ROZDZIAŁ 3

Słyszałaś ostatnie nowiny? Mamy nową sąsiadkę. – Doris, właścicielka niewielkiej agencji ubezpieczeniowej, w której pracowała Tiffany, poprawiła się w fotelu i uniosła do ust filiżankę. Jak zwykle praca w agencji rozpoczęła się od wypicia porannej kawy i przejrzenia bieżącej prasy.

– Kto tym razem? – Tiffany łyknęła trochę kawy i wyjęła z szuflady nóż do rozcinania papieru. W gmachu, gdzie mieściła się agencja, znajdowały się siedziby różnych instytucji, a także salon akupunktury, sklep z zabawkami, kiosk z upominkami i bankomat

– Pani architekt – poinformowała ją Doris z krzywym uśmieszkiem.

– Chyba nie masz na myśli…? – Tiffany nie dokończyła zdania.

– Owszem. Bliss Cawthorne otwiera biuro tuż obok nas.

– Cudownie. – Tiffany pochyliła się nad kopertami, aby Doris nie dostrzegła wyrazu jej twarzy. Nie lubiła, gdy w jej obecności mówiono o przyrodniej siostrze. W tym tygodniu było to jej szczególnie niemiłe.

– Myślałam, że się ucieszysz. – Oczy Doris, ukryte za modnymi, fantazyjnymi oprawkami okularów, błyszczały z podniecenia. Mimo sześćdziesiątki na karku i nieudanego życia rodzinnego Doris tryskała energią jak młoda dziewczyna. – Bliss wpadła tu wcześnie rano, żeby zapytać o warunki ubezpieczenia lokalu, zobaczyła na biurku plakietkę z twoim nazwiskiem i obiecała, że jeszcze zajrzy.

– Żeby się ze mną zobaczyć?

– Z pewnością. – Doris przesunęła się wraz z fotelem na kółkach w stronę buczącego cicho faksu. – Oho, przypomniała sobie o nas centrala. – Pochyliła się, żeby przeczytać treść kartki. – Znowu memo o zniknięciu Isaaca Wellsa. Bogu dzięki, że nie wykupił u nas polisy. A swoją drogą, ciekawa jestem, co mu się przydarzyło – powiedziała, potrząsając ufarbowanymi na blond, krótko przyciętymi włosami.

– Nie ty jedna – lakonicznie skwitowała Tiffany, aby uciąć rozmowę na ten temat. Każda wzmianka o Wellsie przypominała jej podejrzenia, jakie policja wysuwała wobec Stephena, utrzymując, iż wie on więcej, niż chce powiedzieć. Wprawdzie syn wyznał jej prawdę i zapewnił, że nie ma nic wspólnego ze zniknięciem Isaaca Wellsa, ale cień niepokoju pozostał.

Doris odłożyła faks do odpowiedniej przegródki.

– Kiedy Bliss się tu zainstaluje? – spytała Tiffany, żeby zmienić temat.

Nie miała pojęcia, czy zdoła nad sobą zapanować i zachowywać się uprzejmie wobec przyrodniej siostry, którą, chcąc nie chcąc, będzie codziennie widywać. Bliss nazywano w mieście Księżniczką. John Cawthorne przez całe życie ją rozpieszczał, zapominając o pozostałych córkach. Tylko Bliss była godna nosić jego nazwisko. Daj sobie z tym spokój, nakazała sobie Tiffany, próbując skupić się na rutynowych czynnościach, takich jak przeglądanie poczty i wyławianie doświadczonym okiem najpilniejszych i najistotniejszych spraw do załatwienia. Bliss nie jest tu niczemu winna, przekonywała się w myślach. Całą winę ponosi ojciec, który przez lata nie raczył pamiętać o tym, że ma jeszcze dwie córki. Ostatnio zmienił front, ponieważ, jak przypuszczała Tiffany, poczuł wyrzuty sumienia w obliczu zagrożenia, jakim niewątpliwie był dla niego zawał serca. Wprawdzie przeżył i obecnie ma się dobrze, ale najwyraźniej otrzymał od życia nauczkę i postanowił naprawić błędy. Tiffany uważała, że zdecydowanie za późno.

