ROZDZIAŁ 2

To szaleństwo – mruknęła pod nosem Tiffany, wdrapując się na drugie piętro.

J.D. szedł za nią, dźwigając worek i neseser. Niesprawna noga nie ułatwiała mu pokonywania stromych schodów.

– Nie do końca – zaoponował, gdy dotarli na miejsce. Westchnął z ulgą i rzucił bagaże na pasiasty materac, leżący na staroświeckim łożu z mosiężnym zagłówkiem.

Tiffany zauważyła, że kąciki ust pobielały mu z wysiłku. Uwolniony od ciężaru, pokuśtykał do balkonowego okna i wyjrzał na podwórze.

– Bardziej odpowiedni byłby dla ciebie lokal na parterze – zauważyła.

– Naprawdę? To miło, że się o mnie troszczysz – odparł drwiąco, odgarniając włosy z czoła.

– Po prostu stwierdzam fakt. A swoją drogą, po co ci mieszkanie w Bittersweet, tej, twoim zdaniem, zapadłej dziurze?

– Wspominałem ci już o winnicy…

– Owszem, ale wciąż nie rozumiem, po co kupować ziemię akurat tutaj. Dlaczego nie w Kalifornii?

– Ojciec chciałby mieć stałe przedstawicielstwo w Oregonie.

– Jest mnóstwo winnic w Willamette Valley, znacznie bliżej Portland – stwierdziła Tiffany, rozważając w duchu, w jakim stopniu obecność Santinich właśnie tutaj, w jej rodzinnym mieście, wpłynie na życie jej i dzieci. Nie miała wątpliwości co do tego, że nie zechcą zostawić jej w spokoju. Przeprowadziła się do starej rezydencji, którą Philip traktował tylko jako lokatę kapitału, licząc na to, że uczyni z niej swój azyl, że z dala od ludzi z czasem zapomni o traumatycznych przeżyciach, o bólu i poczuciu winy.

– Ojciec uważa, że tutejszy klimat wyjątkowo sprzyja uprawom winorośli. Na północy stanu założył już winnice i…

– Wiem przecież – wpadła mu w słowo, pamiętając aż za dobrze łagodne wzgórza winnic należących do rodziny Santinich.

– Tak jak ci mówiłem, na razie badam teren.

– A przy okazji badasz, jak się sprawuję jako matka dzieci Philipa, potomków waszego klanu – skandowała poirytowana Tiffany.

Odkąd pamiętała, stary Carlo Santini traktował ją jak intruza i osobę z gruntu podejrzaną. Wbił sobie do głowy, że omotała jego syna, ponieważ chciała zawładnąć jego pieniędzmi. Santini nie mogli pojąć, że gdy poznała Philipa, zainteresowała się nim nie dla majątku, ale z powodu jego osobistego czaru, kultury, wykształcenia i staroświeckiej adoracji, jaką umiał jej okazać. Była młodziutka, ufna, a przy tym impulsywna… Była, bo już taka nie jest. Zbyt dużo przeszła, by zachować świeżość spojrzenia młodej dziewczyny i jej naiwność. A co do stanu konta Philipa, to w praktyce okazało się, że wcale nie jest ono takie pokaźne.

– Nikt z nas nie uważał i nie uważa, że jesteś złą matką – powiedział J.D. i otworzył drzwi balkonowe. Podmuch wiatru wniósł do pokoju orzeźwiający zapach kwiatów i świeżo ściętej trawy.

– Złą matką nie. Tylko beznadziejną żoną.

J.D. nie podjął wyzwania.

– Wiem, co sądzi o mnie twoja rodzina – ciągnęła Tiffany rozgoryczonym tonem. Stare urazy nie dawały jej spokoju. – Nieraz słyszałam, że wybrałam dużo starszego męża nie tylko ze względu na jego pieniądze, ale także dlatego, że dorastałam bez ojca.

– A co ty o tym sądzisz?

– Ja wiem swoje. Pokochałam twojego brata, po prostu. Wierz mi, to się ludziom zdarza, i wtedy, gdy w grę wchodzi uczucie, inne sprawy, jak na przykład różnica wieku, przestają mieć znaczenie. A poza tym, on nie żyje i nikomu nic do tego.

Tiffany pochyliła się i starannie starła smugę kurzu z szafki przy łóżku. Chciała ukryć twarz, w której zazwyczaj można było czytać jak w otwartej księdze. Wolała, żeby J.D. nie dostrzegł, jak bardzo nadal ją oburzają podłe, niczym nie usprawiedliwione opinie Santinich. Szczególnie teraz, kiedy efekty jej własnych wysiłków wychowawczych stanęły pod znakiem zapytania.

