ROZDZIAŁ 9

Obdzwoniłam całe miasto – powiedziała Tiffany, trzymając w ręku słuchawkę telefonu, wiszącego na ścianie w kuchni. Oparła się o ścianę, bo ledwo trzymała się na nogach. – Ulotnił się jak kamfora.

– Znajdziemy go – pewnym głosem stwierdził J.D. – Poproś panią Ellingsworth, żeby posiedziała przy Christinie. Pojedziemy go szukać.

– Ale gdzie?

– Powinnaś wiedzieć lepiej ode mnie.

Nic mu się nie stało, wszystko dobrze się skończy, znajdzie się. Tiffany powtarzała te słowa w myślach jak mantrę. Drżącymi palcami wykręciła numer Ellie i próbowała się opanować, by rozmawiać z nią spokojnym głosem. Gdy starsza pani odebrała telefon, Tiffany wyjaśniła jej, co się wydarzyło.

– Za minutę u ciebie jestem, kochanie – powiedziała bez wahania Ellie. – Tylko nie wpadaj w panikę, moje dziecko.

Oby to tylko było możliwe. Ostatnie dni obfitowały w przykre niespodzianki i kłopoty.

Ellie pojawiła się natychmiast, tak jak obiecała.

– Wiecie, kochani, jak to z tymi chłopakami jest – oznajmiła na wstępie. – Zapominają o bożym świecie. Mój Charlie, to dopiero był ancymonek! Osiwiałam przez tego dzieciaka, przysięgam. – Ellie paplała niby to beztrosko, aby dodać im otuchy, ale z jej oczu wyzierała obawa.

– Stephen nigdy przedtem tak się nie zachował – powiedziała Tiffany, kiedy już jechali dżipem J.D. wąskimi uliczkami Bittersweet. – Do tej pory jeszcze się nie zdarzyło, żeby zniknął bez wieści.

Zapadł zmrok. Na ulicach zapłonęły pierwsze latarnie.

– Tylko spokojnie. – J.D. poklepał Tiffany po kolanie. – Będziemy sprawdzać po kolei. Podaj mi adresy jego kolegów.

– Dobrze, niech pomyślę. Powiedział, że umówił się z Samem, ale już dzwoniłam do Prescottów do domu i nikt nie odebrał.

– Gdzie oni mieszkają?

– Tuż za miastem, koło wieży wodnej.

J.D. objechał park i wielki supermarket, po czym skręcił na północ. Prescottowie mieszkali w starym domu z drewnianych bali, który od pokoleń był ich rodzinną siedzibą. Gdy dotarli na miejsce, Tiffany wyskoczyła z samochodu i podbiegła do drzwi, nad którymi paliła się lampa. Okna były ciemne. Najpierw mocno zastukała, potem nacisnęła dzwonek, lecz choć słychać było sygnał rozlegający się wewnątrz, nikt nie otwierał.

– Coś mi się tu nie podoba – powiedziała, gdy rozpoznała rower Sama, przypięty do słupa przy ganku, a pod schodami jego deskorolkę. – Gdyby Sam rzeczywiście spotkał się ze Stephenem, wziąłby ze sobą rower albo deskę.

– Tak myślisz?

– Nie muszę myśleć, ja to wiem.

Choć wieczór był ciepły, Tiffany uczuła przebiegający po kręgosłupie zimny dreszcz i potarła nagie ramiona, pokryte gęsią skórką. Gdzie się podziewa Stephen, myślała gorączkowo. Czy nic mu się nie stało? Czy nie jest ranny? A może ktoś go porwał? Zauważyła miseczkę dla kota z nietkniętą karmą i dwie zrolowane gazety rzucone na ganek. Znaczyło to, że nikogo nie było w domu od co najmniej paru dni.

– Wydaje mi się, że Prescottowie wyjechali – powiedziała coraz bardziej przestraszona.

– Na to wygląda – przyznał J.D. z kamienną twarzą.

– Stephen mi nakłamał – ze smutkiem stwierdziła Tiffany. Od czasu śmierci Philipa zamknął się w sobie, stał się bardziej czupurny, na każdy temat miał swoje zdanie. Ponadto, od zniknięcia Isaaca Wellsa zaczął, niestety, kłamać. – Pojedźmy teraz do Deanów. Mieszkają w przyczepie kempingowej dwie mile za miastem, przy szosie wylotowej.

J.D. nie tracił czasu. Bez błądzenia, jak po sznurku, trafił do Deanów i wjechał na porośniętą chwastami dróżkę. Dwa samochodowe wraki stały koło ogrodzonego wysoko drucianą siatką warzywnika. Oprócz domu na kółkach była tu jeszcze stodoła i stajnia, zamieszkana przez wychudłą szkapę. Koń stał na małym ogrodzonym podwórku i opędzał się ogonem od much, próbując znaleźć choć źdźbło trawy na jałowym klepisku.

Tiffany wyskoczyła z samochodu, nim J.D. go zatrzymał. Biegiem pokonała wypłowiałe od deszczu i słońca drewniane schodki i dopadła drzwi, przy okazji niemal rozbijając sobie głowę o zawieszoną przy nich dla ozdoby plastikową doniczkę z geranium. Załomotała. Po chwili otworzyła jej Vera Dean, matka Milesa i Laddy’ego. Była to wysoka i chuda kobieta ze śladami dawnej urody. Jej żałosny obecnie wygląd podkreślała na wpół starta z warg szminka, szopa wysuszonych po trwałej, platynowych krótkich włosów i spalona na ciemno skóra, naciągnięta na kościach policzkowych jak u indiańskiego wodza. Wyglądała na tak samo zmęczoną życiem jak jej nieszczęsna szkapa po całym dniu pracy na roli. Uśmiech, z początku przyjazny, znikł, gdy tylko rozpoznała w gościu Tiffany,

– Cześć, Vera. Przepraszam, że wpadłam tak nagle, ale poszukuję Stephena – zaczęła Tiffany. – Nie wrócił do domu, więc pomyślałam, że może jest u was.

