ROZDZIAŁ 1

To tu się zaszyła! J.D. Santini obrzucił krytycznym spojrzeniem duży dom z zapuszczonym ogrodem. W widocznym miejscu, blisko ulicy, wbito w ziemię tablicę z napisem „Mieszkania do wynajęcia”. Tiffany wybrała sobie na kryjówkę szarą drewnianą landarę w stylu kolonialnym, z wykuszowymi oknami, beżowymi okiennicami i ciemnym, fantazyjnie zdobionym dachem.

Istny cud architektury, pomyślał nie bez ironii J.D., co na niewiele się zdało, ponieważ nie zmniejszyło jego zdenerwowania. Ścisnął dłonie w pięści, przysięgając w duchu, że nie wywłaszczy jej z tego domu. A przynajmniej nie od razu. Zresztą, przecież przyjechał tu wyłącznie dla jej dobra i w jak najlepiej pojętym interesie dzieci. Tylko dlaczego czuł się przy tym jak ostatni łajdak?

– Psiakrew! – zaklął głośno, wyskakując z dżipa na palące lipcowe słońce. Fala upału typowego o tej porze roku dla południowego Oregonu, omal nie zwaliła go z nóg.

Był coraz bardziej zły. Napytał sobie kłopotów i to na własne życzenie. Zresztą, czego innego mógłby oczekiwać, wdając się w konszachty z własnym ojcem?

Sięgnął na tylne siedzenie dżipa cherokee i wyciągnął bagaże, składające się z wysłużonego brezentowego wora oraz nesesera.

– Teraz albo nigdy – mruknął pod nosem.

Słowo „nigdy” zabrzmiało złowieszczo. Noga go wciąż bolała przy chodzeniu, a mimo to przerzucił worek przez ramię, ujął rączkę nesesera i energicznie ruszył w kierunku domu ceglaną ścieżką, która aż prosiła się o położenie nowej zaprawy. Będąc już na ganku, starał się nie przyglądać zbyt dokładnie śladom zapuszczenia i rozkładu: obłażącym z farby framugom i zardzewiałym rynnom. Przekonywał się w duchu, że przecież nic go to nie obchodzi. Co było taką samą prawdą jak twierdzenie, że papież jest mahometaninem.

Obchodziło go absolutnie wszystko, co dotyczyło Tiffany, czy tego chciał, czy nie. Była wdową po jego rodzonym bracie, matką dwojga bratanków i jedyną na świecie kobietą, o której nie umiał zapomnieć. Poza tym była osobą, z którą zawsze wiązały się kłopoty.

J.D. nacisnął dzwonek. Słuchał, jak delikatny, przytłumiony dźwięk rozlega się za drzwiami, i wyczekiwał, z trudem hamując niecierpliwość. Co miał jej powiedzieć? Że teraz to on jest właścicielem większej części tego starego domu, ponieważ jego starszy brat był niepoprawnym hazardzistą? Że najlepiej byłoby sprzedać posiadłość i kupić mniejsze, bardziej nowoczesne i wygodniejsze mieszkanie? Że dzieci powinny… No właśnie, co powinny dzieci? Znów się przeprowadzać? Żyć pod kuratelą, w cieniu klanu Santinich? J.D. żachnął się na tę myśl. On sam całymi latami walczył o niezależność i wyzwolenie od dusznej, przytłaczającej atmosfery panującej w rodzinie. Ale to nie to samo. W końcu był samodzielnym, bezdzietnym mężczyzną, co zasadniczo odróżniało go od Tiffany, Stephena i Christiny.

Czarny kot śmignął w cieniu rozrośniętych rododendronów i azalii. We wnętrzu rozległ się odgłos kroków i drzwi uchyliły się odrobinę.

– Kto tam? – Głos należał do chłopca.

– Stephen?

– Tak?

– To ja, twój stryj.

– Stryj?

– Tak, jestem J.D.

– Och. – Stephen mimowolnie westchnął, a jego śniada twarz zaróżowiła się z emocji. Otworzył szerzej drzwi i odsunął się, wpuszczając gościa do środka.

– Co ci się stało w nogę?

– Jechałem na motorze i próbowałem uniknąć spotkania pierwszego stopnia z rowerzystą.

– Tak? – Stephen uśmiechnął się na ten żarcik i oczy mu rozbłysły.

J.D. pomyślał, że za parę lat z chłopca wyrośnie przystojny mężczyzna. Na razie przypominał szczeniaka, który ma za duże łapy i uszy. Już niedługo zniknie dziecinny zarys szczęki, a rysy twarzy staną się męskie i proporcjonalne. J.D. dostrzegł w bratanku podobieństwo do samego siebie sprzed lat, z czasów młodości durnej i chmurnej, z lat trudnego dorastania.

– Masz własny motor? – Chłopak był wyraźnie zaciekawiony.

– Miałem. Teraz jest w warsztacie.

– Jaki?

– Harley.

– Super.

J.D. zdawał sobie sprawę, że harleyem bardziej zaimponował bratankowi, niż gdyby się przedstawił jako Rockefeller.

– Teraz nie wygląda super. Nie masz pojęcia, co jedno głupie drzewo może zrobić z maszyną.

Stephen uśmiechnął się krzywo. J.D. zauważył, że chłopak ma brudne i zmierzwione włosy, w jego oczach czai się niepokój, a muskuły na karku tężeją, jakby miał za chwilę rzucić się do ucieczki.

