ROZDZIAŁ 5

Tiffany stała nieruchomo pod strumieniem wody. Zdradziecka pamięć ożywiła wydarzenia sprzed lat, wspomnienia stanęły jej przed oczami jak żywe.

– Tylko patrzcie na ten brylant! Ale wielki! – westchnęła Mary Beth Owens, przyjaciółka Tiffany, która, podobnie jak ona, wiosną ukończyła college. Chwyciła dłoń szczęśliwej narzeczonej i z zachwytem wpatrywała się w kamień błyszczącymi oczami.

Tiffany zaczerwieniła się jak piwonia i wyrwała rękę. Próbowała skupić się na zapalaniu palników spirytusowych pod ogrzewaczami z jedzeniem dla weselnych gości zgromadzonych w winnicy Santinich w McMinniville.

– Ja życie bym dała za taki pierścionek. Ten twój Philip musi być nadziany – powiedziała z zazdrością w głosie Mary Beth, zajęta rozkładaniem kunsztownie uformowanych w rożki serwetek przy nakryciach przeznaczonych dla państwa młodych.

Pod ogromnym, specjalnym namiotem, na długim stole, przykrytym śnieżnobiałymi obrusami, stały liczne tace z najprzeróżniejszymi, najbardziej wykwintnymi przekąskami i puste kieliszki do szampana. Butelki chłodziły się w srebrnych kubełkach z lodem. Pianista próbował akordy przed występem, a goście, którzy dopiero co przybyli z kościoła, stopniowo zapełniali liczne krzesła, rozstawione dla ich wygody. W jednym z rogów, na okrągłym stoliku pysznił się wielopiętrowy tort. Na prawo od niego ustawiono stół na prezenty. Blisko wejścia do głównego namiotu lodowa rzeźba, przedstawiająca szczęśliwą młodą parę, stopniowo zaczynała topnieć.

– Ile on ma forsy? Jak myślisz? – spytała Mary Beth.

Tiffany uśmiechnęła się, zamiast odpowiedzieć. Tak naprawdę nie tylko nie miała pojęcia, jak bogaty jest jej narzeczony, ale nawet nie była tego ciekawa. Przecież nie dla pieniędzy pragnęła za niego wyjść. Mary Beth, która była znaną plotkarą, bezlitośnie drążyła temat.

– Z tego, co słyszałam, Philip ma odziedziczyć cały ten majątek – powiedziała, wskazując szerokim gestem długie rzędy sadzonek winorośli, potężną ceglaną siedzibę, zabudowania gospodarcze, tłocznie i piwnice oraz naturalny ziemny amfiteatr na zboczu wzgórza, gdzie odbywało się wesele. Ogromna, znakomicie prowadzona winnica Santinich słynęła w całym regionie, ale Tiffany nie interesowały księgi przychodów i rozchodów. Zdecydowała się wyjść za mąż za Philipa dla niego samego, nie dla jego majątku. Ujął ją kulturą osobistą, wiedzą o życiu, sposobem, w jaki o nią dbał i w jaki ją adorował.

– A wiesz, że stary Santini ma dwóch synów? – spytała konspiracyjnym szeptem Mary Beth. – Philip to ten dobry, a młodszy to ten zły. Żebyś tylko wiedziała, co oni z nim mieli?! Wiele razy był na bakier z prawem.

– Naprawdę? – z uprzejmości spytała Tiffany, nie zainteresowana zbytnio rewelacjami przyjaciółki.

Mary Beth energicznie kiwnęła głową.

– To przystojny facet, ale same z nim kłopoty. Moja mama uważa, że J.D. Santini to prawdziwa czarna owca w rodzinie.

Tiffany niewiele słyszała o bracie Philipa. Sama też się o niego nie dopytywała. Wiedziała, że jest sporo młodszy i że zbuntował się przeciwko zasadom i stylowi życia własnej rodziny. Kiedy w rozmowie wypływał temat jego osoby, Philip w milczeniu kiwał głową i wzdychał ciężko. „James to James” – dodawał. „Nie umiem wyjaśnić jego postępowania. Nigdy się dobrze nie rozumieliśmy”.

To wystarczało Tiffany. Uruchomiła palnik pod ostatnim srebrnym ogrzewaczem; o mały włos, a oparzyłaby palce.

– Czy ty i Philip też będziecie mieć takie piękne wesele? – spytała Mary Beth.