– Po tamtej bójce z Milesem? – Vera pokręciła głową i sięgnęła po skórzaną papierośnicę do kieszeni wytartych dżinsów. – Żartujesz sobie chyba.

– Jesteś pewna?

– Na sto procent.

Tiffany powątpiewała w prawdomówność Very.

– Czy mogłabym porozmawiać z Milesem? – spytała.

– Milesa nie ma. – Vera wyciągnęła papierosa, po czym od stóp do głów obcięła wzrokiem J.D., który stanął na schodku poniżej Tiffany.

– A nie wiesz, gdzie poszedł? – Tiffany była coraz bardziej zdenerwowana. Obu chłopców nie ma w domu, a to może oznaczać, że Miles ze Stephenem poszli gdzieś razem.

– Miles? – Vera zaśmiała się gardłowo. – A skądże. Ten chłopak jest kropka w kropkę jak jego stary. Nie trafisz za nim. Jak wróci, powiem, że o niego pytałaś. – Pokręciła w palcach cienkiego papierosa z długim ustnikiem. – Masz jeszcze coś do mnie?

– Nie. Proszę tylko, żeby Miles do mnie zadzwonił, jak tylko się pokaże.

– Nie ma sprawy – powiedziała Vera i nie żegnając się, zatrzasnęła im drzwi przed nosem. Tiffany wróciła do samochodu, przekonana, że jej prośba nie zostanie spełniona.

– Miła osoba – zauważył z przekąsem J.D.

– Nie lubi nas. Ani mnie, ani Stephena.

– A ma konkretne powody?

– Chyba nie. Ona właściwie mało kogo lubi. Jej mąż Ray jest robotnikiem rolnym. Wynajmuje się do pracy w okolicznych gospodarstwach, oczywiście tylko wtedy, kiedy akurat nie siedzi w więzieniu. Zaczął karierę kryminalisty, mając dziewiętnaście lat. Teraz akurat go wypuścili, ale wszyscy wiedzą, że znów trafi za kratki.

– Dość krótko tu mieszkasz, a sporo wiesz o tutejszej społeczności.

– Bittersweet to małe miasto. Wiedzą sąsiedzi, na czym kto siedzi. A jak jeszcze nie wiedzą, to się dowiedzą. Ja sama, czy chcę, czy nie chcę, od rana do wieczora wysłuchuję plotek: w pracy, na kawie u Millie, od moich lokatorów.

Zbliżali się do miasta. Na ciemnym niebie mrugały srebrzyście gwiazdy. Tiffany usilnie zastanawiała się nad tym, gdzie poszedł Stephen. Czy jednak spotkał się z Milesem, a jeśli tak, to czy był bezpieczny? O dobry Boże, pomodliła się w milczeniu, opiekuj się nim, proszę.

– Mam pomysł – przerwał milczenie J.D.

– Co do Stephena?

– Mhm. – Jechali już miejskimi ulicami, ale J.D. nie skręcił w kierunku domu. – Pamiętasz rozmowę przy śniadaniu? Stephen obstawał przy tym, żebyście poszli na ślub i wesele Johna Cawthorne’a. Wręcz na ciebie naciskał.

– Tak tylko gadał – odrzekła Tiffany.

– Czyżby? – spytał J.D., gdy mijali pocztę.

– No wiesz, to taka jego nowa zabawa – zapędzić matkę w kozi tóg.

– Zabawa albo i nie. Moim zdaniem chciał tam iść.

– Ale dlaczego?

– A bo ja wiem? – J.D. wzruszył ramionami. – Z ciekawości. Albo po to, żeby poznać rodzinę swojej matki.

– Nie… To niemożliwe. Stephen nie zrobiłby mi tego. Na pewno nie poszedł ani na ślub, ani na wesele – zauważyła Tiffany, zastanawiając się w duchu, czy syn, z wrodzonej przekory, byłby zdolny do takiego kroku. Czy mógłby posunąć się aż tak daleko?

– Nie bądź taka pewna. Parę dni temu byłaś święcie przekonana, że nic nie wie w sprawie Wellsa. I co się okazało?

– Musiał pójść gdzie indziej – obstawała przy swoim Tiffany. Spojrzała na drogę przez upstrzoną przez rozbite owady szybę. J.D. i tak nie brał pod uwagę jej argumentów, tylko jechał tam, gdzie sobie postanowił. Zbliżali się już do rancza Johna, Cawthorne Acres.

– Nie zamierzasz chyba zawozić mnie na ich wesele, co?

– Przecież zostałaś zaproszona.

– No tak, ale…

– Nie ma żadnych „ale”. Rozejrzymy się po prosto za Stephenem.

– Lepiej nie.

– Masz jakiś lepszy pomysł?

Mimo rozpaczliwej gonitwy myśli nic, ale to nic nie przychodziło jej do głowy.

– Zgoda, sprawdzimy, czy go tu nie ma – powiedziała. – Tylko dyskretnie, żeby nie narobić plotek. – Tiffany spojrzała na swoje dżinsy i spraną bluzkę. Z całą pewnością nie był to odpowiedni strój na wesele. Zaproszeni goście na pewno stawili się ubrani elegancko i uroczyście. Jak ona się pokaże? A, zresztą, mam to w nosie, pomyślała. Zaistniały specjalne okoliczności. Najważniejsze to odszukać Stephena.