Zajęła się pierwszymi klientami, którzy już zdążyli pojawić się w biurze. Pomogła im wypełnić polisy i deklaracje ubezpieczeniowe. Nie wyszła na lunch, tylko na chybcika zjadła jogurt truskawkowy. Zajęła się porządkowaniem formularzy, wykonała kilka telefonów do banku, znalazła też chwilę, by pogadać z Doris o jej wakacjach w Meksyku i swoich dzieciach.

Pod koniec godzin urzędowania w biurze zjawiła się Bliss Cawthorne. Tanecznym krokiem podeszła do biurka Tiffany. Była dziewczyną wprost stworzoną do tego, by brać od życia to, co najlepsze. Atrakcyjna, inteligentna blondynka nie musiała zresztą o nic się starać – od dnia narodzin szczęście samo się do niej uśmiechało. Ubrana była prosto, lecz stylowo, w markowe rzeczy – białą płócienną spódnicę i dżinsową koszulę przepasaną szerokim skórzanym pasem. Na bosych, starannie wypielęgnowanych stopach miała skórzane sandały. Na serdecznym palcu nosiła pierścionek zaręczynowy od Masona Lafferty’ego, oszlifowany gładko jak perła pojedynczy brylant. Narzeczony wyruszył z Bittersweet w świat jako biedny chłopak, a powrócił jako człowiek sukcesu.

Bliss wprost promieniała, szczęśliwa, spełniona, zadowolona z życia. Tiffany stłumiła w sobie brzydkie uczucie zazdrości.

– Cześć! – powiedziała z naturalnym uśmiechem Bliss.

– Witaj. – Tiffany także zmusiła się do uśmiechu.

– Podpisałaś umowę wynajmu? – wtrąciła się Doris, a Bliss kiwnęła głową, nie spuszczając wzroku z Tiffany.

– Wygląda na to, że przynajmniej przez rok będę pracować tuż obok was.

– Gratuluję. Witamy na pokładzie – powiedziała Doris, wstając zza biurka i podając Bliss rękę. Zadźwięczały jej liczne bransolety, a szeroki uśmiech odsłonił złote korony. – Cieszymy się, że będziemy mieć za sąsiadkę kobietę, prawda? – zwróciła się w stronę Tiffany.

– Oczywiście.

– Teraz zostałyśmy tu tylko my i Randy. Randy prowadzi szkołę przetrwania, wiesz, te wszystkie wycieczki do puszczy z kajakami, plecakami, namiotami i tropieniem śladów. – Doris strzepnęła lekceważąco palcami. – Przed tobą lokal wynajmował Seth. Był emerytowanym księgowym i prowadził biuro rachunkowe. Nawet dobrze mu szło, ale zeszłej zimy zachorował i zaprzestał działalności.

Doris uwielbiała plotkować, a że okazji ku temu było znacznie mniej niż chęci, więc teraz usiłowała odbić to sobie z nawiązką.

– Słyszałam, że wychodzisz za młodego Lafferty’ego.

– Za miesiąc – odparła rozanielona Bliss.

– Widzę, że idziesz śladami ojca – zauważyła z przekąsem Doris.

– Być może – ucięła Bliss, z czego Tiffany wywnioskowała, że nawet Księżniczce nie w smak małżeństwo Johna z Brynnie, długoletnią kochanką, z którą romansował jeszcze za życia swojej żony Margaret, matki Bliss. Brynnie dopięła swego i już niedługo miało się odbyć huczne wesele. – Chciałabym ubezpieczyć wynajęty lokal. – Bliss wróciła do celu swej wizyty. – Mam tu listę wyposażenia: komputery, faks, kopiarkę, drukarkę i meble. – Zaczęła omawiać z Doris szczegóły polisy, podczas gdy Tiffany drukowała faktury. Piąte przez dziesiąte słyszała, jak Doris oferuje Bliss najbardziej korzystne oferty ubezpieczeń na życie, samochód i od następstw nieszczęśliwych wypadków.

– Możemy zagwarantować ci pełen pakiet ubezpieczeń, a w dodatku jesteśmy po sąsiedzku – zachwalała usługi agencji Doris.

– Przemyślę to.

– Wspomnij o nas ojcu. Jego też chętnie ubezpieczymy. – Doris kiwnęła głową w stronę Tiffany. – Ona jakoś się nie kwapi, żeby zatelefonować, a przecież…

– Doris! – Tiffany stanowczo ucięła potok wymowy swojej szefowej, która nie znała umiaru, gdy w grę wchodziły interesy. – Nie musisz rozmawiać z Johnem, Bliss. Niech Doris sama do niego zadzwoni, skoro jej tak na tym zależy.