– Nie musisz się tłumaczyć.

– Nie?! – wykrzyknęła, niezdolna już dłużej hamować emocji. – To po diabła przyjechałeś do Bittersweet? Nie próbuj dłużej mydlić mi oczu bajeczkami o winnicy, dobra? Koło granicy z Oregonem znajdziesz z tuzin takich samych dziur jak ta, a drugie tyle w Kalifornii. Muszę naprawdę mieć pecha, że akurat tutaj cię przyniosło!

Tiffany zamilkła, uświadamiając sobie, że J.D. wpatruje się w nią uważnie z nie ukrywanym politowaniem. W każdym razie tak to odebrała. Obronnym gestem skrzyżowała ramiona na piersiach. Znowu to samo. Za każdym razem, gdy znalazła się w towarzystwie J.D., traciła kontrolę nad swoim zachowaniem; zwykle spokojna i opanowana wybuchała gniewem lub w najlepszym wypadku wygłaszała pod adresem szwagra złośliwości.

– Słuchaj, J.D., to nonsens, żebyś wynajmował u mnie takie małe mieszkanie – powiedziała w miarę obojętnym tonem, ogarniając gestem niewielką przestrzeń.

Miejsca w pokoju starczało tylko na łóżko, biurko, stolik, małą kanapkę i telewizor. Kuchnia z trudem mieściła dwupalnikową płytę do gotowania, małą lodówkę i zlew. Łazienka była zdecydowanie niewielka; znajdowały się w niej prysznic, sedes i umywalka.

– Jak dla mnie, wystarczy – rzekł lakonicznie. Jego miękka, południowa wymowa zirytowała Tiffany.

– Mam nadzieję, że nie zostaniesz na dłużej?

J.D. nie odpowiedział od razu.

– A gdybym chciał zostać dla ciebie?

– Na razie nie masz po co – wykrztusiła z trudem, zmieszana. Momentalnie pożałowała tych słów, ponieważ J.D. spytał:

– A mogę mieć?

– Nie! – wykrzyknęła, i zaczerwieniła się mocno. – O… oczywiście, że nie. Chyba że chcesz…

– Chcę.

Stał zbyt blisko. Tiffany przebiegł dreszcz.

– Skoro tak, to czuj się jak u siebie w domu.

– Dzięki, nie omieszkam.

Tiffany nie zamierzała ciągnąć tej krępującej, pełnej podtekstów rozmowy. Odwróciła się na pięcie i zbiegła po schodach. Miała masę pracy i mnóstwo problemów. Doprawdy nie potrzebowała ich więcej, a przyjazd przedstawiciela klanu Santinich mógł oznaczać dla niej tylko jedno: dodatkowe komplikacje, całkowicie zbędne w sytuacji, w jakiej tkwiła od czasu śmierci męża. Przestraszyła się, że pobyt J.D. pod jej dachem zniweczy z takim mozołem odzyskany spokój. I tak ostatnio wyniknęły kłopoty ze Stephenem. No cóż, zaczął się w jego życiu okres dojrzewania i hormony dały o sobie znać. Z pewnością obecność ojca pomogłaby chłopcu przetrwać ten trudny czas. Niestety, zabrała go śmierć i Tiffany musiała polegać wyłącznie na swoim instynkcie macierzyńskim. Jakby tego nie było dość, po latach objawił się jej biologiczny ojciec, co było dla niej szokiem, ponieważ matka zawsze utrzymywała, że on nie żyje. Tymczasem John Cawthorne był zdrów i pełen wigoru, a ponadto teraz na siłę usiłował odzyskać córkę, o której nie raczył pamiętać przez lata. W dodatku jego starania popierały dwie przyrodnie siostry Tiffany, których dotąd nie znała i wcale nie pragnęła bliżej poznać.

– Wspaniale, nie ma co – mruknęła do siebie, zaglądając po drodze do pokoju Christiny, aby się upewnić, że córeczka śpi spokojnie. – Po prostu fantastycznie.

Obecność J.D. była jej zdecydowanie nie na rękę. Szczerze kochała Philipa, ale od początku, od kiedy znalazła się w rodzinie Santinich, była świadoma, że sympatia okazywana jej przez brata męża ma dwuznaczny podtekst. To ją krępowało, zwłaszcza że i ona w towarzystwie J.D. zachowywała się inaczej niż zwykle; jej stosunek do brata męża też nie był jednoznaczny.