– Nie przejmuj się. – J.D. skierował samochód na drogę oznakowaną neonową strzałką i zobaczyli już z daleka świecący na czerwono napis: Cawthorne Acres. Czarna wstążka asfaltu wiła się między skąpaną w świetle księżyca, niedawno skoszoną łąką. Po jednej stronie drogi leżało jeszcze kilka wielkich beli siana, czekając na odwiezienie do stodoły. Trwały w półcieniu jak nieruchome abstrakcyjne rzeźby. Po drugiej długonogie źrebaki hasały wokół statecznie kraczących klaczy.

Na końcu drogi rozciągało się wielkie ranczo. Cały teren oświetlono kolorowymi lampionami. Odwagi, jestem ta tylko dla syna, dla niczego i nikogo więcej, pomyślała Tiffany, opanowując odruch ucieczki na widok dziesiątków samochodów parkujących na obszernym podwórzu. Jeszcze więcej aut stało na wyznaczonym do tego celu pobliskim polu, a także wzdłuż drogi.

– No, raz kozie śmierć – zakomenderował. Tiffany zrozumiała, że pora wziąć się w garść. Wyskoczyła z dżipa. Wokół rozchodził się zapach świeżo zżętej trawy i kapryfolium. Z daleka dobiegały tony „Jubileuszowego walca”, melodii granej przez specjalnie sprowadzony na wesele zespół. Gdy zbliżyli się do domu, poczuli woń cygar i usłyszeli zgiełk głośnych rozmów i śmiechy.

Na drzewach wisiały setki lampek, jakby to był grudzień, a nie początek sierpnia. Licznie zgromadzeni goście przechadzali się, jedli, skupiali się w mniejsze i większe grupki. Obok panów w smokingach i pań w jedwabiach widać było gości weselnych bardziej awangardowe ubranych, przy czym ich stroje reprezentowały najróżniejsze trendy w modzie. Tiffany wypatrywała w tłumie Stephena. Na razie bez skutku. Skręciła na chodnik prowadzący na tyły domu. Koło werandy niemal wpadła na kobietę spiesznie nadchodzącą z przeciwnej strony.

– Ach, więc nareszcie przyszłaś! – Bliss, ubrana w mieniącą się, obcisłą srebrnobłękitną suknię, uśmiechnęła się szeroko. Jasne włosy miała ułożone w kunsztowny francuski warkocz. Towarzyszył jej wysoki, postawny mężczyzna o piwnych oczach. Zaborczym gestem obejmował ją w talii.

– Poznajcie się. To mój narzeczony. Mason Lafferty. Tiffany Santini, moja przyrodnia siostra.

Tiffany, choć zakłopotana niespodziewanym spotkaniem, zachowała przytomność umysłu i przywitała się, wygłaszając grzecznościową formułkę. W tym momencie nadszedł J.D. Przedstawiła go i wyjaśniła, dlaczego, wbrew poprzednim ustaleniom, pojawili się na weselu, i to w dodatku nieodpowiednio ubrani.

– Bardzo się denerwuję, Stephen nie ma zwyczaju znikać bez wieści, a tymczasem nie stawił się w domu o oznaczonej porze. Szukamy go wszędzie, jak dotąd bez efektu. Nikt nic nie wie, nikt go nie widział. Rano mówił, że bardzo chciałby wziąć udział w weselu, więc pomyśleliśmy… Właściwie to J.D. wpadł na pomysł, żeby sprawdzić, czy Stephena tu przypadkiem nie ma.

– Bardzo chciałabym wam pomóc, ale zupełnie nie mogę go sobie przypomnieć. Stawiło się tyle osób… – Bliss bezradnie spojrzała na Masona, szukając u niego pomocy.

– Nie pytaj mnie, bo dotąd na oczy chłopaka nie widziałem i nawet nie wiem, jak wygląda. Przybyły całe rodziny, wraz z dziećmi.

– To prawda. – Bliss była wyraźnie zatroskana. – Niestety, łatwo się tu zagubić, teren jest rozległy.

– Nie masz chyba nic przeciwko temu, że się trochę rozejrzymy? – spytała Tiffany, coraz bardziej niespokojna o syna.

– Oczywiście, że nie! Tata będzie uszczęśliwiony, jak cię zobaczy. Bardzo chciał, żebyś była na uroczystości – z entuzjazmem zapewniła Bliss.

– Chyba nie bardzo, jak się dowie, że przyjechałam wyłącznie po to, żeby znaleźć Stephena – stwierdziła nie bez złośliwości Tiffany. Nie potrafiła się powstrzymać.

– Tak czy inaczej, powinnaś z nim porozmawiać – z przekonaniem powiedziała Bliss. – Wiesz, jak mu zależy na tobie i dzieciach. Z pewnością wydaje ci się to podejrzane i wątpisz w jego dobre intencje, zwłaszcza że od lat nie utrzymywał z tobą kontaktu i nie interesował się twoim losem. Jednak bardzo się zmienił. Był bliski śmierci i ujrzał swoje życie w innym świetle. Postanowił naprawić błędy i zadośćuczynić krzywdom. Na pewno pomoże ci w poszukiwaniach. Nigdy by nam nie wybaczył, gdybyśmy przed nim zataili, że Stephen zaginął.

– Każdemu będę wdzięczna za pomoc – odpowiedziała wymijająco Tiffany.

Nie chciała głośno wypowiadać się na temat przemiany, jaka dokonała się w Johnie Cawthornie. Dla niej cała sprawa była zbyt świeża, a pamięć o samotnym dzieciństwie nazbyt żywa. Nie miała zamiaru zasklepiać się w swojej niechęci, hodować urazy, ale potrzebowała czasu, aby przebaczyć ojcu. Gdy J.D. zaproponował, by sprawdzić, czy Stephen, który tak bardzo chciał uczestniczyć w uroczystości, sam się nie wybrał do Cawthorne Acres, planowała, że poszukają go, nie czyniąc zamieszania. Okazało się, że to nie takie proste.

