zapalenie płuc. Zaczynała już zdrowieć, wtedy jednak nastąpił atak serca.
Carlo westchnął i dodał z lekką ironią:
– Nigdy nie umiała odmówić sobie udziału w przyjęciu. Nie jestem pewien, czego szukała, ale zawsze sądziła, że zdoła to znaleźć na następnej zabawie, w następnej butelce szampana czy w następnym mężczyźnie – ujrzał, jak wargi Sereny zaciskają się i wyjaśnił: – Nasze małżeństwo od dawna było fikcją. Z jej wyboru. Potem zaś – wzruszył ramionami – cóż, czasem bywała dyskretna, czasem stawała się gadatliwa. Nie odpowiadał mi jej gust w doborze partnerów.
– Mnie również – odparła chłodno Serena, spoglądając na niego znacząco.
– Nie będę udawał, że cię nie rozumiem. Dawn i ja nigdy nie powinniśmy się byli pobrać, uczyniliśmy to jednak, a ja nie łamię umów. Kiedy już dałem słowo, dotrzymuję go, nieważne jakim kosztem.
– Dawn była istotą ludzką, nie tylko stroną w umowie – zaprotestowała Serena.
– Ale małżeństwo to umowa. Zaś małżonkowie powinni być wobec siebie bardziej lojalni niż partnerzy w interesach zawierający umowę. Jako szefowa firmy – i kobieta – chyba się z tym zgodzisz.
Zgadzała się, i to całkowicie. Zirytowała ją ta wspólnota poglądów, szczególnie że, jak się okazało, podejście Dawn do tych spraw pozostawiało wiele do życzenia. Szybko jednak upomniała się w duchu. Dawn została doprowadzona do ostateczności. Nie mogła dłużej wytrzymać z tym człowiekiem.
– Owszem – odrzekła. – Sądzę jednak, że ludzie potrzebują czegoś więcej niż tylko wywiązywania się z umów. Pragną ciepła i miłości.
– I sądzisz, że ja nie potrafię tego dać kobiecie?
Zupełnie mnie nie znasz. I pozwól sobie powiedzieć, że to ty pozbawiasz w tej chwili Louisę miłości jej ojca.
Nie pozwoliła się sprowokować.
– Zmieniasz temat – stwierdziła. – Czy chciałeś czegoś jeszcze?
– Tak. Kto był przy niej, kiedy umierała?
– Ja.
Jego twarz złagodniała.
– I było to dla ciebie bardzo ciężkie, ponieważ ją kochałaś, prawda?
– Tak – odparła krótko. Współczucie Carla niepokoiło ją.
– Czy była przytomna?
– Przez cały niemal czas.
– A czy… mówiła o mnie?
Serena zawahała się, czując, że stąpa po niepewnym gruncie.
– Tak.
– Co powiedziała?
– Przykro mi, tego ci nie mogę powiedzieć.
– Nie możesz, czy nie chcesz?
– Co wolisz.
Znów zadźwięczał dzwonek. Serena pospieszyła do drzwi i ujrzała Julię Henley, swoją asystentkę, ściskającą w objęciach księgi rachunkowe agencji.
– Przepraszam za spóźnienie – powiedziała Julia, wchodząc do środka. – Och, przepraszam – dodała na widok Carla. – Może chcesz, abyśmy zajęły się tym innym razem?
– Nie, trzymajmy się naszych planów – odparła szorstko Serena. – Pan Valetti właśnie wychodzi.
Carlo podniósł fotografię z kominka.
– Czy mogę ją zatrzymać? – spytał.
– Oczywiście – Serena znów poczuła, jak ogarniają współczucie i tym razem nie starała się go opanować.
– Dziękuję – wyjął zdjęcie z ramki i schował do swej teczki. Uprzejmie ukłonił się Julii, po czym wyszedł na korytarz.
– Sereno, źle postępujesz. Oboje kochamy Louisę.