– Nie. – Tiffany pokręciła głową. – On był już raz żonaty, więc ustaliliśmy, że nasz ślub ma być kameralny.

– Ale chyba przynajmniej będziesz mieć suknię ślubną i druhny… Patrz, limuzyna przyjechała!

Ogromny biały wóz wjechał na podjazd i, okrążywszy gazon przed domem, zaparkował obok kępy drzew w parku. Wysiadła z niego wiotka blondynka w wianku i z welonem. Wciąż jeszcze ściskała za rękę świeżo upieczonego pana młodego – niskiego, łysiejącego, krępego bogatego dentystę, który miał już na koncie cztery wcześniejsze śluby.

– Widzisz, Tiff, cztery małżeństwa nie powstrzymały doktora Inglesa przed urządzeniem wielkiej pompy.

W rzeczywistości to piąta wybranka doktora, zaopatrzona w sowity posag córeczka lokalnego telewizyjnego gwiazdora, marzyła od dziecka o bajkowym weselu. W kuluarach powtarzano ze śmiechem jej powiedzonko, że o ile dla niej to pierwszy ślub, dla narzeczonego na pewno ostatni. Tiffany niezbyt podobała się ta rozbuchana ceremonia. Uważała, że im mniej oficjalnie i z pompą, tym lepiej. Nie umiała wyobrazić sobie wystawnego ślubu w wielkim kościele, gdzie prowadzi ją do ołtarza ojciec, by oddać w ręce pana młodego. Poza tym nie chciała się zgodzić, by Philip płacił za wszystko. Mieli podzielić się kosztami po połowie, a jej możliwości finansowe były mocno ograniczone.

– Gdzie jest poncz dla dzieci? – spytała Mary Beth, zbaczając nareszcie ze śliskiego tematu.

– Wszystko na miejscu. Sama spójrz. Andre już przyniósł wazę.

Mary Beth ze swymi serwetkami przeniosła się do kolejnego stołu. Tiffany była zadowolona, że nareszcie została sama. Nie lubiła plotkować. Uśmiechnęła się, zobaczywszy w oddali swego Philipa, wysokiego przystojnego bruneta, który kierował przebiegiem ceremonii. Poznali się trzy miesiące temu na podobnym weselu, gdzie wynajęła się jako hostessa do obsługi stołów. Został do końca, po czym zaproponował, że odwiezie ją do domu. Odmówiła, nie chcąc mu nawet zostawić numeru telefonu, ale tak nalegał, że już dwa tygodnie później zaczęli się regularnie spotykać. Był od niej piętnaście lat starszy, ale nie przywiązywała do tego wagi. Co to ma za znaczenie, skoro się tak kochamy, umacniała się w swej decyzji.

Zanim spotkała Philipa, planowała, że od jesieni rozpocznie studia na Wydziale Ekonomicznym Uniwersytetu w Portland, utrzymując się z dorywczej pracy na godziny. Los chciał inaczej. Gdy Philip poprosił ją o rękę, zgodziła się. Dojrzały, inteligentny, wykształcony człowiek sukcesu wydawał jej się ideałem męża.

Z poprzednią żoną łączyły go poprawne stosunki. Mieli dwoje dzieci – dwunastoletniego chłopca i dziesięcioletnią dziewczynkę – które ku obopólnej zgodzie pozostały z matką. Tiffany, jedyne dziecko wychowane przez samotną matkę, zawsze marzyła o dużej rodzinie. Szczerze pragnęła pokochać dzieci Philipa, a w stosownym czasie urodzić własne. O ile przyszli narzeczem okazywali sobie uczucie i byli dobrej myśli, o tyle ich rodziny nie wykazywały zbytniego entuzjazmu. Rodzice Philipa, potomkowie włoskich emigrantów, byli praktykującymi katolikami. Nigdy nie pogodzili się z rozwodem pierworodnego syna, a już na pewno nie pragnęli dla niego kolejnego związku i do przyszłej synowej odnosili się wręcz wrogo. Rosę Nesbitt, matka Tiffany, także nie pochwalała małżeńskich planów córki.

– Masz zaledwie osiemnaście lat – przestrzegała ją, odkurzając pianino, przy którym spędziła lata, ucząc obce dzieci muzyki, aby wychować i utrzymać swą córkę. – Poczekaj jeszcze, Tiffany, może zmienisz zdanie.