– Nie chwytam – powiedział Stephen, kładąc deskę na ganku od strony kuchni.

Sprzęt był mocno zniszczony i odrapany – napisy reklamujące Nirvanę i Metallicę niemal zatarte, a kółka zjechane i nie tak krągłe jak kiedyś. Wszedł do kuchni, gdzie jego matka próbowała jednocześnie przygotować kolację i doprowadzić do ładu domowe rachunki.

– Po co on tu przyjechał?

– Ponoć w interesach.

Stephen wytarł spocone dłonie o spodnie i odgarnął włosy z czoła.

– Nie podoba mi się to wszystko.

Mnie też nie, potwierdziła w myślach Tiffany, ale, by nie niepokoić syna, głośno powiedziała:

– Nie będzie nam przeszkadzał.

Z wolna zapadał zmrok. Tiffany schowała książeczkę czekową i rachunki, zniechęcona stanem swoich finansów. Permanentnie brakowało jej pieniędzy. Niezbyt wysoka pensja i stale zmieniające się wpływy z czynszu od lokatorów wynajmujących mieszkania nie wystarczały na pokrycie niezbędnych wydatków na utrzymanie rodziny. A do tego dochodziły koszty związane z zachowaniem domu w miarę przyzwoitym stanie.

– No i dobrze – mruknął Stephen, zaglądając do garnka z sosem barbecue, który perkotał na kuchni.

Mimo zapadającej nocy wciąż było gorąco. Wspaniale ubarwiony koliber w poszukiwaniu nektaru przyleciał w pobliże domu, do kwiatów klematisu, oplatającego kuchenną werandę, a dzięcioł zapamiętale stukał w pień starego dębu. Od ulicy dobiegał stłumiony szum przejeżdżających aut.

– Przyjdzie na kolację?

– Nie sądzę.

– To i dobrze.

– Nie mów tak, przecież to twój bliski krewny, rodzony brat twojego ojca – upomniała syna Tiffany.

A mój szwagier, dodała w duchu, czy mi się to podoba, czy, nie. J.D. podpisał umowę najmu aż na pół roku, wręczył jej czek i pokuśtykał do samochodu po resztę swego dobytku. Kontuzja wciąż była widoczna i Tiffany zastanawiała się, czy właśnie otarcie się o śmierć skłoniło go do pojednania z ojcem. A może Carlo namówił go do tego po śmierci starszego syna? Serce jej się ścisnęło na wspomnienie koszmarnego wypadku, na skutek którego utraciła Philipa. Od tamtego pamiętnego tragicznego wydarzenia nie opuszczało jej przytłaczające poczucie winy. To ono łączyło ją z nieżyjącym mężem. Owszem, kochała Philipa, ale to uczucie już należało do przeszłości, która dla niej była zamkniętym rozdziałem.

– Czemu cię dziś wezwali na rozmowę do kuratorki? – zapytał Stephen sztucznie obojętnym tonem. Nerwowo pocierał łokieć. Był to tik, który pozostał mu z dzieciństwa.

– Chciała mnie bliżej poznać.

Za drzwiami prowadzącymi na werandę miauknął kot.

– Chodź, głodomorze! – zawołała z uśmiechem Tiffany. Zauważyła, że listwa na drzwiach jest coraz bardziej obluzowana. Kolejna rzecz w domu wymagająca naprawy. Węgielek z gracją wszedł do kuchni.

– Domyślam się, mamo. – Stephen drążył temat. – Czy możesz mi powiedzieć, o co cię pytała?

Tiffany uznała, że właśnie nadszedł odpowiedni moment na szczerą rozmowę. Od dawna czekała na taką okazję.

– Zaczęła od pytań o ciebie – no wiesz, czy się uczysz i czy wszystko u nas w porządku.

– Przecież wczoraj sam u niej byłem.

– Wiem, ale chciała pewne rzeczy uściślić. Ona martwi się o ciebie, Stephen. Ja zresztą też.

– Niepotrzebnie, wszystko jest w porządku.

Gdybyż to była prawda. Bóg jeden wie, jak bardzo Tiffany chciała zaufać synowi.

– Pytała o twoją znajomość z panem Wellsem.

Stephen znieruchomiał z kiścią winogron w ręku, po czym wypluł pestkę do zlewu.

– Wielkie halo. Pracowałem trochę u niego.

– Od pani kurator dowiedziałam się, że policja uważa, iż wiesz coś na temat zniknięcia pana Wellsa, ale nie chcesz nic powiedzieć.