– Pozwól, że jeszcze się rozejrzymy – zwróciła się do przyrodniej siostry.

– Naturalnie, rób, co uważasz za konieczne – odparła Bliss i wraz z narzeczonym ruszyła w stronę sporej grupy gości weselnych.

– Chyba Stephena tu ma – stwierdziła coraz bardziej zdenerwowana Tiffany.

– Jeszcze nic nie wiadomo – pocieszył ją J.D. – Nie możemy tak łatwo rezygnować.

Znowu wtopili się w tłum. Tiffany bacznie przyglądała się twarzom gości, rozmawiających w małych grupkach. Rozpoznała parę osób znanych jej z miasta, w tym kilku chłopców, ale Stephena wśród nich nie było. Na parkiecie królowała Brynnie w kremowej, mocno wydekoltowanej jedwabnej sukni, śmiało odsłaniającej bujny biust. Uśmiechała się radośnie do swego nowo poślubionego męża. Rude włosy miała upięte na czubku głowy, policzki jej płonęły, a oczy błyszczały.

Na moment Tiffany zapomniała o swoich troskach i, zafascynowana, obserwowała, jak John Cawthorne okręca swą lubą na deskach parkietu, pląsając i skacząc, jakby był dwadzieścia lat młodszy, nie przeżył poważnego zawału i nie był bliski śmierci. Wystrojony w smoking, prezentował się bardzo nobliwie. Świeżo poślubieni małżonkowie wpatrywali się w siebie zakochanymi oczami, jakby mieli po szesnaście lat i przeżywali pierwszą miłość. Tymczasem romansowali ze sobą od lat, a owocem tego związku była Katie. Co prawda, do niedawna jeszcze żyła w przekonaniu, że jej ojcem jest Hal Kinkaid. Ani matka, ani biologiczny ojciec nie uznali za stosowne wyprowadzać jej z błędu. Prawdy dowiedziała się zaledwie parę miesięcy temu.

John przez całe dotychczasowe życie postępował egoistycznie, spełniał własne zachcianki, oszukiwał bliskich, nie dbał o swoje dzieci. Brynnie miała za sobą bujną przeszłość, czterech mężów, z którymi nie zawsze postępowała uczciwie. Osiągnęli szczęście kosztem innych, kłamali, zdradzali, narażali innych na cierpienie. Jednak pozostali wierni sobie i swojej miłości, która wreszcie, po tylu latach została usankcjonowana. Wyglądali na szczęśliwych, jakby stworzonych dla siebie. Tiffany, patrząc na nich, uznała, że widać byli sobie przeznaczeni.

– Wciąż nie widzę Stephena – powiedziała do J.D.

– Ja też nie. Myślę, że najwyższy czas popytać ludzi.

– Dobrze. – Tiffany weszła w tłum. Uśmiechała się do osób, które znała z widzenia, wymieniała uprzejmości z tymi, których znała osobiście, pytała, czy nie widzieli na weselu Stephena, a przy tym na moment nie przestawała rozglądać się za znajomą sylwetką.

– Panna młoda życzy sobie taniec z dobieraniem – zapowiedział szef zespołu muzycznego i niebawem powietrze wypełniła sentymentalna melodia walca „Nad pięknym modrym Dunajem”.

Tiffany dotarła właśnie w pobliże podium, spełniającego rolę parkietu. Spostrzegła kilku znanych z widzenia chłopców, którzy obserwowali taneczne poczynania młodej pary. Nie znała ich, a mimo to zdecydowała się zagadnąć chudego wyrostka. Na pytanie, czy widział Stephena, odparł, że nie spotkał go od końca roku szkolnego. Tiffany ogarnęło zniechęcenie. Co robić?

– Dobierany! – zarządził lider orkiestry.

Brynnie i John wciągnęli na parkiet dwójkę nie spodziewających się tego nowych partnerów. Brynnie wybrała swego najstarszego syna Jarroda, który prowadził matkę po parkiecie tak lekko i łatwo, jakby przetańczyli razem całe życie. John złapał za rękę Bliss i pociągnął ją na sam środek podium. Tiffany stanęła jak wryta, patrząc, jak ojciec i przyrodnia siostra, roześmiani, swobodni, popisują się przed tłumem tańcem z figurami. Ogarnęła ją najzwyklejsza w świecie zazdrość. Nigdy by nie przypuszczała, że będzie zazdrosna o ojca.

Bliss poruszała się jak urodzona tancerka. Miała idealne wyczucie rytmu, znała kroki, więc tańczyła lekko, jakby płynęła – uśmiechnięta i zarumieniona. Widać było, że są zgraną parą. Musieli wiele razy ze sobą tańczyć, uznała Tiffany. No cóż, nie wszystkie swoje dzieci John Cawthorne potraktował tak jak ją, zapominając o jej istnieniu, pomyślała z goryczą Tiffany. Czy jednak warto teraz zaprzątać sobie tym głowę? Dopuszczać do siebie złe emocje? Przeszłość się dokonała i nic jej nie zmieni. Liczy się teraźniejszość – dzieci, którym musi zapewnić bezpieczeństwo i byt. Właśnie, gdzie podziewa się Stephen? Po niego tu przyszła. Odwróciła nerwowo głowę, znów z napięciem lustrując tłum.

– Dobierany! – rozległo się ponownie.