– Philip nie chce dłużej czekać, mamo. On ma już trzydzieści trzy lata.

– O wiele za stary dla ciebie.

– Ale my się kochamy, mamo!

– On już kiedyś pokochał inną kobietę i ożenił się z nią, pamiętaj o tym.

– Wiem, ale…

– Tamto małżeństwo się rozpadło. Radzę ci, żebyś się nie spieszyła. Prawdziwa miłość wytrzyma każdą próbę.

– Po co czekać, mamo?

– A po co się spieszyć?

– Philip tego pragnie – powtarzała z uporem Tiffany.

– Przecież to nie powinna być jego decyzja, tylko twoja, kochanie. Nie rozumiesz tego? Kiedy dwoje dorosłych ludzi rozmawia o małżeństwie, to planują je wspólnie. Taki układ polega na wzajemnym braniu i dawaniu. Wiem, że nie jestem dla ciebie autorytetem w tych sprawach, bo nigdy nie wyszłam za mąż, ale mam przecież spore doświadczenie życiowe. Nie spiesz się. Spróbuj umówić się na randkę z chłopcem w twoim wieku.

Matka zapewne miała rację, ale Tiffany nigdy nie czuła się dobrze w towarzystwie rówieśników. Drażniły ja szczeniackie zachowania, hałaśliwość, głupota i egoizm. Philip stanowił całkowite zaprzeczenie takiego właśnie młodzieńca. Gdy tak patrzyła na niego z daleka, jak zdecydowanym krokiem przechodzi wzdłuż rzędu krzeseł z wystudiowanym, czarującym uśmiechem, była dumna, że to jej narzeczony. Czuła się wyróżniona, że tak wspaniały mężczyzna ją właśnie wybrał spośród innych, pokochał i poprosił o rękę.

– Cześć, kochanie. – Philip zmierzał do bufetu z winami Santinich, ale przystanął na chwilę przy jej stole.

– Cześć. – Twarz Tiffany rozpromieniła się w uśmiechu.

– Wszystko gra?

– Chyba tak.

– Dobra robota, dziecinko. Zajrzę tu jeszcze. – Philip mrugnął porozumiewawczo i niebawem znikł Tiffany z oczu w gęstniejącym tłumie gości.

Obsługa parkowała kolejne samochody, pianista grał wiązankę sentymentalnych melodii, a Tiffany i Mary Beth nalewały do kieliszków poncz oraz najlepsze chardonnay i chablis, jakie mogła zaoferować gościom firma Bracia Santini. Wino szło jak woda. Towarzystwo w wieczorowych strojach plotkowało, piło i zajadało zimne i gorące zakąski.

Państwo młodzi zabrali się do dzielenia tortu. Wypili potem toast z kryształowych kieliszków, i, cali w uśmiechach, jako pierwsza para ruszyli na parkiet, ułożony nieopodal stawu i sztucznego wodospadu. Cała scena była tak romantyczna, że Tiffany z trudem opanowała wzruszenie. Zaraz jednak powiedziała sobie, że przecież wcale jej nie zależy na całej tej szumnej, bajkowej oprawie, przymiarkach u krawca, jeździe limuzyną i krojeniu tortu wysokiego jak wieża. Po prostu chciała wyjść za Philipa.

Stała na swym posterunku, chwilowo zapomniana i niepotrzebna, bo większość gości kłębiła się wokół baru i na parkiecie. Nagle jej wzrok przyciągnęła wysoka postać nieznajomego bruneta. Wysoki, szczupły i umięśniony młody mężczyzna zachowywał się tak, jakby nikogo tu nie znał. Szedł powoli w kierunku Tiffany. Miał na sobie sprany dżinsowy komplet, a na nosie okulary słoneczne. Spod kurtki widać było biały podkoszulek. Mimo że okulary były bardzo ciemne, wyczuła, że patrzy wprost na nią i to z taką intensywnością, iż miała ochotę skryć się w mysią dziurę. Zamiast tego jednak przywołała na twarz sztuczny uśmiech i spytała:

– Czym mogę służyć?

– A czym byś chciała?

– Czy jest pan gościem doktora Inglesa?

– A powinienem być?

Tiffany zastanawiała się, czy nie wezwać ochroniarzy. Zdecydowała jednak, że lepiej nie. Wprawdzie młody mężczyzna nie nosił garnituru i krawata, ale nie znaczyło to, że nie został zaproszony. W każdej rodzinie może się trafić buntownik.