Tiffany uznała podejrzenia policji za absurdalne, co mocno podkreśliła w rozmowie z kuratorką. Isaac Wells zniknął bez śladu ponad miesiąc temu i do tej pory się nie odnalazł. Śledztwo prowadzone przez miejscową policję nie przyniosło rozwiązania zagadki. Starszy pan po prostu się zdematerializował. Tiffany nie miała wątpliwości, że jej syn nie mógłby być zamieszany w nic poważnego. Nastręczał pewnych trudności wychowawczych charakterystycznych dla wieku dojrzewania, i to wszystko. Zamierzała jednak wyjaśnić sprawę do końca.

– Nic nie wiem – burknął Stephen.

– Okazało się, ale pewna osoba, zastrzegająca sobie anonimowość, zeznała, że widziała cię w pobliżu domu Wellsa tego dnia, kiedy zniknął.

– Ktoś mnie widział? – spytał pobladły nagle chłopiec. Tiffany ogarnął niepokój.

– Tak twierdzi policja.

– Ta osoba kłamie. Nie było mnie tam.

– Na pewno?

– Nie wierzysz mi?! – wykrzyknął Stephen i nerwowo oblizał wargi.

– Oczywiście, że ci wierzę, ale…

– Ale co? – przerwał.

– Ty przedstawiasz swoją wersję, a tamta osoba swoją.

– Kto to jest?

– Naprawdę nie wiem. Musisz przyznać, że od dawna ciągnęło cię na farmę starego Isaaca.

– Tak. Podobały mi się jego stare samochody, i tyle. Mamo, chyba nie myślisz, że miałem coś wspólnego z jego zniknięciem?

– Oczywiście, że nie, ale wiem, że wcześniej zachodziłeś do pana Wellsa.

– Mamo, mogę się przyznać, że raz przejechałem się bez pozwolenia jego szewroletem, ale to wszystko. Nie chciałem niczego ukraść, przysięgam. Nigdy bym czegoś podobnego nie zrobił. – Twarz chłopca była biała jak płótno. Przełknął głośno ślinę, aż jabłko Adama poruszyło mu się na szyi. – To znaczy… ja nigdy… O Boże, mamo, o co ty mnie podejrzewasz?

– Wiem, że nie zrobiłeś krzywdy panu Wellsowi, nie byłbyś do tego zdolny – powiedziała impulsywnie. Czuła skruchę i współczuła synowi. – Kochanie, zapewniam cię, że nie podejrzewam cię o nic złego. – Wyciągnęła rękę, by uściskać Stephena, ale on się uchylił. – Ja tylko… – Chłopiec popatrzył jej prosto w twarz swymi pięknymi oczami, które pokochała od momentu jego narodzin. Tiffany czuła się okropnie. – Synku, kocham cię i wierzę, że mówisz prawdę. Chcę się tylko dowiedzieć, co robiłeś tamtego dnia, gdy przyłapał cię pan Wells. I dlaczego w tej sprawie skłamałeś.

Z chmurnych oczu chłopca wyzierał gniew.

– Ale ja nie…

– Uważaj, nie brnij dalej w kłamstwa.

Stephen odwrócił wzrok. Wyjrzał przez okno, jakby tam, na zewnątrz szukał pomocy w trudnej sytuacji, w jakiej się znalazł. Młodzieńcze, kanciaste ramiona ugięły się, jakby ktoś włożył na nie ciężar.

– Tamtego dnia przejechałem się samochodem Wellsa z nudów. No i dlatego, że się założyłem.

– Założyłeś się?

– Miles Dean mnie wyzwał. Chyba go znasz?

A jakże. Jak mogłaby zapomnieć Milesa Deana, chłopaka o parę lat starszego od Stephena, który od początku sprowadzał jej syna na złą drogę.

– Nie kłamałem. Wells mnie przyłapał i musiałem odpracować ten zakład. I tyle. Przecież ci już o tym mówiłem.

– A co masz mi do powiedzenia na temat tego dnia, kiedy po raz ostatni widziano Isaaca Wellsa?

Stephen znów przełknął ślinę, jakby miał w gardle dławiącą gulę.

– No dobrze, powiem ci. Tamtego dnia byłem na farmie ostatni raz. Znowu się założyłem.

– O Boże, Stephen, nie!

– Ale to prawda – stwierdził, wciskając obie dłonie do kieszeni mocno już przetartych dżinsów. – Kilku chłopaków wiedziało, że orientuję się, gdzie Wells trzyma klucze do szopy, w której stoją stare samochody. No więc…

– No więc co? – ponagliła go Tiffany, dziwiąc się, że tak długo i uparcie dochowywał tajemnicy.