Nie powinniśmy ze sobą walczyć. Ona potrzebuje naszej miłości – i twojej, i mojej. Proszę, zastanów się raz jeszcze. Nie zmienisz zdania?
Twarz Sereny była smutna, lecz w jej głosie nie zabrzmiał nawet cień wahania.
– Przykro mi, Carlo. Muszę dotrzymać słowa.
– Doskonale, jeśli taka jest twoja decyzja. Próbowałem. Więcej nic zrobić nie mogę.
Na parkingu minął własny samochód i wsiadł do następnego. Detektyw Banyon, rozparty za kierownicą, spytał:
– Czy dostał pan to, o co pan prosił?
– To i jeszcze więcej – Carlo wsunął rękę do brązowej koperty i wyjął paszport Dawn. Przerzucił kilka stron demonstrując, że jest to także paszport Louisy.
– Będzie pan mógł go wykorzystać?
– Nie, ale jeśli oddam go we włoskim konsulacie, mogę wyrobić mojej córce osobny paszport. Jest jeszcze coś – pokazał Banyonowi zdjęcie. – Z krótkimi włosami wygląda zupełnie inaczej.
– Owszem – odparł z namysłem detektyw, porównując zdjęcie z fotografią, którą wyjął z kieszeni. – Gdybym nadal posługiwał się starym zdjęciem, mógłbym jej nie poznać – uśmiechnął się szeroko. – I panna Fletcher po prostu dała je panu, bez żadnych pytań?
– Tak.
– Nie jest zatem taka sprytna.
– Jest sprytna – odparł wolno Carlo. – Po prostu… nic nie podejrzewała.
– Tym gorzej dla niej. Powinna wiedzieć, że pan nie ustąpi.
– Tak – mruknął szorstko Carlo. – Ale nie wiedziała…
Wysiadł, trzaskając drzwiami i poszedł do własnego samochodu. Wmawiał sobie, że postępuje słusznie, lecz sam w to nie wierzył. W oczach Sereny ujrzał prawdziwe współczucie i wiedział, że to współczucie pozbawiło ją ostrożności. Przez całą drogę do hotelu powtarzał sobie, że miał prawo to zrobić. W końcu to prawdziwa wojna, a na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone. Czuł się jednak jak ostatni łajdak.
Mijały długie, samotne dni, wypełnione oczekiwaniem. Carlo ze zdumieniem odkrył, że nie opuszcza go myśl o Liz i Franku. Fakt, że dwoje ludzi mogło kochać się tak bardzo, by nie móc żyć bez swego partnera, podkreślał jeszcze pustkę panującą w jego życiu. Pewnego dnia, pod wpływem gwałtownego impulsu, wsiadł do samochodu i wyruszył do Delmer. W miasteczku kupił kwiaty i zaniósł je na cmentarz.
Kiedy tam przybył, padał deszcz – ciepła, wiosenna angielska mżawka. Prawie natychmiast odszukał grób Liz i Franka. Obok nagrobka stał niewielki wazon, pełen świeżych kwiatów, jakby ktoś odwiedził tuż przed nim to miejsce. Carlo położył bukiet na płycie i rozejrzał się z nadzieją. Wreszcie ujrzał Serenę, stojącą kilka metrów dalej. Obserwowała go.
– Nie rozumiem – powiedziała, gdy do niej podszedł.
– Spróbuj uwierzyć, że nie jestem potworem, a wszystko stanie się znacznie prostsze – odparł. Czuł się niezręcznie, lecz gdy spojrzał w jej oczy, nie znalazł w nich wrogości. – Nie wiedziałem, że tu będziesz.
– Przyjeżdżam do Delmer co parę tygodni, żeby sprawdzić, co się dzieje z domem. Właśnie się tam wybieram. Może masz ochotę na filiżankę kawy?
– Dziękuję, chętnie.