– Nie omieszkam. Zaatakuję Johna zaraz po ślubie.

– Świetna myśl.

– Nie można mieć chyba do mnie pretensji o to, że się staram, co? – Doris wręczyła Bliss komplet dokumentów.

– Ja z pewnością nie mam pretensji – odparła Bliss, chowając dokumenty do torby. – Wiesz, Tiffany, liczę na to, że umówimy się na kawę lub lunch, żeby pogadać, a przy okazji lepiej się poznać.

– Jeśli to twój pomysł, a nie Johna, to chętnie. Nie zamierzałaś mnie namawiać, żebym przyszła na jego ślub?

– Chyba żartujesz. – Głos Bliss brzmiał najzupełniej szczerze. – Ale, oczywiście, decyzja należy do ciebie. Nie myśl sobie, że łatwo mi przyszło zaakceptować jego najnowszy pomysł pojednania całej rodziny, szczególnie że żeni się z Brynnie. Minęło przecież tyle lat… staram się jednak właśnie dla dobra rodziny. Chciałabym zacząć od spotkania z tobą, o ile nie masz nic przeciwko temu. – Bliss spojrzała kątem oka na Doris, która z rozszerzonymi oczami kibicowała pełnej napięcia scenie między przyrodnimi siostrami. – Dziękuję za polisę, Doris – powiedziała. A potem znów zwróciła się do Tiffany: – Zadzwonię, jeśli pozwolisz.

– Kiedy tylko chcesz.

Doris odprowadziła Bliss wzrokiem, a gdy zniknęła ona za drzwiami, rzekła z namysłem:

– Chyba mogłabyś być trochę uprzejmiejsza.

– Tylko dlatego, że przed chwilą dała nam zarobić?

– Polisa nie ma z tym nic wspólnego. Powinnaś być milsza, bo to jest, do cholery, twoja siostra!

– Przyrodnia.

– To nie ma znaczenia. – Doris poprawiła stos papierów na biurku. Wargi miała ściągnięte, między umalowanymi na czarno brwiami pojawiła się głęboka zmarszczka. – Szczęściara z ciebie, wiesz? Co siostra, to siostra, nawet przyrodnia. To ktoś wyjątkowy, ważniejszy niż najlepsza przyjaciółka. Nie ma dnia, żebym nie wspominała mojej.

Tiffany poczuła się nieswojo. Rodzona siostra Doris niespełna rok temu zmarła na serce.

– Pewnie masz rację – powiedziała cicho.

– Żadne tam „pewnie”, kochana. Mam rację, i już. To nie wina Bliss, że John to łajdak, który wyparł się innych swoich dzieci. Moim zdaniem, Tiffany, równie dobrze możesz go zaakceptować, jak i zlekceważyć. Twój wybór. Z siostrami to zupełnie inna sprawa. To dar od losu. Nie przegap szansy. Zajmijmy się teraz raportami o wypadkach, a potem poplotkujemy sobie o twoim życiu uczuciowym.

– Nie mam wiele do opowiadania – powiedziała Tiffany.

– Więc najwyższy czas to zmienić. Wyobraź sobie, że znam pewnego miłego rozwodnika z czwórką dzieci: czterdziestka, metr osiemdziesiąt pięć, piękne niebieskie oczy i zabójczy uśmiech. Co ty na to?

– Wycofałam się z rynku.

– Ma świetną pracę, poczucie humoru i…

– Jak mówiłam, nie jestem zainteresowana.

– Ależ nie możesz całe życie być w żałobie, kochana – łagodnie upomniała Doris, unosząc wzrok znad okularów do czytania.

– To nie chodzi o żałobę, naprawdę.

– To dlaczego nie umówisz się na piwo albo na tańce?

– Jeszcze nie dojrzałam.

Doris podeszła do dzbanka z kawą i wylała resztkę do swojej filiżanki, która, jak zwykle, miała brzegi zabrudzone szminką.

– To postaraj się dojrzeć, Tiffany.

– Postaram się.

– Kiedy?

– Niedługo – obiecała, wiedząc dobrze, że to kłamstwo. Nie mogła wykrzesać z siebie żadnego zainteresowania mężczyznami. I nic nie wskazywało na to, by sytuacja miała się zmienić. A J.D? – przypomniał głos wewnętrzny. Tiffany zrobiła to, co zawsze w takich wypadkach: kompletnie go zignorowała.