– Założyłem się z Milesem Deanem, że zdobędę te klucze.

– Znowu? Po co Miles się zakładał?

– Nie wiem. Może chciał się przejechać? Podobał mu się buick… No, ale właśnie tego dnia stary się ulotnił.

Tiffany z wrażenia zaschło w gardle. Bała się pytać dalej, ale musiała doprowadzić wyjaśnienie sprawy do końca.

– No i co?

– Pytasz, czy zdobyłem klucze? Nie! Nie udało mi się. Wdrapałem się na płot i już miałem zamiar zakraść się do szopy, kiedy przypadkiem się odwróciłem. Na ganku siedział w bujanym fotelu pan Wells ze strzelbą i patrzył prosto na mnie. – Stephen zaczerpnął powietrza. – To było niesamowite, mamo. Mówię ci, okropne. No więc… uciekłem. – Spojrzał w dół i zaczerwienił się. – Bałem się jak diabli, więc wziąłem nogi za pas. Miles był wściekły. Groził, że stłucze mnie na kwaśne jabłko.

– Dlatego bałeś się o tym mówić?

Skinął głową w milczeniu, a w oczach zaszkliły mu się łzy.

– Och, synku… – Tiffany pragnęła go objąć i przytulić, ale nie miała odwagi. Spojrzenie, jakie jej rzucił, nakazywało trzymać matczyne uczucia na wodzy. – I od tamtej pory już nie widziałeś Wellsa?

– Chyba nikt go nie widział – wyszeptał Stephen. Jego cichy głos ledwo było słychać.

– Dlaczego nie opowiedziałeś o tym policjantom?

– Bo się bałem.

– Ja się też boję – wyznała Tiffany. Postukała drewnianą łyżką o brzeg garnka. Wierzyła Stephenowi, ale miała pretensję, że nie powiedział jej o wszystkim wcześniej, że nie miał na tyle zaufania do własnej matki, by podzielić się z nią kłopotami. Zabrzęczał minutnik, przypominając, że trzeba sprawdzić węgiel drzewny przygotowany do grilla.

– Mamo! – Z korytarza dobiegło wołanie Christiny. Wkrótce i ona sama pojawiła się w drzwiach, ciągnąc za sobą kocyk.

– No i proszę, patrzcie państwo, kto tu do nas przyszedł! – Tiffany uniosła córeczkę z podłogi i cmoknęła w czoło. – Wyspała się dzidzia?

– Tak! – zamruczała Christina i oparła ciężką od snu głowę na ramieniu matki.

– Gęgul Śpioch! – roześmiał się Stephen i wziął ze stołu kolejną kiść winogron.

– Nie jestem Gęgul Śpioch! – zaprotestowała dziewczynka.

– Nie kłóćcie się. Oczywiście, że nie jesteś, kochanie. – Tiffany rzuciła synowi ostrzegawcze spojrzenie. – On się tak tylko z tobą droczy.

– On jest wielki…bałwan! – powiedziała mała.

– Ho, ho, ho – drażnił się z siostrą Stephen. – Powiedz, Chrissie, kto jest bałwan?

– Uspokójcie się wreszcie – zwróciła się do dzieci Tiffany. – Zjedz trochę winogron, mój skarbie, a ja upiekę kurczaki.

– Nie lubię winogron!

Stephen wypluł kolejną pestkę do zlewu.

– Patrz, mamuniu, ale świnka. Ciebie też nie lubię, bałwanie!

– Christina, przestań przezywać brata, a ty, Stephen, wstydź się! Taki stary koń, a dokucza zaspanemu dziecku. Chciałam zauważyć, że ty też często wstajesz z łóżka lewą nogą.

– Niech idzie spać! – rozkazującym tonem powiedziała Christina.

– Ja nie śpię w dzień, bo jestem dorosły.

– Skoro tak, to nakryj do stołu – zarządziła Tiffany. Chłopak niechętnie zabrał się do roboty, mamrocząc coś pod nosem o babskich zajęciach.

– Dlaczego nie możemy iść na wesele? – spytał Stephen, kładąc na stół trzy plecione podkładki pod talerze. Potem sięgnął do kredensu po szklanki. Tiffany usłyszała kroki na werandzie i wyjrzała. Był to J.D. Przebywanie z nim pod jednym dachem nie będzie ani łatwe, ani przyjemne, pomyślała.

– Jakie wesele?