– Jest mama?

– Ona… Nie, nie ma jej w tej chwili. – Stephen spuścił wzrok, wpatrując się uporczywie w kwietny wzór na chodniku zaścielającym schody na piętro.

– Mama jest w więzieniu – pisnął z góry cienki dziecięcy głosik. Buzia otoczona burzą czarnych loków wychynęła znad poręczy.

– Co?

– Zamknij się, Chrissie. – Stephen rzucił siostrze mordercze spojrzenie.

– O czym ona mówi? – J.D. ostro zwrócił się do chłopca.

– O niczym. Chrissie sama nie wie, co plecie.

– A właśnie, że wiem – oburzyła się dziewczynka.

– No dobra, to już powiem. Mama pojechała na policję.

– Po co?

– Nie wiem – wymamrotał Stephen. Było oczywiste, że kłamie. – Byłem zajęty pilnowaniem tej smarkuli.

– Nie jestem smarkula. – Christina z trudem gramoliła się po schodach na swoich krótkich nóżkach. Czarne pierścionki włosów podskakiwały przy każdym kroku. Zaciekawione oczy dziecka były szeroko otwarte.

– Sami tu jesteście? – spytał J.D.

– Jest Ellie. – Christina podreptała przez hol i przystanęła w wahadłowych drzwiach.

– Kto to jest Ellie? – J.D. zwrócił się do bratanka.

– Pani Ellingsworth. – Stephen niezręcznie przestępował z nogi na nogę. – Mieszka tu u nas na dole. Kiedy mama wychodzi do pracy, Ellie opiekuje się Chrissie.

– A co z tobą?

– Ja nie potrzebuję żadnej opieki – odparł chłopak, gwałtownie prostując plecy.

J.D. zdał sobie sprawę, że tą drogą daleko nie zajdzie. Postawił bagaże na podłodze.

– Czy możesz mi powiedzieć, kiedy mama wróci?

– Nie wiem. Myślę, że zaraz – burknął Stephen, ale chyba zawstydził się własnego niegrzecznego tonu, bo dodał po chwili: – Możesz tu poczekać… W saloniku albo w…

W tym momencie Christina wyszła z kuchni i podreptała do jednego z dwóch wąskich trójkątnych okienek umieszczonych po obu stronach drzwi.

– Mamuniuuu! – zwołała uszczęśliwiona. Nacisnęła klamkę i wybiegła na ganek.

J.D. odwrócił się i zobaczył Tiffany, która wyskoczyła z samochodu zaparkowanego na zacienionym podjeździe. Wysoka i szczupła kobieta z sięgającymi ramion czarnymi włosami, które okalały jej regularną twarz, była prawdziwą pięknością. Bez wątpienia należała do tych, na których męskie spojrzenia zatrzymują się na dłużej. „Ma wabik” zwykła mówić jego matka.

Tiffany upchnęła w wielkiej torbie plik papierów, po czym podniosła wzrok. Gdy zobaczyła biegnącą po ścieżce córeczkę, obdarzyła ją czułym uśmiechem, który jednak natychmiast zamarł na widok J.D. Jej oczy były takie, jak zapamiętał: złotobrązowe. I niepokoiły go tak samo jak niegdyś. Tiffany spojrzała na niego wrogo i uniosła brodę. Na jej policzkach wykwitł nagle rumieniec.

– Cześć, skarbie – powitała Christinę, unosząc ją w ramionach.

– Patrz, mamo. Mamy gościa.

– Widzę. – Tiffany wyprostowała się jak struna. Miała na sobie białą bluzkę bez rękawów, wciąż świeżą i wyprasowaną, która pięknie kontrastowała z jej opaloną skórą. Ruszyła w kierunku drzwi. W rozcięciach spódnicy koloru khaki migały jej długie, umięśnione nogi.

Tak, to było to. Nic dziwnego, że jego rozwiedziony brat od pierwszego wejrzenia zakochał się jak młokos w Tiffany Nesbitt. Nic też dziwnego, że to samo przydarzyło się J.D. Niemal to samo.

– Mamo… Stephen odchrząknął, jakby miał trudności z wydobyciem głosu. – Mamo, stryj J.D. przyjechał.

– Widzę – powtórzyła Tiffany z niezadowoloną miną.

– Cześć, Jay.

– Cześć, Tiff.

– Zawsze miałeś znakomite wyczucie czasu – rzuciła z sarkazmem,

– Co się tu dzieje?

– Nic. Drobne nieporozumienia – odparła Tiffany i, trzymając na ręku córeczkę, weszła do domu i zamknęła za sobą drzwi.

– Z policją?

– To był wydział do spraw nieletnich – sprecyzowała Tiffany, przeskakując wzrokiem ze szwagra na syna i z powrotem. Gość zrozumiał, że to nie czas i miejsce na drążenie zapewne nieprzyjemnego tematu. Christina zaczęła się wiercić, więc Tiffany postawiła ją na podłodze. – Wiesz, J.D., że prędzej śmierci bym się spodziewała niż ciebie tutaj.

– Przepraszam, że cię nie uprzedziłem.

– To nie w twoim stylu – zauważyła spokojnie, jakby wcale jej to nie obchodziło. Jednak obrzuciła nieproszonego gościa gniewnym spojrzeniem.