– Dobrze pan trafił – powiedział Maks Crenshaw, mężczyzna o charakterystycznej jajowatej głowie i twarzy gęsto upstrzonej piegami. Obwoził J.D. po wietrznych, pagórkowatych terenach wokół Bittersweet. Trawa była zżółkła i wypalona, za to płoty kolejnych mijanych farm zdobiły bujne, barwne pnącza. – Nie znam się na uprawie winorośli, do czego się od razu szczerze przyznaję. Zawiozę pana w pobliże Ashland i Medford. Są tam winnice. Słyszałem, że uprawiający je osiągają rekordowe zbiory, bo ziemia jest takiej klasy, że praktycznie wszystko samo rośnie.

J.D. puszczał całą tę paplaninę mimo uszu. Patrzył przez zakurzone okno na niewielkie stada bydła i dębowe zagajniki, urozmaicające monotonię krajobrazu. Na głos Crenshawa nakładała się głośna muzyka, wydobywająca się z głośników starego cadillaca, i monotonne buczenie klimatyzatora.

– Przeżyłem tu całe życie i powiem panu, że niejedno widziałem. Pamiętam, jak z hodowli bydła ludzie zaczęli się przerzucać na lamy i strusie… Wie pan, czasy się zmieniają… Jestem pewny, że znajdziemy dokładnie to, czego pan szuka.

J.D. usiłował się skupić, ale jego myśli wciąż błądziły wokół Tiffany i jej dzieci. Jako wdowa samotnie wychowująca dzieci z pewnością nie miała łatwego życia. Christina była mała i wymagała nieustającej opieki, a dla Stephena rozpoczął się trudny, pełen zasadzek okres dojrzewania. Tiffany musiała zaopiekować się dziećmi i zarobić na ich utrzymanie. Pracowała i dorabiała wynajmowaniem mieszkań w tym starym, wymagającym remontu domu. To stanowczo za dużo obowiązków jak na jedną osobę. J.D. dowiedział się od gadatliwego Maksa Crenshawa, że poza nim mieszkania wynajmują pani Ellingsworth, którą już poznał, a także student malarstwa i młode małżeństwo. Góra stała pusta, bo niedawno wyprowadził się stamtąd młody mężczyzna nazwiskiem Lafferty. Pośrednik nieruchomości z Bittersweet najwyraźniej był doskonale zorientowany.

– Na koniec pokażę panu gospodarstwo, którego nie mato jeszcze wprawdzie w swoim wykazie, ale można się spodziewać, że do mnie trafi. To farma, na której ostatnio wydarzyła się tajemnicza historia…

Crenshaw skręcił na podjazd zapuszczonej posiadłości z małym domem mieszkalnym, paroma szopami i wielką stodołą na tyłach.

– Dziwna historia – ciągnął Maks; zatrzymując samochód, lecz nie wyłączając silnika. – Zapali pan? – spytał i wyciągnął z kieszeni zmiętą paczkę papierosów.

– Nie.

– Chwali się, chwali. Sam próbuję rzucić palenie, ale wie pan, jak to jest. – Wyjął papierosa, po czym znów podsunął paczkę J.D.

– Nie, dziękuję.

– Palił pan kiedyś?

– Wieki temu.

– Żebym to ja zdołał rzucić palenie. Ale co tam… Ta ziemia należy czy należała, w zależności, jaką wersję przyjąć – do Isaaca Wellsa.

– Ach, tak? – zainteresował się nagle J.D.

– Tak. Stary Isaac żył tu sam jak palec. Nigdy się nie ożenił. Miał siostrę, ale umarła dawno temu i braci, którzy wywędrowali w świat. Niech pan sobie wyobrazi, że przed miesiącem czy sześcioma tygodniami Isaac po prostu zniknął. – Pośrednik przerwał, opuścił szybę i pstryknął zapalniczką. – Podejrzana sprawa, jakby mnie ktoś pytał. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał. Gdyby umarł albo gdyby go zabili, dało już by się do tej pory znalazło. Może ktoś go porwał dla okupu? Są w miasteczku tacy, którzy myślą, że zgromadził grubszą forsę i trzymał ją w bankowym sejfie albo zakopał w blaszanych puszkach tu, na farmie, ale moim zdaniem to zwykłe plotki. – Maks przez chwilę palił w milczeniu. – Wie pan, gdyby nawet zdecydował się stąd odejść, to komuś znajomemu chyba by się wygadał, co? – Pokręcił głową w zadumie i zdusił niedopałek w popielniczce. – Tak czy owak, ta farma niedługo będzie na sprzedaż. Tylko nie wiadomo, czy znajdzie się kupiec.