– No, dziadka.

W tym momencie J.D. wszedł do kuchni.

– O jakim weselu mówicie? Twoi dziadkowie są małżeństwem od pięćdziesięciu lat, Stephen.

– Nie miał na myśli Santinich – wyjaśniła Tiffany, marząc o zmianie tematu, choć i tak prędzej czy później J.D. dowiedziałby się o wszystkim. W takiej mieścinie jak Bittersweet plotki rozchodziły się z prędkością światła. – Mój ojciec bierze ślub w niedzielę.

– Twój ojciec? No, no – gwizdnął cicho. – Wydawało mi się, że nie żyje… W każdym razie nie było go dotąd w polu widzenia.

– Pojawił się, jak widzisz, i to z hukiem – westchnęła Tiffany. Wyjęła z lodówki miskę z kawałkami kurczaka przygotowanymi do grillowania. Wyszła na werandę i zaczęła je układać na drucianej kratownicy. Mięso zaskwierczało na ogniu. – Stephen, przynieś sos i drewnianą łyżkę – rzuciła, nie odwracając się.

Garnek i łyżkę podał jej jednak J.D. i poprosił:

– Opowiedz mi o swoim ojcu.

Tiffany zawahała się. Zaczęła polewać gorące porcje. Nie zamierzała wtajemniczać szwagra we własne rodzinne sprawy, ale najwyraźniej nie pozostawił jej wyboru.

– To długa historia – powiedziała wymijająco, po czym dodała: – W każdym razie moim ojcem jest John Cawthorne, który ma się dobrze wbrew temu, co zawsze słyszałam od matki. Twierdziła, że ojciec nie żyje.

– Dlaczego?

– Najwidoczniej uważała, że tak będzie dla mnie lepiej. Gdybym wiedziała, że mój ojciec żyje, oczekiwałabym, że się mną zainteresuje – odwiedzi, zabierze na wakacje, pomoże. Ponieważ tak by się nie stało, martwiłabym się i nabawiła kompleksów. Matka najwyraźniej chciała mnie oszczędzić – dokończyła cicho, aby nie dosłyszały jej dzieci przekomarzające się w kuchni.

– Cawthorne… – powtórzył J.D. w zamyśleniu. Zdawało mu się, że słyszał już wcześniej to nazwisko.

– To znana tutejsza osobistość. Hodowca, potem handlarz nieruchomościami, a w końcu biznesmen. Był żonaty. Miał jedną córkę, to znaczy jedną z prawego ło… – Tiffany urwała nagle, gdyż zauważyła, że dzieci podsłuchują. Po krótkiej chwili spytała głośno: – A może zjesz z nami? – Była to ostatnia rzecz, na jaką ona sama miała ochotę, a w dodatku zauważyła, że Stephen za plecami stryja przewraca oczami i robi miny.

– Dziękuję, innym razem – potrząsnął głową J.D. – Przyszedłem, żeby cię jeszcze o coś prosić. Czy mogę korzystać z twojego telefonu, póki mi nie założą oddzielnego numeru?

– Oczywiście. – Tiffany odetchnęła z ulgą. W obecności J.D. cały czas czuła się spięta i podminowana. Po raz setny powiedziała sobie w duchu, że powinna w miarę możliwości unikać szwagra. – Aparat jest w kuchni, wisi na ścianie.

– Widziałem.

– Drugi znajdziesz na piętrze.

– Ten w kuchni całkowicie mi wystarczy – stwierdził. – Zapłacę, kiedy przyjdzie rachunek. Dziękuję ci.

– Nie ma za co – odpowiedziała automatycznie. Telefon. Niby głupstwo, a jak wszystko, co związane z J.D., zapowiadał dalsze komplikacje. – Szczerze cię zapraszałam na dzisiejszą kolację – wyrwało się Tiffany. Czuła, że robi błąd, ale nie mogła się powstrzymać. Przecież mieli mieszkać w jednym domu przez kilka następnych miesięcy. Należało zatem próbować ułożyć wzajemne stosunki. – To tylko pierwszy krok, ale myślę, że powinniśmy spróbować…

– Czego spróbować, Tiffany? – spytał. Jego oczy były czarne jak antracyt. Miała wrażenie, że znów z niej drwi.

– Nic, nic. Po prostu usiłuję być uprzejma.

– Myślę, że etap konwencjonalnej uprzejmości mamy już za sobą.

– A może powinniśmy się cofnąć krok lub dwa?

– Kto to powiedział, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki?