Ponieważ poszukiwania na dworze nie przyniosły rezultatów, Tiffany postanowiła sprawdzić, czy przypadkiem Stephen nie ukrył się w domu. Właśnie odwróciła się, by ruszyć w stronę obszernej siedziby Johna, gdy czyjaś dłoń chwyciła ją za ramię.

– Zatańcz ze mną.

To głos ojca. Och, tylko nie to. Serce podeszło Tiffany do gardła, kiedy znalazła się twarzą w twarz ze swym tancerzem. Zamierzała bez ogródek powiedzieć Johnowi Cawthorne’owi, żeby się od niej odczepił, żeby sobie poszedł w siną dal, jak ponad trzydzieści lat temu, ale powstrzymała ją świadomość, że nie są sami. Momentalnie znaleźli się w centrum zainteresowania. Czuła na sobie liczne, ciekawskie spojrzenia. Czy w takiej sytuacji i przy takiej okazji powinna urządzać scenę? Chyba jednak nie, ponieważ sobie nie wystawiłaby najlepszego świadectwa, a szanownego tatusia, świętującego ślub z długoletnią kochanką prawdopodobnie niewiele by to obeszło. Poszedłby tańczyć z kimś innym…

– Ja…Ja…

– Chodź, cieszę się, że jesteś. Zacznijmy się poznawać – powiedział z nieśmiałym uśmiechem, jakby obawiał się, że Tiffany odmówi.

– Ale… – Tiffany zaczerwieniła się z emocji i przygryzła wargi, by nie wypowiedzieć żadnego z gorzkich słów, jakie miała na końcu języka. Czy naprawdę przyniosłoby jej satysfakcję wywołanie skandalu na weselu? – No dobrze – zgodziła się. – Czemu nie?

Brynnie tańczyła właśnie z jednym ze swych synów bliźniaków, Nathanem albo Trevorem – nikt nie potrafił ich odróżnić. Jarrod poprosił Patty Lafferty, siostrę Masona, a Bliss płynęła po parkiecie w ramionach narzeczonego. Tiffany sztywno weszła na podium, czując się całkowicie nie na miejscu. Nie uczęszczała na kursy tańca, ale za to wyrosła wśród muzyki, słuchając jej co dzień przez wszystkie te lata, kiedy matka zarabiała na życie lekcjami gry na pianinie.

– Tak się cieszę, że przyszłaś – powiedział John, gdy okręcili się w tańcu obok Bliss i Masona. – Naprawdę, zrobiłaś mi wielką niespodziankę.

– Ja… To nie była zaplanowana wizyta.

– Wszystko jedno, ważne, że jesteś – zapewnił John. Tiffany wyczuła, że mówi szczerze, że nie jest to grzecznościowa formułka.

– Szukam Stephena.

– Nie przyjechaliście razem?

– Nie, Stephen nie przyszedł do domu o umówionej porze. Szukam go już od paru godzin. J.D. podsunął mi, że może być tutaj.

– Miał rację, widziałem chłopca – powiedział John.

– Tu?

– Tak – odparł John. – Zauważyłem go i podszedłem do niego. Rozmawialiśmy przez chwilę. Pytałem o ciebie, ale odpowiedział wymijająco.

– On, hm… On działał bez mojej wiedzy i zgody. Krótko mówiąc, oszukał mnie. Powiedział, że idzie z kolegą nad rzekę.

– Rozumiem. Cóż, domyślam się, jak się czujesz, i wiedz, że bardzo mi przykro. Mam również świadomość, że same deklaracje nie wystarczą, nie wymażą moich dawnych win – westchnął ciężko. – Jak powiadają, czas leczy rany, a ja będę się starał wynagrodzić ci doznane krzywdy.

– Mówi się też, że co się stało, to się nie odstanie – powiedziała Tiffany i zaraz pożałowała swych słów, gdy zobaczyła, jak Johnowi wydłużyła się mina.

– Jeszcze raz powtarzam ci, Tiffany, że bardzo się cieszę, że przyjechałaś. Nieważne, z jakiego powodu. Nie martw się o Stephena, na pewno się znajdzie.

– Dobierany! – wykrzyknął wodzirej i natychmiast zmieniła się melodia. John skłonił się, dziękując tym samym za taniec, a Tiffany odwróciła się i zeskoczyła z podium niemal prosto w ramiona J.D.

– Znalazłem go – powiedział, wskazując głową na stajnie.

Kilku chłopców siedziało rządkiem na drewnianym ogrodzeniu, niczym jaskółki na drucie telefonicznym.

– Stephen jest tam z nimi – dodał J.D. Tiffany wyrwała się, by biec do syna, ale J.D. ją powstrzymał, mówiąc: – Daj spokój, rozmawiałem z nim i porządnie natarłem mu uszu. Powiedziałem mu, że szukamy go od paru godzin, że ty odchodzisz od zmysłów. Spodziewa się, że zrobisz awanturę, więc się wstrzymaj. Daj mu trochę czasu, niech przemyśli sprawę. Tak będzie lepiej dla wszystkich zainteresowanych.

Tiffany nie protestowała. Z taką ulgą powitała wiadomość o odnalezieniu syna, że całkiem opadła z sił.

– Tak się cieszę, że nic złego mu się nie stało – powiedziała.

– Ja też – rzekł J.D. – ale nie zmienia to faktu, że nas okłamał i niepotrzebnie naraził na zdenerwowanie.

– Wiem. Porozmawiam z nim. To się nie może powtórzyć.

– Za chwilę, teraz porywam cię do tańca. Musimy jakoś uczcić szczęśliwe zakończenie tej historii.

J.D. pociągnął Tiffany w stronę parkietu.