J.D. wpatrywał się w hektary nieużytków. Dom, nie dość że mały, to wymagał kapitalnego remontu, a sporo szyb było powybijanych. Stodoła z grubych desek, poszarzałych od deszczu i słońca, była wyjątkowo duża i w nie najgorszym stanie w przeciwieństwie do szop, które się rozpadały. Podwórze wyglądało nędznie.

– Dziwak był z tego Isaaca, jakby się kto pytał, ale o ile wiem, nikt mu źle nie życzył. Tajemnicza sprawa.

– I nie znaleziono żadnych śladów?

– Nawet jeśli gliny na coś natrafiły, nie puszczają pary z gęby. – Maks wrzucił wsteczny bieg. – Powłóczymy się jeszcze trochę po okolicy, jeśli pan pozwoli. Mam parę pomysłów. Pierwsza farma, ziemia Stowella, jest zarejestrowania u pośrednika w Medford. Liczy około stu akrów, jest dobrze utrzymana, a że właściciele spieszą się ze sprzedażą, można wytargować dobrą cenę. Nie sugeruję bynajmniej, że pańskiej firmy nie stać na pierwszą cenę, mówię tylko tak, na wszelki wypadek. Pojedziemy, zobaczymy.

Wycofał cadillaca na drogę i ruszył. J.D. obserwował w lusterku znikające zabudowania posiadłości Isaaca Wellsa. Maksowi usta się nie zamykały, a jednostajna muzyka, nadawana przez lokalną rozgłośnię, brzęczała z samochodowego głośnika jak natrętny bąk. Stary gruchot połykał milę za milą, a J.D. marzył tylko o tym, by jak najszybciej z niego wysiąść. Z każdą minutą utwierdzał się w przekonaniu, że przyjazd do Bittersweet był pomyłką.


Tiffany, z dwiema torbami zakupów pod pachą, z trudem otworzyła frontowe drzwi.

– Już jestem! – oznajmiła głośno.

Węgielek spał na fotelu w holu. Na powitanie uniósł głowę i przeciągnął się leniwie.

– Jest tam kto? – zawołała Tiffany, po czym nie doczekawszy się odpowiedzi, weszła do kuchni i postawiła torby na stole. Kot ocierał się o jej nogi, licząc na to, że w ten sposób zasłuży na rychły posiłek. – Zostawili nas samych. Węgielku, co? – Tiffany pochyliła się i pogłaskała kota.

Spostrzegła na stole kartkę zapisaną koślawym pismem pani Ellingsworth. Starsza pani informowała, że zabrała Christinę na spacer do parku. Tiffany przypomniała sobie, że Stephen miał tego dnia za zadanie wygrabić podwórko u babci. Pewnie właśnie to robi. Tiffany zabrała się za rozpakowywanie zakupów. Zauważyła przy tym z irytacją, że zaproszenie na ślub ojca, które wcisnęła do szuflady, zostało rozłożone na stole, jakby ktoś się z niej celowo naigrywał.

– Wspaniale – mruknęła, gładząc palcem gruby kredowy papier.

Po raz pierwszy zobaczyła własnego ojca kilka miesięcy temu i był to dla niej szok. Wzrastała w przekonaniu, że ojciec nie żyje. Tak twierdziła matka i miała po temu swoje powody. Z perspektywy czasu Tiffany coraz lepiej je rozumiała. Sama miała dzieci i uważała za swoje zadanie chronić je i oszczędzać im przykrości i rozczarowań. Czy John Cawthorne naprawdę nie potrafił zrozumieć, że nad pewnymi sprawami nie można przejść do porządku? Czy brakowało mu wyobraźni, czy serca?

Na kartce papieru widniały słowa, które czytała chyba dziesiąty raz.


John Andrew Cawthorne i Brynnie Perez

mają zaszczyt zaprosić Tiffany Santini z dziećmi

na uroczystość swych zaślubin,

która odbędzie się w kościelnej kaplicy

w niedzielę 7 sierpnia o 19.00.