– Ten, kto to powiedział, nie miał racji. Wpadłeś tu jak burza, bez zapowiedzi. Wypytywałeś mnie o wszystko, jakbyś miał do tego prawo. Zmusiłeś mnie do wynajęcia mieszkania. A więc uważam, nie, wręcz żądam od ciebie minimum uprzejmości i przestrzegania cywilizowanych form. Jeśli się nie zastosujesz do moich warunków, natychmiast unieważnię naszą umowę.

J.D. spojrzał w stronę kuchni, gdzie dzieci chowały się tuż za drzwiami.

– Dziękuję za zaproszenie – rzekł uprzejmie. – Skorzystam innym razem. Bardzo dziękuję.

Wszedł do domu przez kuchnię i zniknął w korytarzu. Tiffany biła się z myślami. Z jednej strony poczuła ulgę, że już go nie ma, z drugiej jednak była urażona, że odrzucił zaproszenie, na które zdobyła się z niemałym trudem. Uczyniła to, ponieważ uznała, że przynajmniej na czas pobytu J.D. w jej domu stosunki pomiędzy nimi powinny stać się w miarę poprawne. Nieustanne napadanie na siebie, czynienie sobie wyrzutów czy prawienie złośliwości na pewno byłoby nie do wytrzymania na dłuższą metę.

I pomyśleć, że swego czasu bardzo się do siebie zbliżyli – z pewnością za bardzo. Konsekwencje wynikające z tego faktu, abstrahując od innych powodów, były źródłem niepokoju Tiffany.

– Stary zgred – skomentował Stephen, gdy Tiffany wniosła do kuchni talerze z jedzeniem.

– Nie powinieneś go tak nazywać.

– Dlaczego nie?

– Bo to nieładnie – wtrąciła się Christina i z przekonaniem kiwnęła główką, aż jej czarne loki zatańczyły.

– Wielkie mecyje. Sama mnie uczyłaś, mamo, żeby zawsze mówić prawdę.

Tiffany postawiła na stole miskę z sałatką włoską i wrzuciła do mikrofalowej kuchenki kilka kromek czosnkowego chleba. Postanowiła, że nie da się synowi zapędzić w kozi róg. Postawiła przed dziećmi po szklance mleka i rozważała, czy sobie nie nalać wina, ale zrezygnowała z picia alkoholu. Póki J.D. był pod jej dachem, musiała zachować czujność. Po co tak naprawdę przyjechał do Bittersweet? Na pewno ją okłamał. Przykre doświadczenia z przeszłości nie nastrajały optymistycznie. Póki będzie tu mieszkał, trzeba się go będzie wystrzegać.


Było jasne jak słońce, że chłopak ma kłopoty z prawem.

– Psiakrew – zaklął głośno J.D. i usiadł na łóżku.

Od przyjazdu męczyło go poczucie winy. Czy słusznie? Przecież to nie przez niego Stephen wpadał na głupie pomysły. Zresztą, który nastolatek w okresie dojrzewania nie przeżywa okresu buntu, który potrafi się oprzeć nie zawsze korzystnym wpływom młodzieżowego środowiska? Stephen miał za sobą traumatyczne przeżycia: tragiczną i przedwczesną śmierć ojca, przeprowadzkę z okolicy, w której przebywał od dzieciństwa w zupełnie nowe miejsce, zmianę szkoły, rozstanie z kolegami. To stanowczo za dużo jak na jednego kilkunastoletniego chłopca. Nic dziwnego, że się miota jak dziki zwierzak w klatce.

W dodatku J.D. nie przywiózł dobrych nowin, przeciwnie. Z samego dna nesesera wyciągnął grubą beżową kopertę. Znajdował się w niej akt notarialny potwierdzający, że od wypadku, w którym Philip stracił życie, dom zajmowany przez Tiffany już do niej nie należy. Stał się własnością rodziny Santinich.

J.D. rzucił kopertę na łóżko. Gorzko żałował, że zgodził się na propozycję ojca i zastąpił Philipa. Nigdy w młodości nie chciał pracować w rodzinnej firmie Bracia Santini. Udawało mu się to przez wiele lat, aż wreszcie, po nagłym zgonie starszego brata, poczuł się w obowiązku wspomóc ojca. Rodzice byli załamani utratą Philipa. Ojciec deklarował nawet, że zupełnie wycofa się z interesów. Zbiegiem okoliczności w tym samym okresie J.D. uznał, że powinien zrobić przerwę w praktyce adwokackiej. Miał już dość grzebania w kodeksach i codziennego użerania się w sądzie, zbrzydło mu wyszukiwanie kruczków prawnych i pisanie wykrętnych uzasadnień.