– Mogę panu zaproponować homara i rostbef à la Wellington albo…

– Jesteś Tiffany Nesbitt?

– Tak – odparła, zastanawiając się, kim może być ten człowiek.

Nieznajomy bez uprzedzenia sięgnął ponad stołem i uniósł jej rękę ku swym oczom. Brylantowy pierścionek rozjarzył się odbitym blaskiem ostatnich promieni zachodzącego słońca. Twarz mężczyzny stężała, a ostre, jak wyciosane z kamienia rysy przypominały w tym momencie indiańską rzeźbę. Tiffany wyrwała rękę i schowała ją za plecami, jakby nagle pierścionek został zbrukany i stał się czymś nieprzyzwoitym.

– Ty jesteś…

– J.D.

Zrobiło jej się słabo. W gardle zaschło, a żołądek zaczął wyprawiać jakieś dziwne harce.

– Brat Philipa.

– Ja… rozpoznałam tę inicjały.

– To dobrze. – Uśmiechnął się ironicznie i dodał: – Wygląda na to, że będziemy spowinowaceni.

Tiffany nie potrafiła ukryć rozczarowania i niesmaku. O ile Philip był dżentelmenem w każdym calu, o tyle jego brat zachowywał się jak nieokrzesany kowboj. Mimo przykrych odczuć, postanowiła się opanować i potraktować brata przyszłego męża z całą uprzejmością.

– Miło mi cię poznać, James.

– Nikt mnie tak nie nazywa.

– Ale Philip…

– Philip to kawał snoba. Możesz mi mówić J.D. albo Jay. – Sięgnął do kieszeni kurtki i wyciągnął paczkę papierosów. – To uprości sprawę.

– Dobrze – zgodziła się mimo rosnącej irytacji. Co ten cały James – nie, nie James, ale J.D. – sobie myślał, przychodząc na cudze przyjęcie weselne w zwykłych dżinsach. Teraz palił papierosa, obserwując tłum spod zmrużonych powiek. Biodrem oparł się wygodnie o stół, za którym stała Tiffany. Ona udawała, że go nie widzi, i z wdziękiem obsługiwała innych gości. Gdy z papierosa został tylko niedopałek, rozgniótł go butem.

Tiffany miała nadzieję, że wkrótce zjawi się Philip i wybawi ją z niezręcznej sytuacji. Nie miała ochoty na uprzejmą wymianę nic nie znaczących zdań z tym nieokrzesanym J.D. Niestety, narzeczony był wciąż zabiegany, przenosił się od jednego kółka gości do drugiego, wszystkim prawił komplementy i rozdawał uśmiechy. W firmie Bracia Santini pełnił funkcję wiceprezesa do spraw handlowych i odpowiadał za wysokość sprzedaży w całym regionie, toteż wykorzystywał każdą okazję do nawiązania nowych kontaktów.

Tiffany usiłowała unikać spojrzeń J.D, czuła jednak na sobie jego wzrok. Gdy wokół stołu znów opustoszało, nie wytrzymała.

– Czym się zajmujesz? – spytała, przerywając niezręczną ciszę.

Niedbałym gestem zsunął okulary na czoło i spojrzał jej prosto w twarz szarymi i zimnymi oczami.

– Czym się zajmuję? Odpowiedź zależy od tego, kto pyta.

– Przepraszam, ale nie zrozumiałam.

– Mój ojciec uważa, że jestem kryminalistą, moja matka uważa, że jestem geniuszem, a mój brat, że jestem jak drzazga w tyłku. Sama wybierz wersję, która ci się najbardziej podoba.

– A co ty sam o sobie myślisz?

W kąciku ust pojawił mu się uśmiech. Nie wiedziała, czy z premedytacją uwodzicielski, czy po prostu po chłopięcemu czarujący.

– Z pewnością nie jestem aniołem.

– Wierzę – odpowiedziała. Czyżby próbował z nią flirtować?

– Mądra dziewczynka.

Zapadał wieczór, trawnik ogarniał gęstniejący cień. W całym ogrodzie zapalono świece i pochodnie. Pianista grał teraz wiązankę piosenek o miłości. Tiffany zatęskniła za bliskością Philipa, zarazem pragnąc znaleźć się jak najdalej od jego brata. O ile Philip był silny jak skała, małomówny, wyrozumiały i cierpliwy, młody człowiek stojący naprzeciw niej za stołem tryskał energią jak wulkan. Widać było, że nieprędko dobije do bezpiecznej i spokojnej życiowej przystani.