Na zabawę weselną państwo młodzi

zapraszają do Cawthorne Acres.


– Niedoczekanie – szepnęła Tiffany.

Uważała, że planowana uroczystość była jednym wielkim skandalem. W żadnym razie nie zamierzała brać w niej udziału i już udzieliła odmownej odpowiedzi. Nie zmieniła zdania po telefonie Johna i choć poczuła się wina, że tak bezpardonowo odtrąca rękę wyciągniętą do zgody, twardo obstawała przy swej decyzji.

Z niechęcią sięgnęła do koperty i wyjęła list pisany ręką ojca, który był dołączony do zaproszenia. Widocznie myślał, że jedna kartka papieru to wystarczające zadośćuczynienie za wszystkie krzywdy, jakie wyrządził córce i jej matce, zostawiając je przed trzydziestu trzema laty na pastwę losu.


Kochana Tiffany,

Wiem, że nie zasługuje na twoją wyrozumiałość, ale mimo to proszę cię o nią. Uwierz mi – chcę zacząć nowe życie, a przede wszystkim pragnę, żebyś ty i twoje siostry były pełnoprawnymi członkami mojej rodziny.

Bóg jeden wie, ile grzechów popełniłem w swoim życiu. I na pewno przydarzy mi się jeszcze niejeden błąd, zanim zapukam do bram Królestwa Niebieskiego. Mimo to proszę cię, abyś znalazła w sercu dość litości, żeby wybaczyć staremu człowiekowi, który chce uporządkować swoje ziemskie sprawy, zanim stanie przed obliczem Pana. Kocham cię tak, jak potrafię, Tiffany. Zawsze cię kochałem i będę aż do śmierci. Jesteś moją pierworodną córką. Mam nadzieję, że będziesz przy mnie wraz z Twoimi siostrami podczas weselnej uroczystości.

Twój ojciec

John Cawthorne


Ojciec. Ile bólu wciąż łączyło się dla niej z tym słowem. Gdzie był ten ojciec, gdy jej matka harowała na dwóch posadach, usiłując samodzielnie utrzymać nieślubne dziecko? Gdzie się podziewał kochany tatuś, kiedy Tiffany dorastała i nie miała blisko siebie nikogo, kto wyjaśniłby jej, jacy właściwie są ci mężczyźni? Gdzie był w dniu, kiedy wychodziła za mąż i potrzebowała ramienia ojca, który powinien poprowadzić ją do ślubu i oddać mężowi? Co sobie myślał, gdy dowiedział się, że Tiffany urodziła dzieci – jego wnuki?

John Cawthorne najwyraźniej nie rozumiał dotąd znaczenia słowa „ojciec”, a Tiffany wątpiła, czy kiedykolwiek je zrozumie. Zmięła list w zaciśniętej dłoni i wyrzuciła kulkę papieru do kosza. Była zła, że poświęca staremu draniowi tak wiele myśli.

I co z tego, że za parę dni ma się odbyć jego ślub i wesele? To po prostu legalizacja starego romansu z kobietą, która miała już w życiu tylu mężów, ile inne mają par kolczyków.

Co do tak zwanych sióstr, to Tiffany wątpiła, czy cokolwiek może ją z nimi łączyć. Bliss była od niej o kilka lat młodsza. Kiedy pojawiła się w agencji, jej widok tylko potwierdził to, co Tiffany o niej myślała – że jest pewną siebie, atrakcyjną i wykształconą kobietą, urodzoną w przysłowiowym czepku. Nosiła nazwisko Cawthorne i nigdy w życiu nie doświadczyła uczucia opuszczenia czy rozpaczy z powodu biedy, odmienności i wyobcowania. Nawet dzieci rozwiedzionych rodziców znały swoich ojców. Drogi życia Tiffany i Bliss przecinały się, ale żadną miarą nie zbiegały.

Z kolei druga siostra, Katie Kinkaid, była żywiołowa jak tajfun i egzystowała w naiwnym przekonaniu, że samą siłą woli da się góry przenosić. Nie, Tiffany zdecydowanie nie miała nic wspólnego z żadną z nich i wcale nad tym nie ubolewała. Poszła do sypialni, gdzie przebrała się w dżinsy i podkoszulkę, związała włosy w koński ogon i wróciła do kuchni, by skończyć segregowanie zakupów. Właśnie się z tym uporała, gdy usłyszała głosy na podwórku. Złożyła torby i schowała je na zwykłe miejsce pod zlewem, a potem wyjrzała przez okno. To pani Ellingsworth z Christiną zbliżały się do domu.