Ruszył za jej samochodem, podświadomie odnotowując, że wybrała kosztowny, szybki model – wóz dla prawdziwego konesera. Zaparkowali przed domem i przebiegli ostatnie kilka metrów, kryjąc głowy przed coraz mocniejszym deszczem.
– Jestem tu prawdopodobnie ostatni raz – oznajmiła, wpuszczając go do środka. – Mam zamiar sprzedać ten dom.
– Nie możesz tego zrobić! – wyrwało mu się.
– Nie mieszkam tu. Mój dom jest w Londynie. Poza tym – westchnęła – powroty są zawsze takie smutne.
Byłam tu szczęśliwa jako dziecko i teraz nie mogę znieść tej pustki.
– Byłaś szczęśliwa, ponieważ ktoś cię kochał. Twoich dziadków łączyła prawdziwa miłość i część z niej spłynęła również na ciebie.
Poczuł, że ją zaskoczył.
– Dokładnie tak było. Czy to Dawn ci powiedziała?
– Nie, nigdy nie mówiła o swym poprzednim życiu.
Ale poznałem twoich dziadków. Wiem, jacy byli.
Spojrzała na niego, starając się pogodzić tę niespodziewaną empatię z tym, co o nim słyszała. Po chwili odwróciła się bez słowa i zaczęła wędrować po domu, odsuwając zasłony i wpuszczając do środka trochę światła. Przyglądał się jej, zafascynowany gracją, z jaką się poruszała – niczym trzcina kołysząca się na wietrze.
Serena wyjrzała przez oszklone drzwi, wychodzące na moknący w deszczu ogród.
– Miałeś rację – stwierdziła cicho. – Byłam tu bardzo szczęśliwa. Nie uświadamiałam sobie, jak bardzo, póki wszystko się nie skończyło. Pamiętam nasze szalone zabawy w lecie.
– Wasze? Twoje i Dawn?
– Nie, ona była dużo starsza. Należałam do miejscowej paczki i często toczyliśmy tu prawdziwe bitwy, jako wojska króla Karola i armia Cromwella. Andrew wypożyczał ze sklepu ojca garnki, które służyły nam za hełmy.
Carlo uśmiechnął się szeroko.
– Założę się, że byłaś przywódcą grupy.
– Tak, lubiłam rządzić. Ale miałam też zwariowane pomysły. Chlapałam się w strumyku, nawet kiedy było bardzo zimno i właziłam na najwyższe drzewa. Andrew wyzwał mnie kiedyś na pojedynek we wspinaczce, ale w połowie drogi zakręciło mu się w głowie i musiałam go ratować.
– Wyobrażam sobie. Widziałem go z Patricia na pogrzebie i dziś, w miasteczku. Zauważyłem, jak bardzo zmienił się jego sklep. Tylko mi nie mów, że to była jego inicjatywa.
– Nie, to robota Patricii – odparła Serena. – Miałeś rację, że powinni się pobrać. Teraz to widzę.
Carlo spoważniał nagle.
– Mógłbym niemal z radością zostawić ci Louisę, gdybyś mogła zapewnić jej takie dzieciństwo: zabawy w chowanego, wspinanie się na drzewa, brodzenie w strumieniu, kontakt z naturą i rozwój osobowości.
– Spojrzała na niego z zaciekawieniem, on jednak ciągnął dalej: – Zaznała tego, gdy po raz pierwszy odwiedziła ten dom. Była tu szczęśliwa.
– Dlaczego więc ją zabrałeś?
– Musiałem.
– O tak, z powodu kłopotów z firmą – stwierdziła cierpko. – Tylko, że tak naprawdę nie było żadnych kłopotów.
Spojrzał jej prosto w oczy.
– Myślę, że wiesz, co się naprawdę stało.
Trafił w sedno. Serena opanowała się prawie natychmiast, lecz przez moment w jej oczach błysnęło coś, co pozwoliło mu sądzić, że ona wie, o co mu chodzi.
– Skąd miałabym wiedzieć? – spytała powoli.