– O, nie, dziękuję – potrząsnęła uparcie głową. – Myślę, że się wystarczająco skompromitowałam, jak na jeden wieczór.

– Dla mnie nie dość – powiedział, prowadząc Tiffany na podium dla tańczących. – Jeszcze trochę wody w rzece upłynie, zanim się ostatecznie pogrążysz.

– Zaraz, nie tak szybko. Przecież to dobierany i to ja mam prawo wybrać sobie partnera.

– Już wybrałaś! – odpowiedział zdecydowanie, biorąc ją w ramiona.

Bliskość J.D. jak zwykle oszałamiała. Tiffany zachwiała się lekko, czując, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Wsparła się o J.D., a on mocniej ją objął.

– I co, lepiej? – szepnął czułe.

– O wiele lepiej – odpowiedziała i poddała się czarowi chwili, nie chcąc na razie zastanawiać się nad konsekwencjami tego przytulania i kołysania razem w rytm muzyki. Obok krążyły inne pary. John tańczył teraz z najmłodszą córką, Katie, która w swej brzoskwiniowej jedwabnej sukni wyglądała kusząco. Brynnie prawdopodobnie tańczyła z drugim ze swych synów bliźniaków, choć doprawdy trudno było to orzec. Choć Mason i Bliss wybrali sobie nowych partnerów, starali się nie spuszczać siebie z oka.

Tiffany, wreszcie spokojna o syna, pozwoliła sobie zapomnieć o otaczającej rzeczywistości. Zatraciła się w tańcu. Oparła głowę na piersi J.D. i ufnie się do niego przytuliła. Zapach jego wody po goleniu budził rozkoszne skojarzenia, a regularny rytm serca uspokajał skołatane nerwy.

Czemu w jego ramionach czuła się tak dobrze i bezpiecznie, jakby tu właśnie było jej miejsce? Dlaczego przelotny dotyk wprawiał całe jej ciało w drżenie? Dlaczego drobna pieszczota czy jeden pocałunek potrafiły wzbudzić namiętność, jakiej Tiffany przedtem nie doznawała?

Od czasu gdy sprowadziła się do Bittersweet, paru panów proponowało jej randki. Kilka razy dzwonił owdowiały ranczer ze stumilowego gospodarstwa przy Cougar Creek, ojciec trzech dorastających córek, a także rozwiedziony agent ubezpieczeniowy z Medford. Nie chciała się umówić z żadnym z nich. Wciąż była w żałobie, próbując dojść do ładu z własnym poczuciem winy po śmierci Philipa. Nie miała ochoty ani czasu na życie towarzyskie. Praca, dom, dzieci – oto, co wypełniało jej życie. Nie było w nim miejsca na osobiste przyjemności, wyjąwszy satysfakcję z wypełnienia licznych obowiązków i powinności.

J.D. to osobny rozdział. Działał na nią tak silnie, że zupełnie traciła panowanie nad sobą, puszczały hamulce. Tak było w przeszłości, tak jest i obecnie. Mieli za sobą jedną, grzeszną noc, którą zakazała sobie wspominać. Nie widzieli się od tamtej pory, a mimo to wystarczyło, że ją raz pocałował, by straciła głowę.

– Panie, panowie, dobierany! – zapowiedział wodzirej. J.D, niechętnie wypuścił z objęć Tiffany.

– Możesz sobie jeszcze potańczyć – powiedziała, wyzwalając się z magii bliskości J.D. – Ja idę po Stephena.

Tiffany nie chciała ulec ani urokowi nocy, ani niebezpiecznemu męskiemu wdziękowi J.D., który powinien pozostać jej szwagrem i tylko szwagrem. Ale nie było to takie proste, bo on miał inne plany. Zamiast zostać na parkiecie, dogonił ją po paru krokach i poprowadził między stłoczonymi samochodami w stronę stajni. Na płocie siedziało czterech chłopców. Wśród nich był Stephen. Wpatrywał się w nadchodzącą Tiffany.

– Jedziemy do domu – powiedziała zdecydowanie – musimy poważnie porozmawiać.

– Dlaczego?

– Chcesz, żebym zaczynała tutaj? Przy nich? – Wskazała pozostałych chłopców.

Gdzieś z bliska dobiegło głośne rżenie konia. Chłopak, który siedział najbliżej Stephena, odsunął się od niego, jakby obawiał się, że i jemu przypadkiem się dostanie. Stephen z pewnością nie zamierzał kompromitować się przed kolegami. Ściągnął brwi w grubą kreskę, patrząc na matkę z pretensją.

– Przyszedłem tu, bo tak mi się podobało – powiedział bezczelnie. – Z tobą bym przecież nie przyjechał.

– Okłamałeś mnie.

– To ty zawsze powtarzałaś, że rodzina to najważniejsza rzecz na świecie. – Stephen nie stracił pewności siebie; przez sekundę Tiffany zobaczyła w chłopcu mężczyznę, jakim stanie się za kilka lat.

– Nie zmieniaj tematu.

– John Cawthorne to mój rodzony dziadek.

– Jest dla ciebie obcym człowiekiem.

– I takim zostanie, jeśli go lepiej nie poznam.

Tiffany nie mogła się nadziwić, skąd u syna, akurat w tej sprawie, tyle determinacji. Chłopiec, który aż do ubiegłego roku był idealnym dzieckiem i dostarczał jej samych radości, sprawiał coraz więcej kłopotów. Nie mogła się z nim porozumieć, a o stosowaniu siły nie było mowy.

– Czas do domu, Stephen. Nie wiem, co chciałeś osiągnąć, łamiąc naszą umowę, ale teraz to już naprawdę koniec zabawy. Idziemy.