– Nie – przyznał, bo zdawał sobie sprawę, że zasłużył na reprymendę.

– Spływam, mamo – wtrącił się Stephen, patrząc krzywo spod zmierzwionej, opadającej na oczy grzywy. – My z Samem idziemy popływać i na ryby.

– Ja i Sam. – Tiffany automatycznie poprawiła syna. – Miałeś siedzieć w domu. Przecież zawarliśmy umowę.

Stephen niepewnie potarł nos.

– Odrobiłem lekcje i zrobiłem wszystko, co mi kazałaś.

– To w lipcu jeszcze się tu chodzi do szkoły? – spytał zdziwiony J.D.

– To letnia szkoła. – Spojrzenie Tiffany nie złagodniało ani trochę.

– Głupia buda – dorzucił Stephen. – Mamo, naprawdę chciałbym popływać.

Tiffany spojrzała na zegarek. Widać było, jak zmaga się ze sobą, żeby nie przeciągać sporu z synem. Na jej decyzji zaważyła obecność J.D.

– Zgoda, ale bądź tu o piątej.

– Ale mamo, przecież jest lato…

– Żadnych „ale”! O piątej albo nigdzie nie pójdziesz! – stwierdziła stanowczo.

Stephen najwyraźniej chciał się jeszcze targować, ale musiał przemyśleć sprawę, ponieważ zrezygnował. J.D gotów był się założyć o każde pieniądze, że bratanek nie wróci o wyznaczonej godzinie.

– Posprzątałeś pokój? Masz tam porządek?

– Jak dla mnie, jest O.K.

– Uważaj, Stephen…

– To mój pokój i mnie wystarczy taki porządek, jaki mam. – Chłopak już stał przy drzwiach z mocno podniszczoną deskorolką pod pachą. Z porysowanej powierzchni krzyczały kolorowe napisy. J.D. domyślał się, że to nazwy kultowych zespołów rockowych. – Na razie!

– Masz być o piątej, pamiętasz?

– Tak, tak.

Tiffany odprowadziła syna wzrokiem.

– Ach, te nastolatki – szepnęła.

J.D. z trudem ją usłyszał, wyławiając z jej głosu nutę niepokoju. Nie mógł winić Tiffany za surowość. Stephen musiał zostać wzięty w karby, i to radykalnie. Chłopak miał rogatą duszę i gdyby na wszystko mu pozwalać, za parę lat mogłoby być naprawdę źle. Tiffany westchnęła i pokiwała głową, jakby wciąż jeszcze nie dokończyła rozmowy z synem. Po chwili jednak zwróciła się do gościa:

– Chodźmy do kuchni. Ty też, Christina. – Tiffany szybko ruszyła korytarzem w stronę wahadłowych drzwi, które gwałtownie pchnęła. J.D. podniósł bagaże i poszedł za nią, cudem unikając uderzenia. Kuchnia znajdowała się na tyłach budynku i wyglądała jak reklama magazynu „Piękny dom”. Promienie słońca przenikały przez szyby, rozświetlając wnętrze złocistym blaskiem. Z belki u sufitu zwisały wypolerowane mosiężne oraz miedziane kociołki i patelnie, a ściany zdobiły pęki pachnących ziół, warkocze czosnku i sznury papryki. Na drzwiach dużej lodówki umieszczono wystawę dzieł plastycznych autorstwa trzyletniej artystki, notatki ku pamięci i ważniejsze numery telefonów. Słowem, czarująca domowa atmosfera.

Tiffany wzięła z parapetu buteleczkę aspiryny i wysypała na dłoń dwie tabletki.

– Boli cię głowa?

– Jak diabli. – Tiffany nalała sobie szklankę wody i połknęła lekarstwo. – A teraz mów, z czym przyjechałeś, Jay.

J.D. postawił worek i neseser i oparł się o kredens. Znów ogarnęło go poczucie winy na myśl o akcie własności domu, schowanym na dnie nesesera. Choć miał za złe Tiffany Nesbitt Santini mnóstwo rzeczy, jednak wcale nie chciał pomnażać jej problemów.

– No, Jay, śmiało! Nietrudno się domyślić, że nie wybrałeś się w drogę tylko po to, żeby mi powiedzieć dzień dobry.

– Nie, ale rzeczywiście chciałem się z tobą spotkać.

– Ciekawe… czuję, że masz mi do powiedzenia coś takiego, czego wcale nie chcę słuchać.

W tym momencie przy drzwiach od ogrodu pojawiła się starsza pani w zbyt obszernych ogrodniczkach, słomianym kapeluszu i rękawicach ochronnych. Na nosie miała okulary słoneczne, a w dłoni bukiet róż.

– Wydawało mi się, że słyszę jakieś głosy – powiedziała, wchodząc. Zatrzymała się nagle na widok J.D. – Nie wiedziałam, kochanie, że masz gościa.

– Pani Roberta Ellingsworth, mój szwagier J.D. Santini – przedstawiła ich Tiffany.

– Miło mi panią poznać – powiedział J.D.

Kobieta energicznie wyciągnęła dłoń w uwalanej ziemią rękawiczce, spostrzegła swój nietakt i wybuchnęła śmiechem.

– Mów mi Ellie, młodzieńcze, tak jak wszyscy. Weź kwiaty, Tiffany, przyniosłam je dla ciebie.