– Bo jesteś kobietą, masz serce i intuicję. Nie dostrzegłaś tego wtedy, byłaś zbyt niedoświadczona.
Ale, Sereno, czy naprawdę w ciągu ostatnich kilku lat nie pojęłaś, dlaczego uciekłem?
– Nie wiem, o czym…
– Nie kłam – przerwał jej ostro, nagląco. – Nie kryj tego przede mną. Uciekłem od ciebie i ty o tym wiesz.
Musiałem zachować mój honor – i twój. Byłem mężem twojej kuzynki, krępowały mnie więzy małżeńskie.
Miałem zbyt wielkie poczucie obowiązku. – Spojrzał jej prosto w oczy. – Wyjechałem z tego samego powodu, dla którego rzuciłaś swego narzeczonego.
Jej policzki pokryte rumieńcem przypomniały mu kwiat dzikiej róży – jak wtedy, gdy się poznali. W jej wzroku dojrzał zmieszanie.
– Odwołałam ślub, ponieważ w ostatniej chwili zorientowałam się, że nie jestem właściwą żoną dla Andrew – odrzekła ostrożnie. – Nic ponadto.
– Naprawdę?
Już miała mu odpowiedzieć i jego serce zabiło mocniej. W tym momencie jednak tuż obok rozległ się przeszywający pisk. Serena potrząsnęła głową, jakby obudziła się ze snu.
– Co się dzieje? – zapytała ostro.
Klnąc, Carlo wyłączył brzęczyk w swoim zegarku.
– Nastawiłem go, żeby pamiętać o pewnym telefonie.
Odsunęła się, jakby chciała uciec.
– Obawiam się, że tutejszy aparat nie działa.
– Nie szkodzi. Mam telefon ze sobą.
– Lepiej wiec zadzwoń. Jestem pewna, że to pilne.
Czar prysł. Carlo zdecydowanym krokiem ruszył w kierunku samochodu i wyjął telefon komórkowy. Wystukał numer swego biura, nie mógł jednak uzyskać połączenia. Wrócił do domu i powtórnie usiłował się połączyć. Tym razem zdołał dodzwonić się do swojej rzymskiej fabryki, ale choć Capriati, jego asystent, został wcześniej uprzedzony o tym, że ma spodziewać się telefonu, nie było go na miejscu.
Carlo wzruszył ramionami i rozłączył się. Jego złość na nieobowiązkowego pracownika minęła szybko, gdy spojrzał na Serenę, otwierającą okna w salonie. Kiedy pchnęła oszklone drzwi, odłożył telefon na stół w holu i podszedł do niej, spoglądając na ogród.
– Nie wolno ci go sprzedać. Nie powinno się pozbywać czegoś równie pięknego. Dom może przecież stać się własnością ludzi, którzy nie kochaliby go wystarczająco.
Popatrzyła na niego z namysłem.
– Ty też to czujesz?
Pragnął powiedzieć, że może zajrzeć w najtajniejsze zakamarki jej serca, musiał się jednakże upewnić, czy może to powiedzieć. Razem wyszli na trawnik. Deszcz ustał, zaczynało wychodzić słońce i kropelki wody na gałęziach lśniły niczym drobne klejnoty.
– Jest zupełnie tak samo, jak wtedy – mruknął cicho. – Tu wisiał hamak, a stamtąd, z tego lasku wybiegła Louisa. Podbiegła wprost do mnie, a po chwili pokazałaś się ty…
Poczuł, że otaczająca go rzeczywistość staje się nierealna jak sen. Serena była tak piękna, szła wśród drzew niczym nieziemskie zjawisko… Zjawisko o bosych stopach i potarganych włosach, w podartych dżinsach, naturalne i czarujące.
– Ale wtedy wszystko kwitło – dodał wolno. – Nie tak, jak teraz.
– To minie – odparła tym samym cichym głosem, jakby i ona znalazła się we śnie. – Widać już pąki.