Chłopiec zawahał się i Tiffany, zirytowana i zniecierpliwiona, o mały włos postąpiłaby krok naprzód, złapała niesfornego nastolatka za rękę i jak dzieciaka ściągnęła z płotu. Udało jej się jednak nie zrobić tego – być może fatalnego – kroku. A to dzięki J.D., który trzymał jej ramię w żelaznym uścisku.

W końcu Stephen z ociąganiem zeskoczył z płotu i powlókł się w stronę pastwiska, na którym stał dżip stryja.

– Tiffany! – To była Katie. Wołała do nich z daleka, podciągając jedną ręką długą suknię, a drugą wymachując gwałtownie. – Nie odjeżdżacie jeszcze, prawda?

– Myślę, że już najwyższy czas.

– Ale przecież nawet nie zdążyłyśmy porozmawiać! O! Cześć! – Katie podbiegła do nich i zwróciła się do Stephena. – Jestem mamą Josha. Co ja mówię, przecież mnie znasz! – uśmiechnęła się i obrzuciła wzrokiem J.D. – Nawet nie musisz mnie przedstawiać, od razu zgadłam, że to brat Philipa.

– J.D. Santini. – J.D. wyciągnął rękę, którą Katie uścisnęła spontanicznie obydwiema dłońmi.

– Tak się cieszę, że się poznaliśmy! Nie odjeżdżajcie, błagam. Zabawa dopiero się rozkręca. Jestem taka podniecona… to fantastycznie, że przyjechaliście. Wiem, ile to znaczy dla Johna i mamy. Uparli się, że ściągną całą rodzinę, aby wreszcie wszyscy się poznali.

Tiffany rzuciła okiem na syna. Czy tego właśnie pragnął? Wielkiej rodziny, z mnóstwem cioć, wujków, ciotecznych braci, kuzynów i dziadków? A jeśli tak, to czy mogła mieć mu to za złe? Czy sama nie marzyła dokładnie o tym samym, kiedy miała trzynaście lat?

– Może z czasem im się to uda – przyznała ostrożnie, nie dodając, że ona ze swej strony nikomu tego nie ułatwi.

– Na pewno! – Katie energicznie kiwnęła głową. – To nie będzie łatwe, ale… Jakie tam „ale”! Przecież wszyscy jesteśmy dorosłymi ludźmi, no, prawie wszyscy, więc możemy się dogadać. – Mrugnęła do Stephena. – Szukam Josha. Pewnie go nie widziałeś?

– Widziałem. On… – Stephen zawahał się, jakby zdradzał wielką tajemnicę. – Był na strychu z sianem, razem z młodszymi dzieciakami.

– No, to już po odświętnych spodniach i marynarce! Kupiłam nowe ubranie specjalnie na ślub dziadków i miałam nadzieję, że posłuży mu jeszcze na ślubie Bliss, ale to prawdopodobnie marzenie ściętej głowy. Uff, ciężkie jest życie samotnej matki.

Tiffany polubiła swą przyrodnią siostrę za jej bezpośredniość i dobre serce. Czuła, że łączy je więź, i to wcale nie dlatego, że są nieślubnymi córkami Johna, ale że same wychowują dzieci i zarabiają na chleb.

– Żałuję, ale naprawdę musimy iść – powiedziała. Pani Ellingsworth już bardzo długo opiekowała się Christiną, a poza tym Tiffany czekała rozmowa ze Stephenem, porządkująca zasady domowego współżycia.

– Wobec tego obiecaj, że zadzwonisz. Umówimy się na lunch – zaproponowała Katie.

– Jasne. – Tiffany wciąż nie była pewna, czy chce się włączyć do tej rodziny, ale przecież jeden wspólny obiad nie był jeszcze żadnym poważnym zobowiązaniem. Gdy Katie odeszła, by poszukać Josha, spytała Stephena:

– Masz tu gdzieś swoją deskę?

– Mam. Zaraz przyniosę. – Podbiegł do lśniącego dodge’a i wyciągnął z tylnego siedzenia deskorolkę. – Podwieźli mnie na wesele – wyjaśnił.

– A więc byłeś i na ślubie?

– Uhm.

– Kto cię podwiózł? – Tiffany nie potrafiła odgadnąć, czyj to samochód. Miała nadzieję, że Stephen nie był na tyle głupi, żeby zadawać się z obcymi.

– Trevor McBaine.

Trevor był jednym z bliźniaczych braci Katie. Należał do rodziny. Coraz lepiej, pomyślała z sarkazmem, sytuacja się rozwija.

– Ma superbrykę.

– Widzę – odparła z przekąsem.

Poszli na parking i wsiedli do samochodu. J.D. z wpra wycofał auto i wyjechał na drogę. Tiffany usiłowała złapać stację radiową. Nie odzywała się. Zastanawiała się, jak powinna rozmawiać z synem, aby wziął pod rozwagę jej przestrogi i pouczenia. Gdy J.D. zahamował na podjeździe, Stephen odpiął pasy, wyskoczył z auta i pobiegł do kuchennego wejścia. Tiffany odpięła pasy i sięgnęła do klamki, ale powstrzymała ją dłoń, którą położył jej na ramieniu J.D.

– Daj mu szansę, zanim pokroisz dzieciaka tępym nożem na kawałki.

– Uważam, że najwyższa pora jasno postawić sprawę. Nie może mnie oszukiwać i narażać na takie zmartwienia – odparła Tiffany, nie kryjąc irytacji.

– Oczywiście – powiedział ze spokojem J.D, czym jeszcze bardziej zirytował Tiffany. – Nie wątpię, że wszystko mu wygarniesz. Proszę cię tylko, żebyś pozwoliła opaść emocjom.