– Dzięki. Śliczne róże.

– Ja pomagałam! – oznajmiła z dumą Christina.

– Oczywiście, że pomagałaś, moje ty słoneczko. – Starsza pani zdjęła rękawiczkę i z czułością pogłaskała dziewczynkę po głowie. – Co ja bym bez ciebie zrobiła!

– A co ja bez ciebie – westchnęła Tiffany i powąchała róże. – Dziękuję, Ellie, że znów zajęłaś się dzieciakami.

– Nie ma o czym mówić, kochanie, zawsze możesz na mnie liczyć.

– Napijesz się czegoś, Ellie? Mam mrożoną herbatę, ale może być i kawa – zaproponowała Tiffany.

– Nie teraz, wpadnę później – odparła starsza pani, ocierając wierzchem dłoni spocone czoło. Zsunęła z nosa ciemne okulary, żeby się lepiej przyjrzeć nieznanemu mężczyźnie, który tak niespodziewanie pojawił się w kuchni Tiffany. – Muszę się pospieszyć, bo zaraz rozpocznie się mój ulubiony serial.

– Czekaj, niech zgadnę… – W oczach Tiffany zabłysły wesołe iskierki. – Podły brat bliźniak porwał Dereka i uwięził go, żeby się pod niego podszyć i poślubić Samanthę.

– Ciepło, ciepło. – Ellie się roześmiała. – Zdradzę ci pewien sekret: w „Życiu na wulkanie” niczego nie można do końca przewidzieć. Przyjdę, jak się skończy, i wszystko ci opowiem. Do widzenia. Było miło cię poznać – zwróciła się na pożegnanie do J.D.

– Cała przyjemność po mojej stronie – zrewanżował się, demonstrując znajomość dobrych manier.

– Ellie jest absolutnie cudowna – powiedziała z ciepłym uśmiechem Tiffany po wyjściu starszej pani. – Opiekuje się dziećmi, kiedy jestem w pracy. – Nagle zdała sobie sprawę, że była przesadnie opryskliwa dla szwagra, zapytała więc uprzejmym tonem:

– Masz ochotę czegoś się napić?

J.D. potrząsnął przecząco głową.

– Jeśli nie kawa czy herbata, to może coś mocniejszego.

– Nie, dziękuję. Może później.

– Później? – spytała, mrużąc oczy ocienione długimi rzęsami. – Czy chcesz przez to powiedzieć, że zamierzasz zostać na dłużej?

– Na trochę.

– To znaczy? – dopytywała się Tiffany, nie kryjąc niezadowolenia.

– Póki moja misja się nie zakończy.

– To brzmi dość zagadkowo – powiedziała, ustawiając róże na środku stołu i podziwiając swoje dzieło, Christina kręciła się koło kuchennych drzwi.

– Mogę porysować? – spytała.

– Świetny pomysł! – powiedziała jej matka. Wytarła mokre ręce i sięgnęła po leżące na parapecie pudełko kredek. Christina wykrzywiła buzię w podkówkę.

– Chcę rysować tam!

– Na dworze?

– Tak! Kredą!

– Proszę bardzo – zgodziła się Tiffany i otworzyła szufladę kredensu, która mieściła najrozmaitsze rzeczy – potrzebne i niepotrzebne. Christina uśmiechnęła się, biorąc z rąk matki pudełko kolorowej kredy. Wyszła przez drzwi prowadzące z kuchni do ogrodu i zabrała się za ozdabianie popękanego betonowego tarasu różnokolorowymi esami-floresami. Tiffany obserwowała ją przez chwilę w milczeniu, a gdy przekonała się, że wszystko w porządku, odwróciła się ku J.D. – A zatem, drogi szwagrze, komu lub czemu zawdzięczam twoją obecność? – spytała z ironią, po czym szybko uniosła dłoń, by tym gestem powstrzymać jego odpowiedź. – Poczekaj, niech zgadnę. Misja, powiadasz? Czyżby wysłała cię rodzinka, żebyś sprawdził, czy odpowiednio się prowadzę i właściwie wywiązuję ze swoich obowiązków? Chodzi przecież o dzieci Philipa.

Tiffany zawsze był bystra, J.D. musiał to przyznać. Przeniósł ciężar ciała na zdrową nogę, ukrywając zakłopotanie.

– Przyjechałem w interesach – wyjaśnił enigmatycznie.

– Daj sobie spokój z tymi kłamstwami, Jay. W mojej kuchni na pewno nie ubijesz żadnego interesu. Mógłbyś się wysilić na bardziej wiarygodne wyjaśnienie.

Tiffany zbliżyła się do niego na tyle, że poczuł delikatny zapach jej perfum. Był to ten sam zapach. Dobrze zapamiętał. Nie dawał mu spokoju od ostatniego spotkania – trzymał wtedy Tiffany w objęciach i miał ją tak blisko siebie! Zacisnął zęby i postanowił przejść do ataku.

– A może najpierw ty zechcesz mi wytłumaczyć, co, u licha, robiłaś w wydziale przestępczości nieletnich?

– Nie wydaje ci się, że nie powinieneś wsadzać nosa w cudze sprawy?

– Na pewno cudze?