Traf chciał, że uległ wypadkowi, co doprowadziło w efekcie do zmiany dotychczasowej hierarchii wartości. Gdy jego partner zaproponował, żeby pozwać za wyrządzone szkody fabrykanta motocykli, departament dróg publicznych i rodziców chłopaka, którego J.D. cudem nie staranował, coś się w nim przełamało. Odmówił dochodzenia odszkodowań. Jechał z maksymalną prędkością i wypadek nastąpił z jego winy. Omal nie stracił żyda i nie zamierzał winić o to nikogo, poza sobą samym. Dzięki wypadkowi zyskał dystans do wielu spraw i własnych dotychczasowych wyborów życiowych.

Gdy ojciec zaproponował mu pracę w firmie, zgodził się z zastrzeżeniem, że w każdej chwili będzie mógł odejść. Objął wakujące stanowisko po bracie. Carlo wciąż wspominał o przejściu na emeryturę i mamił tym syna, próbując coraz głębiej wciągać go w swe interesy. Tłumaczył, że w przyszłości J.D. powinien przejąć zarządzanie wielobranżowym przedsiębiorstwem. Ten nie wierzył jednak ojcu, który po pół wieku nie był w stanie dobrowolnie oddać steru firmy, prowadzonej dawniej na spółkę z bratem. Dino wycofał się już pięć lat temu, ale nie Carlo. Jemu władzę mogła odebrać jedynie śmierć,

Jednym z pierwszych poważnych zadań, jakie J.D otrzymał od ojca, było ułożenie majątkowo-rodzinnych spraw. Rodzina Santinich chciała mieć pewność, że ani Tiffany, ani dzieciom nie dzieje się krzywda. Carlo nigdy nie wyzbył się wrogości wobec swej drugiej synowej, tak jak nie wybaczył Philipowi, że rozwiódł się z pierwszą. Co więcej, oskarżał Tiffany o zniszczenie małżeństwa Philipa, choć pojawiła się ona na horyzoncie wtedy, kiedy już dawno było po rozwodzie.

J.D. nie podzielał stanowiska ojca. Nie zwykł wtrącać się do życia osobistego brata, a Tiffany od razu mu się spodobała, może nawet za bardzo. Dopiero potem doszło pomiędzy nimi do nieporozumień, zresztą na ściśle określonym tle. Przyjechał w wiadomym celu, więc powinien rozejrzeć się za ładnym kawałkiem ziemi pod uprawę winorośli, kupić go i czym prędzej wyjechać. Przekonał się, że wdowa nieźle sobie radzi, sprawdza się jako matka, pozostało więc jedynie pokazać jej papiery i wracać do Portland.

Nie powinien zwlekać, powiedział sobie w duchu, a mimo to wsunął kopertę z powrotem do nesesera, który wcisnął do szafy. Pokuśtykał do okna i przysiadł na parapecie. Było już dość ciemno. Na podwórku za domem zobaczył Tiffany. Podlewała warzywnik i kwietniki koło wozowni. Nuciła coś pod nosem, zdawałoby się spokojna i pogodzona z życiem, ale J.D. z daleka wyczuwał, że to tylko gra. Tak naprawdę ta kobieta znajdowała się na skraju załamania nerwowego, przytłoczona nie znanymi mu problemami. Gotów był założyć się dziesięć do jednego, że ich powodem jest Stephen. Postawiła konewkę na ścieżce i popatrzyła w jego okno.

J.D. nie poruszył się. Ich spojrzenia się spotkały. Powróciły wspomnienia pewnej upojnej nocy, podczas której pieścił i całował Tiffany aż do utraty tchu. Boże, jaka była wspaniała. Oddawała mu pocałunki i pieszczoty, a gdy się połączyli, przeżył niewiarygodną rozkosz.

J.D. zrobiło się gorąco. Tiffany wciąż stała bez ruchu. W pewnym momencie oblizała górną wargę, a może mu się tylko zdawało? Do diabła z tym! Z trudem panował nad pożądaniem. Po chwili Tiffany odwróciła wzrok i pochyliła się nad rabatkami, a J.D. opuścił żaluzje. Takie sceny nie miały prawa się powtarzać. Już nigdy.

Fascynacja żoną brata, która datowała się od momentu, gdy ją po raz pierwszy zobaczył, stała się przekleństwem jego życia. Pragnął Tiffany i nic nie mógł na to poradzić.

Загрузка...