– Mamuniuuu! – zawołała dziewczynka, gdy Tiffany otworzyła kuchenne drzwi. Mała wyrwała się opiekunce i pobiegła do schodków.

– Chyba ma dość na dzisiaj – powiedziała Ellie.

– Wcale nie – zaprzeczyła Christiną.

– Natomiast ja zdecydowanie tak. Chciałabym mieć chociaż połowę energii tego dzieciaka. – Ellie otarła czoło rękawem. Tiffany rozłożyła ręce, a Christina jak bomba wpadła w jej objęcia.

– Huśtałam się i jeździłam na karuzeli – oświadczyła.

– Naprawdę?

– Żeby to raz! – Zaśmiała się Ellie.

– Dużo razy – powiedziała Christina. Uwolniła się z ramion matki i pobiegła za Węgielkiem do ogrodu.

– Światowa panienka, nie ma co – skomentowała Ellie. – Sądzę, że dziś w nocy będzie spać jak zabita.

– To dobrze – odparła Tiffany, myśląc z troską o nocnych koszmarach, jakie często nękały córeczkę od czasu śmierci Philipa. – Ellie, wcale nie musisz zabierać Christiny do parku. Przecież to cię męczy. Wystarczy, że w domu jej dopilnujesz.

– Ale ona tak to lubi – z rozczuleniem zauważyła Ellie – i jest taka słodka. A tak przy okazji, to Stephen jeszcze nie wrócił? – spytała z niepokojem. – To dziwne. Octavia zadzwoniła i poprosiła, żeby przyszedł przystrzyc trawnik. Powiedziała, że zabierze mu to najwyżej godzinkę. Zaraz, zaraz… Kiedy to było? – Ellie spojrzała na zegarek. – Ze trzy godziny temu.

– Nie zostawił kartki, za to znalazłam na stole zaproszenie. – Tiffany wskazała ręką na stół.

– Dziwne – z namysłem powiedziała Ellie. – Nie widziałam go tu wcześniej.

– Stephen musiał je znaleźć i zostawić. – Tiffany zaczęła szukać wiadomości od syna, ale ani na stole, ani na lodówce nie było żadnej kartki. Powiedziała sobie, że chwilowo nie ma się czym martwić, bo pewnie wybrał się z kolegami na ryby albo popływać. – No cóż, miejmy nadzieję, że się niedługo pokaże. Napijesz się lemoniady albo mrożonej herbaty? -

Ellie sięgnęła po papierową chusteczkę i ponownie otarła czoło z potu.

– Najchętniej wypiłabym drinka, ale trochę na to za wcześnie. A poza tym wybieram się dzisiaj na randkę.

– Na randkę? – powtórzyła zdziwiona Tiffany. – A któż jest tym szczęśliwcem?

– Stan Brinkman – odparła starsza pani, bardzo z siebie zadowolona. – Wdowiec na emeryturze. Miał firmę budowlaną, ale odprzedał ją synom. Co roku przyjeżdża do Bittersweet na wakacje, a zimą jeździ do Arizony.

– Jak długo się znacie? – Tiffany była zaskoczona niezwykłymi nowinami.

– Wystarczająco długo – odparła Ellie i mrugnęła porozumiewawczo. – O wszystkim opowiem ci jutro. – Pomachała na pożegnanie i podeszła jeszcze na chwilę do Christiny, zajętej zrywaniem koniczyny i układaniem listków w foliowej foremce.

W tym momencie zadzwonił telefon. Tiffany już za drugim dzwonkiem podniosła słuchawkę.

– Mama?

– Cześć, synku, dobrze, że dzwonisz. – Tiffany z ulgą przysiadła na krześle. – U babci wszystko w porządku? Skosiłeś trawnik?

– Ja… tak, już dawno.

W głosie chłopca Tiffany wyczuła nienaturalne napięcie i od razu tknęło ją, że stało się coś złego. Zmartwiała.

– Gdzie jesteś, Stephen?

Nie odpowiedział od razu.

– Stephen?!

– Jestem na policji. Mamo… ktoś chciałby z tobą porozmawiać.

Загрузка...