– Potrafię dać sobie radę z własnymi dziećmi – odparła z naciskiem. – Wszystko mi jedno, co o tym myśli klan Santinich. – Tiffany wyjrzała przez szybkę w kuchennych drzwiach, by sprawdzić, czy Christina nie usłyszy niczego z rozmowy. Na wszelki wypadek zniżyła głos do szeptu. – Dobrze wiem, co twój ojciec wygadywał, kiedy dowiedział się, że Philip chce się ze mną ożenić. Próbował go odwieść od tej decyzji, przedstawiając mnie w jak najgorszym świetle jako naciągaczkę, dla której liczy się tylko konto przyszłego męża – dodała z oburzeniem.

Dobrze, że nie zna ani połowy inwektyw, jakimi obrzucał ją ojciec, pomyślał J.D. W tym momencie poczuł się winny za grzechy całej rodziny.

– Słyszałam, że ty też wywierałeś nacisk na Philipa, żeby się ze mną nie żenił, uważając to za gruby błąd z jego strony.

– Nie przeciągaj struny, Tiff – odparł J.D. Czuł, jak tężeją mu mięśnie na karku. – Miałem uzasadnione powody.

– Ani jednego dobrego – wycedziła z wściekłością przez zaciśnięte zęby.

– Może nie były dobre, ale dla mnie istotne.

– Philip i ja byliśmy… udanym małżeństwem – powiedziała, z godnością unosząc brodę.

– Skoro tak uważasz…

– Oczywiście!

Powstrzymał się od nie przemyślanej riposty i spojrzał na Tiffany. Jak zwykle wyglądała nad wyraz urodziwie, a rozchylone usta i zarumienione z gniewu policzki tylko dodawały jej uroku. J.D. przekonał się, że nadal pożąda tej kobiety. Wzbudziła w nim namiętność od pierwszego wejrzenia i od lat to się nie zmieniło. Do diabła, ale parszywa sytuacja!

– Mogę usiąść? – spytał i nie czekając na odpowiedź, zajął jedno z krzeseł o wysokim oparciu, ustawione wraz z pozostałymi wokół starego stołu na lwich nogach.

– Rób, co chcesz – odparła Tiffany, przeczesała palcami włosy i zrobiła minę, jakby miała sobie za złe, że jest nazbyt ugodowa. – Jay, dlaczego mi wreszcie nie wyjawisz, co tak naprawdę cię tu sprowadza? Jeżeli kochana rodzinka nie przysłała cię na przeszpiegi, musi być inny powód. Ostatnim razem słyszałam, że nie cierpisz ani mnie, ani tego miasta.

– To za mocno powiedziane – zaoponował, choć w duchu przyznał jej rację. Nie miał za grosz zaufania do Tiffany, a Bittersweet uważał za beznadziejne prowincjonalne miasteczko zamieszkane przez równie beznadziejny, szary motłoch. – Wspomniałem już, że przyjechałem w interesach.

– Do Bittersweet? – Machinalnie odgarnęła kruczoczarny kosmyk z policzka. – To mało prawdopodobne.

– Rozstałem się z firmą.

– Coś podobnego! Wydawało mi się, że jesteś współwłaścicielem.

– Byłem. Odsprzedałem swoje udziały.

– Tak? A dlaczego?

– Ojciec zaoferował mi pracę.

Tiffany roześmiała się z niedowierzaniem.

– Daj spokój. Tylko mi nie wmawiaj, że otrzymałeś propozycję nie do odrzucenia, Jay. Ale numer! J.D. w firmie Bracia Santini. Nie sądziłam, że dożyję czegoś podobnego.

– Ani ja – przyznał J.D. i dodał: – Ojciec wysłał mnie w interesach w te strony, pomyślałem więc, że wpadnę zobaczyć, jak wam się żyje.

– Od kiedy tak ci na nas zależy? – Tiffany zawsze stawiała sprawy jasno i była szczera aż do granic dobrego wychowania. Postanowił grać wedle jej reguł.

– Od zawsze – rzekł.

Złotobrązowe oczy Tiffany na moment pociemniały. Pochyliła głowę, zakłopotana.

– Czy powiesz mi teraz, co słychać u ciebie i dzieci?

– Już ci mówiłam. Radzimy sobie.

– Żadnych kłopotów?

– Żadnych takich, z którymi nie umiałabym sama sobie poradzić – odparła Tiffany, marząc tylko o jednym – żeby J.D. natychmiast zapadł się pod ziemię. Wyjrzała przez okno, żeby sprawdzić, co robi Christina. – Możesz przekazać swojemu tatusiowi, że u nas wszystko w porządku – dodała szybko, ale zaraz gestem unieważniła te słowa. – Nie, powiedz mu, że jest wprost fantastycznie i tylko ptasiego mleka nam brakuje.

Tiffany nigdy nie żyła w zgodzie z seniorem rodu, Carlem Santinim ani z jego żoną, a swoją teściową. Jako druga żona Philipa, w dodatku znacznie od niego młodsza, była przez Santinich uważana za smarkulę, która ma przewrócone w głowie, a zarazem oszustkę, której zależy tylko na tym, żeby się dobrać do rodzinnego majątku. Zważywszy, gdzie w końcu wylądowała, z perspektywy czasu wszystko to wydawało się makabryczną, okrutną igraszką losu.