Wkrótce pojawią się kwiaty i liście, i znów wróci lato.
– Ale nie takie, jak wtedy.
Ich oczy spotkały się.
– Nie – szepnęła. – Nie takie, jak wtedy.
Kosmyk jedwabistych włosów wymknął się spod spinki i spadł jej na twarz. Tak jak kiedyś, Carlo sięgnął, aby go odgarnąć. Kiedy jednak jego dłoń dotknęła policzka dziewczyny, zamarł bez ruchu. Jego serce waliło szaleńczo, głośno, coraz głośniej. Nie mogło jednak zagłuszyć urywanego oddechu Sereny, wydobywającego się z rozchylonych ust. Jej oczy spoglądały wprost na niego. Razem stanowili nieruchomą oś wszechświata, wokół nich obracały się gwiazdy, wirował księżyc i słońce. W tym jednym oślepiającym momencie ujrzeli prawdę, zrozumieli, że wszystko, co wydarzyło się w ciągu ostatnich lat, prowadziło ku tej chwili. W następnej sekundzie znalazła się w jego ramionach.
– Sereno – powiedział ochryple. – Ty wiesz, prawda?
– Tak – wyszeptała z trudem. – Tak… tak…
Zgniótł jej wargi w gorącym pocałunku i poczuł, że dziewczyna drży z pożądania. To było niczym pierwszy pocałunek w życiu i w pewnym sensie rzeczywiście tak było: pocałunek z idealną kobietą, którą stworzono dla niego i dla której on został stworzony. Kobietą, która, jak sądził, nigdy nie będzie do niego należała. Pragnął ją całować bez końca, przez całą wieczność dotykać jej ust. Chciał czegoś więcej, niż tylko fizycznej rozkoszy. Pragnął rozkoszy serca, którą tylko ona mogła go obdarzyć.
Spojrzał na nią, tuląc jej twarz w dłoniach.
– Co się ze mną dzieje? – szepnęła. – Nie wiedziałam, że tak będzie, a przecież…
– A przecież to musiało nastąpić – dokończył za nią. – Żadne z nas tego nie planowało. Kierują nami moce, z którymi nie potrafimy walczyć. Nic nie możemy zrobić.
– Próbowałam udawać… chciałam być silna.
Kilka kropel wody spadło na jej twarz z gałęzi nad głową. Przypomniały Carlowi łzy i scałował je pospiesznie. Świadomość, że nie tylko on marzył o tej chwili, wzbudziła w nim szaleńczą radość.
– Ja także starałem się być silny – wyszeptał.
– Gdybyś wiedziała, jak długo z tym walczyłem… ale nie mam już sił. Nie mogę się dłużej opierać… a ty?
W oszołomieniu potrząsnęła głową. Zachowywała się jak w transie. Carlo znów ucałował jej usta. Jak często kusiły go nie spełnioną obietnicą? Teraz zawładnął nimi i poczuł, że witają go radośnie. Serena westchnęła, jej ciepły oddech zmieszał się z oddechem Carla. Czuł, jak bije mu serce.
Jego ciałem kierowało nieodparte pożądanie. Siła jego ramion była bezużyteczna, jeśli nie mógł przytulić jej do siebie. Jego usta istniały tylko po to, by ją całować, a każde słowo, które wypowiadał, było niepotrzebne. Cała jego istota skoncentrowała się na pragnieniu połączenia się z nią w namiętnym uścisku. Lecz nawet głód ciała był niczym w porównaniu z głodem serca. W miejsce samotności Serena wniosła cud bycia razem i tylko ona mogła zmienić go w prawdziwe szczęście.
Wiatr poruszył gałęziami drzew, zasypując ich deszczem kropel. Roześmieli się oboje i uwolnili z objęć, lecz niemal natychmiast śmiech umilkł i spojrzeli na siebie jak przebudzeni ze snu. Carlo łagodnie pogładził jej twarz.
– Chodź – szepnął. – Chodź… ukochana.