– Czyżby przemawiało przez ciebie osobiste doświadczenie? – spytała z ironią.

– Żebyś wiedziała.

– Serio? A od kiedy to znasz się na wychowywaniu dzieci?

– Nie mówię z pozycji rodzica, tylko dziecka. I to dziecka, które po uszy tkwi w kłopotach. Sam taki byłem.

– A czy możesz mi wybaczyć, że przemawiam z pozycji matki? Trudniej być rodzicem niż przyjacielem. – Gwałtownym ruchem strąciła jego dłoń z ramienia. – O ile dobrze pamiętam, to ty mnie oskarżałeś, że nie umiem sobie poradzić z synem.

– Owszem, masz problemy – zgodził się.

– Skoro to mój problem, to pozwól, że sama go rozwiążę. Po swojemu – dorzuciła z naciskiem. – Nie masz obowiązku zastępowania Philipa i nikt cię o to nie prosi. To nie twoja wina, że zginął – dodała.

J.D. popatrzył jej w oczy w milczeniu, po czym powiedział:

– To zabawne. Dokładnie to samo chciałem tobie powiedzieć.

Tiffany umknęła spojrzeniem w bok.

– Twoi rodzice właśnie mnie oskarżają.

J.D. nie zamierzał się z nią spierać.

– Wybacz im, nie potrafią się pogodzić z przedwczesną śmiercią syna. Powinien ich przeżyć.

– Czy ojciec przysłał cię tu na przeszpiegi? – spytała. To podejrzenie dręczyło ją od samego początku, od momentu gdy stanął w progu.

– Martwił się o dzieci.

– A więc intuicja mnie nie zawiodła. – Tiffany ogarnęła fala gniewu. – Wiesz, Jay, wprost nie mogę uwierzyć, że, kto jak kto, ale właśnie ty stałeś się szpiegiem Santinich.

– Nie jestem szpiegiem.

– To po co się tu zjawiłeś? Dlaczego wynająłeś pokój w moim domu? Dlaczego twój kochany tatuś nie przysłał kogoś innego, z większym doświadczeniem, do oceny terenów pod winnicę?

– A nie przyszło ci do głowy, że jestem tutaj, bo chcę być blisko ciebie?

– Mówisz, że o mnie ci chodzi?! Nie do wiary! – Potrząsnęła głową i sięgnęła do klamki. – Nie rób ze mnie idiotki, Jay. Od śmierci Philipa minęło grubo ponad pół roku. Długie miesiące! Gdyby ci naprawdę zależało… Ach!

J.D. przyciągnął Tiffany gwałtownie i pocałował tak mocno, że nie mogła złapać tchu. Przez chwilę próbowała wyrwać się z uścisku, ale J.D. jej na to nie pozwolił. Całował ją czule i zarazem namiętnie i wkrótce Tiffany osłabła z pożądania. Dlaczego za każdym razem działo się to samo? Dlaczego w ramionach J.D. zapominała wszystkim? Dlaczego tak bardzo go pragnęła?

– Tiffany – powiedział J.D. łamiącym się głosem, odrywając usta od jej warg. Uniósł głowę i wówczas zobaczyła w jego oczach wyraz smutku. To ją zaskoczyło. – Tiffany, tak bardzo mi na tobie zależy – szepnął ledwie słyszalnie, jakby wypowiadał te słowa wbrew sobie. – Zawsze mi zależało. Za bardzo – dodał.

Przez moment jej serce zabiło z nadzieją. Och, jakże chciałaby móc mu uwierzyć, rozkoszować się jego wyznaniem, snuć wspólne plany na przyszłość… Nie wolno jej tego uczynić, pójść za głosem serca. To brat jej nieżyjącego męża.

– Niepotrzebnie, Jay – powiedziała. – Mnie na tobie nie zależy. Ja…my…to znaczy ja i dzieci radzimy sobie wystarczająco dobrze i wcale cię nie potrzebujemy – dodała drewnianym, wypranym z emocji głosem.

J.D. popatrzył jej głęboko w oczy, jakby chciał zajrzeć przez nie aż do dna duszy. Boże, jak bardzo pragnęła go teraz pocałować, utulić, powiedzieć, że za nim szaleje, że go kocha… Czyżby to była prawda? Uzmysłowiła to sobie w nagłym przebłysku świadomości. Ta myśl ją zmroziła. Dlaczego, spośród wszystkich mężczyzn na świecie, musiała się zakochać akurat w nim? W swoim szwagrze?!

Nigdy się o tym nie dowie, pomyślała, i zanim zdołał odgadnąć, co się z nią dzieje, wyskoczyła z samochodu. Uciekała do domu, jakby ją ktoś gonił. Gdyby tylko tak samo szybko i skutecznie potrafiła uciec od prawdy, która się jej objawiła. Nie, za nic nie będzie kochać J.D. Santiniego. Nie, i już!

Usłyszała za plecami warkot zapalanego silnika. Z piskiem opon J.D. wycofał dżipa z podjazdu. Tiffany nawet nie odwróciła głowy, tylko przeskakując po dwa stopnie naraz, dopadła frontowych drzwi i wbiegła do środka. Jak dobrze, że odjechał. Ale wróci, niestety. Podpisał umowę najmu na pół roku z góry.

Pół roku!

Tiffany zatrzasnęła drzwi i ciężko oparła się o ścianę. Miała w głowie gonitwę myśli. Jedno wiedziała na pewno – że sześciu miesięcy takiego życia nie wytrzyma. Ze zgrozą myślała o następnych dniach, nie mówiąc o tygodniach i miesiącach. Nie chciała go widzieć. Na pewno nie teraz, a właściwie to nigdy.

Problem w tym, że nie miała wyboru.

Загрузка...