Nie miała zaufania także do J.D., nie wierzyła w szczerość jego intencji. Czy kiedykolwiek choć przez moment rzeczywiście mu na niej zależało? Tiffany była zła na siebie, że na jego widok mocniej zabiło jej serce. Przecież przyjechał do niej na przeszpiegi! Cóż z tego…Wciąż był męski, przystojny i pociągający. Zawsze jej się podobał, choć starała się tego nie okazywać.

– A może porozmawiamy o przestępczości nieletnich?

– To moja prywatna sprawa – burknęła, ściskając dłonie w pięści.

Uśmiechnął się. Był to uśmiech zarazem cyniczny i seksowny. Mógł robić wrażenie na innych kobietach, ale nie na Tiffany, jak sobie uparcie wmawiała. W końcu zna Jamesa Deana Santiniego zbyt wiele lat, żeby się dać nabrać. Parę razy w życiu zbyt mało miała się przed nim na baczności i za każdym razem popadała w tarapaty. To nie powinno się nigdy więcej powtórzyć.

– Zapomniałaś, że wciąż należysz do rodziny?

– Od kiedy?! – Gdyby wzrok mógł zabijać, J.D. już by nie żył. Tiffany zaczęła mu oskarżycielsko wygrażać palcem przed nosem. – Wasza rodzina nigdy mnie nie zaakceptowała. Przez czternaście lat małżeństwa z Philipem ani twój ojciec, ani matka nie uznali mnie za swoją.

Tiffany chciała dodać „ani ty”, ale ugryzła się w język. Za dużo nagromadziło się wzajemnych pretensji. Marzyła o tym, by mieć to, czego życie jej odmówiło – prawdziwą, dużą, kochającą rodzinę, z tatą, mamą i licznym rodzeństwem. Poczuła ukłucie żalu w sercu. To marzenie nigdy się nie ziściło. W tym tygodniu jej ojciec – to znaczy biologiczny ojciec, człowiek, po którym odziedziczyła jedynie kod genetyczny – przysłał jej zaproszenia na ślub ze swą wieloletnią kochanką. Tiffany odwróciła głowę do okna i zaczęła obserwować, jak Christina baraszkuje z kotem. Widok córeczki zawsze poprawiał jej nastrój.

– W co się wpakował Stephen? – naciskał J.D. Tiffany zdążyła już zapomnieć, jakim upartym, irytująco dociekliwym człowiekiem potrafi być szwagier.

– To nic poważnego – próbowała go zbyć.

– To poważne na tyle, że musiałaś iść na policję.

Zbierając się do odpowiedzi, Tiffany w milczeniu policzyła do dziesięciu.

– Wiesz, J.D., że ostatnia rzecz, jakiej od ciebie oczekuję, to prawienie mi morałów. Nie wiem, po co się tu zjawiłeś, i dlaczego akurat teraz, ale chyba nie po to, żeby mnie dręczyć.

– Zadałem tylko proste pytanie – żachnął się.

– Nie zamydlisz mi oczu. Nic, do czego się bierzesz, nie jest proste ani przypadkowe.

– A czemu ty wciąż zmieniasz temat?

– Bo tobie nic do tego, mecenasie.

– Chłopak jest moim bratankiem.

– Do tej pory jakoś o tym nie pamiętałeś – powiedziała oskarżycielskim tonem.

– Ale teraz mnie to obchodzi – powtórzył z uporem, patrząc na nią przenikliwym wzrokiem. Nie zmienił się wiele, tyle tylko, że dawniej nie umiał tak długo usiedzieć w jednym miejscu. Roznosiła go energia. Teraz zaś spokojnie czekał.

– Jakiś miesiąc temu była pewna sprawa z alkoholem – rzuciła tę informację na odczepnego, bagatelizującym tonem.

– Ma dopiero trzynaście lat.

– Zgadza się, trzynaście. Ale prowodyrem był nie on, tylko starszy brat jednego z najbliższych kolegów. Tamten chłopak urządził imprezę. Zrobiło się głośno, więc sąsiedzi zadzwonili na policję. Większości udało się uciec, ale kilku chłopców przyłapano. Choć Stephen nie pił, i tak wpadł po uszy. Wydział dla nieletnich przydzielił mu kuratora. To kobieta, właśnie z nią rozmawiałam pół godziny temu.

– I uważasz, że to nic poważnego?

– Stephen zostanie oczyszczony z zarzutów. – Tiffany starała się nie okazać zdenerwowania. Uważała, że J.D. nie ma prawa ani się wtrącać, ani jej krytykować.

– Oby tak było.

– To nastolatek, a nastolatki…

– To jeszcze prawie dziecko.

Tiffany zrobiła krok ku J.D., z trudem nad sobą panując.

– Przestań mnie osądzać. Nie ty! Nie pamiętasz, ile razy sam, jak byłeś w wieku Stephena, popadałeś w tarapaty? Z tego, co mi mówił Philip, było z ciebie ziółko.

J.D. zerwał się na równe nogi, syknął z bólu i pokuśtykał do okna.

– Co ci jest? – spytała Tiffany, zła, że ją to w ogóle obchodzi. J.D. Santini był ostatnią osobą na świecie, o którą powinna się troszczyć. – Masz kontuzję?

– Pozrywane ścięgna. Nic wielkiego.

– Kiedy się to stało?

– Parę miesięcy temu. Rozbiłem się na motorze.

– Och… nikt mi o tym nie powiedział.

– A niby po co?

– Do licha! Podobno należę do rodziny.

– Trochę leżałem w szpitalu, ale to naprawdę nie był poważny wypadek. Gdybym umarł, na pewno by cię zawiadomili.

– Przed czy po pogrzebie?

J.D. zirytował jej ironiczny ton. Zacisnął zęby.

– Jesteś niesprawiedliwa. Zachowujesz się, jakbyś była wyklęta przez Santinich. A prawda jest taka, że to ty zerwałaś kontakty i zamieszkałaś tutaj, bo sama tego chciałaś.

Rzeczywiście tak było. Tiffany zrobiłaby wszystko, by wyrwać się z kręgu ludzi sobie nieprzyjaznych, mających do niej wieczne pretensje, pouczających ją, jak ma żyć i wychowywać dzieci, oskarżających ją niesprawiedliwie. Uczyniła to przy najbliższej okazji.

– Zostawmy ten temat – zaproponowała pojednawczo. – Co się stało, to się nie odstanie. Powiedz mi raczej, jakie plany mają Bracia Santini w związku z Bittersweet.

– Tata chce kupić ziemię w tej okolicy, z przeznaczeniem na winnicę.

– A ty jesteś jego przedstawicielem handlowym?

– Na to wygląda.

J.D. był otwarty i szczery, choć czasami szorstki. Rzadko się uśmiechał, ale za to potrafił przeniknąć człowieka na wylot swoim czujnym, inteligentnym spojrzeniem. Był wyjątkowo przystojnym mężczyzną o czarnych włosach i regularnych, jak wyrzeźbionych rysach, typem zdobywcy, który nie cofa się ani na krok i dostaje to, czego chce. Zawsze był niezależny, nigdy przedtem nie pracował dla swego ojca. Philip, starszy o jedenaście lat, często powtarzał, że J.D. to syn marnotrawny, który od dziecka postępuje wbrew ojcu. Co go tak radykalnie odmieniło? Jakim sposobem taki wolny ptak jak J.D. mógł się dogadać z władczym, upartym patriarchą, który prowadził rodzinną firmę żelazną ręką? Tiffany poczuła na czole kropelki potu. Nagle zrobiło się jej duszno. Otworzyła okno, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza.

– Wiesz, jesteś doprawdy ostatnim facetem, po którym można by się spodziewać, że zapomni o własnych ambicjach, podkuli ogon pod siebie i posłusznie da się uwiązać na smyczy tatusia.

– A wiesz, że życie nie zawsze układa się po naszej myśli? Nie zauważyłaś tego do tej pory? – zapytał nie bez ironii J.D., wpatrując się w Tiffany przenikliwym spojrzeniem szarych oczu.

Tiffany odwróciła wzrok. Kuchnia wydała jej się nagle mała i ciasna. Stała za blisko J.D., nie wiadomo kiedy nastrój stał się zbyt intymny.

– Och, mój Boże, to już prawie trzecia – oświadczyła, znacząco wpatrując się w tarczę zegarka. – Christinaaa! – zwołała głośno. Dziewczynka rysowała żółtą kredą po ścianie garażu. – Czas na drzemkę!

– Nie chcę spać! – krzyknęła mała księżniczka, upuszczając kredę na ziemię.

– Wybacz – rzuciła szwagrowi Tiffany, wybiegając przez kuchenne drzwi. Podmuch lekkiego wiaterku był zbawieniem dla jej spoconej twarzy i nagich ramion. Miała za sobą potworny, męczący tydzień zakończony piekłem na policji. Na dodatek John Cawthorne, ojciec, który przez trzydzieści trzy lata całkowicie ją ignorował, zaprasza na ślub. Niedoczekanie!

Kot Węgielek, wygrzewający się leniwie na słońcu, przeciągaj się, otrzepał i z wdziękiem wkroczył na ganek.

– Chodź tu, kochanie! – Idąc w stronę Christiny, Tiffany po drodze pozbierała z betonu kawałki kredy i włożyła je z powrotem do podniszczonego pudełka.

– Nie chcę spać!

– Chcesz, kochanie!

– Nie! Nie chcę! – Obrażona Christina protestowała z godnością, odymając wargi i krzyżując na piersi małe pulchne ramionka.

– Posłuchaj, Bubuś i Kubuś są już bardzo zmęczeni i czekają na ciebie w łóżeczku. Bardzo długo czekają. – Po tym argumencie Christina bez protestu dała się wziąć na ręce.

Fatalnie, że całą tę scenę obserwował przez okno J.D. Tiffany nie życzyła sobie, żeby ktokolwiek z rodziny Santinich wtrącał się w jej sprawy – ani teraz, ani kiedykolwiek w przyszłości. Za życia Philipa klan uważał, że nie jest dla niego odpowiednią żoną, więc teraz przynajmniej z czystym sumieniem mogliby się odczepić i nareszcie dać jej spokój.

– Za chwilę wracam! – rzuciła zdyszana w stronę nieproszonego gościa, kierując się na piętro, do sypialni córki. Od stu lat, nie licząc dobudowanej współcześnie łazienki, nic się nie zmieniło w architekturze tej części domu. Christina sypiała w niewielkiej alkowie, z okienkiem wychodzącym na sad owocowy na tyłach domu. Obok miał pokój Stephen, a Tiffany po przeciwnej stronie korytarza. Na parterze były dwa apartamenty zajęte przez lokatorów oraz trzeci – aktualnie pusty – na drugim piętrze. Wozownia, znajdująca się po przeciwnej stronie podwórza, także była przerobiona na apartamenty mieszkalne. Parter zamieszkiwali lokatorzy, pięterko było wciąż do wynajęcia.

– Idziemy lulu – szepnęła Tiffany do Christiny, otulając ją kołdrą ręcznej roboty, prezentem od babci. Po jednej stronie poduszki ułożyła pluszowego królika Bubusia, któremu brakowało jednego oka, po drugiej zaś zabawnego szopa Kubusia.

– Jeszcze nie – marudziła córka.

– Dobrze. – Tiffany pochyliła się nad łóżeczkiem i ucałowała spocone czółko. Christina przyszła na ten świat przed trzema laty, zupełnym przypadkiem. Philip i Tiffany już dawno zadecydowali, że jeden potomek, czyli Stephen, w zupełności im wystarczy. Tym bardziej że Philip miał dwójkę dorastających dzieci z pierwszego małżeństwa. Często przytaczał filozoficzną maksymę, iż nie należy mnożyć bytów nad potrzebę, zwłaszcza że alimenty kosztowały go fortunę.

Patrząc z miłością na córeczkę, Tiffany nie po raz pierwszy stwierdziła w duchu, że Bóg najwyraźniej był innego zdania. Mimo iż sama stosowała środki zabezpieczające, a Philip od lat raczej symbolicznie wypełniał małżeńskie obowiązki, Christina została poczęta, i był to cud. Albo przeznaczenie, jak powiedziała mężowi.

– Przekleństwo raczej – skomentował Philip. – Jak myślisz, na ile dzieci jeszcze mnie stać?

– Tylko na to jedno.

– Ukartowałaś to – stwierdził zrezygnowany. Był pewien, że specjalnie nie założyła diafragmy. Kłótnie się przeciągały, a Philip objawiał swoje niezadowolenie, włócząc się po mieście lub spędzając coraz więcej godzin w biurze. Przez pół miesiąca nocował w służbówce, udając, że nie mieszka w domu, póki

Tiffany nie zażądała wyjaśnień.

– Ja chcę tego dziecka – powiedziała stanowczo – pozą tym Stephen potrzebuje rodzeństwa.

– Już je ma.

– Przyrodni brat i siostra nie mieszkają razem z nami – zauważyła Tiffany, nie bacząc na jawną irytację męża. – Słuchaj, Philip, nie planowałam tego dziecka, ale skoro jestem w ciąży, uważam, że powinnam je urodzić, i cieszę się na to. Ty też powinieneś.

– Jestem za stary, żeby znów być ojcem.

– Ale ja jestem wystarczająco młoda, żeby być matką. Wszystko się ułoży – przekonywała go. Bardzo pragnęła tego dziecka. – Sama się wszystkim zajmę.

Odpowiedzią był cichy zrezygnowany pomruk i szelest gazety, otworzonej na dziale sportowym. Philip usadowił się w fotelu i zagłębił w lekturę. Mimo że Tiffany zabolała obojętność męża, postanowiła nieodwołalnie urodzić dziecko i otoczyć je miłością. W końcu zresztą nawet Philip pogodził się z perspektywą pieluch i nocnego karmienia. Pewnego dnia przyszedł do domu z wielkim bukietem wiosennych kwiatów i oświadczył, że drugie dziecko, choć nie planowane, jest z pewnością darem losu, który podtrzyma ich nadwątlone małżeństwo.

– Albo nagle odmłodnieję, albo błyskawicznie stetryczeję – spuentował z humorem.

Tiffany z żalem wspominała mężczyznę, którego kochała, albo przynajmniej kiedyś sądziła, że kocha. Christina ziewnęła, przeciągnęła się rozkosznie, a jej powieki z wolna opadły. Tiffany na palcach wyszła z pokoju i wróciła do kuchni.

J.D. czekał tam na nią, a na jego twarzy malowało się dobitne postanowienie.

– Masz tu wolny apartament, jak widzę.

– W tej chwili tak, ale pewnie niedługo znajdę lokatora.

J.D. uśmiechnął się przebiegle, zadowolony z siebie.

– No cóż, pani Santini, koniec końców to pani szczęśliwy dzień… – Na te słowa Tiffany zesztywniała. Chyba nie miał zamiaru… – Tak, zgadłaś – powiedział, w mgnieniu oka odczytując jej myśli. – Nie mam gdzie mieszkać, więc równie dobrze mogę zostać tutaj na czas pobytu w mieście.

Tiffany wiedziała, że nie wolno jej do tego dopuścić. Nie chciała mieć go tak blisko, pod własnym dachem. Obecność J.D. oznaczała komplikacje, a ona ich sobie nie życzyła.

– Wybacz mi, Jay, ale nie wynajmuję mieszkań na tydzień ani nawet z miesiąca na miesiąc. Minimalny okres wynajmu to pół roku, przy czym zawsze żądam od lokatorów równowartości dwumiesięcznego czynszu i wadium na poczet ewentualnych zniszczeń.

– Naprawdę? – W szarych oczach J.D. zabłysły kpiące iskierki.

– Oczywiście.

– No to świetnie. – Z wyraźną satysfakcją odpowiedział wyzwaniem na wyzwanie. – Poproszę o dokumenty do podpisu.

Загрузка...