– To kiedy nadejdzie wasza szczęśliwa godzina? – spytał J.D. Znów pogmerał w kieszeni w poszukiwaniu papierosów. Wytrząsnął ostatniego z paczki, którą gwałtownie zgniótł w dłoni.

– Przepraszam, nie zrozumiałam. – Tiffany zaczęła uprzątać brudną zastawę. Zbliżała się pora zakończenia uroczystości.

– Pytałem o wasz ślub. Na kiedy jest wyznaczony?

– Jeszcze nie wybraliśmy daty.

Pstryknął zapalniczką, żeby przypalić papierosa.

– To niepodobne do Philipa. Całe życie planował wszystko co do minuty. Pewnie zaplanował już swój własny pogrzeb.

To była prawda. Philip znał stan swego konta co do centa, napełniał bak, kiedy strzałka na tablicy rozdzielczej wskazywała dokładnie połowę, codziennie zmieniał garnitury, aby się równomiernie zużywały i, na tyle, na ile zdążyła go poznać Tiffany, miał tylko jedną słabostkę – lubił posiedzieć przy zielonym stoliku. Oczywiście tylko dla rozrywki.

– Philip chciałby, żebyśmy się pobrali przed świętami – wyznała szczerze i zaraz pożałowała swych słów. J.D. popatrzył na nią z pogardą, jak na patentowaną idiotkę.

– Żeby mieć odpis podatkowy jeszcze za ten rok – zauważył cynicznie, wydmuchując wielki kłąb dymu.

Nie, wcale nie, bo się kochamy! – miała ochotę wykrzyczeć mu prosto w twarz, ale się pohamowała.

– Możliwe. To rozsądne – powiedziała.

– Tak uważasz? – uśmiechnął się sarkastycznie. – Życzę ci dużo szczęścia. Będziesz go potrzebować.

– Czemu tak mówisz?

– Nie znasz mojego brata, a ja spędziłem z nim sporo lat pod jednym dachem.

Po tych słowach J.D. odwrócił się i odszedł o kilka kroków. Zatrzymał przechodzącego kelnera z tacą i wziął od niego piwo, demonstracyjnie lekceważąc renomowane rodzinne wina. Tiffany patrzyła za nim. Oparł się o pień drzewa i palił w milczeniu, pociągając ze szklanki.

Co J.D. wie o Philipie takiego, czego ja nie wiem? – zastanawiała się Tiffany. Dzieli ich aż jedenaście lat. Nie pozwolę się stłamsić, postanowiła twardo. Zdmuchnęła płomyki gazu pod ogrzewaczami. Cały klan Santinich był przeciw niej, a teraz okazało się, że w awangardzie jest właśnie J.D.

Tego lata widywała go od przypadku do przypadku. Ich rozmowy były błahe, demonstracyjnie grzeczne i całkowicie obojętne. J.D. nie silił się nawet na ukrywanie, co myśli o narzeczeństwie brata, Tiffany zaś w jego towarzystwie stale gryzła się w język, żeby nie powiedzieć o jedno słowo za dużo. Na szczęście nie były to częste okazje. J.D. zmieniał panienki jak rękawiczki. Wszystkie były efektowne, wyrafinowane i bogate, ale z żadną nie związał się na tyle długo, by przedstawić ją oficjalnie rodzinie.

W jego obecności Tiffany zawsze czuła się nieswojo. Był bardzo męski, a to instynktownie budziło w niej kobiecą chęć podobania się. Z podsłuchanych przypadkiem urywków cudzych rozmów dowiedziała się, że ukończył średnią szkołę i myśli o podjęciu studiów prawniczych. Philip podśmiewał się, że jego brat, tak często na bakier z prawem, postanowił zostać adwokatem.

– W gruncie rzeczy połowa adwokatów ma duszę przestępcy – wywodził Philip. – Jedni wierzą w system i sprawiedliwość, a inni tylko kombinują, jak wykorzystać przepisy na korzyść klienta. Odnoszę wrażenie, że nasz James jak ulał pasuje do tej drugiej grupy.

Tiffany nie podzielała opinii Philipa. Mimo wszystkich wad i długiej listy wybryków J.D. miał w sobie wewnętrzną prawość i siłę. Posługiwał się zapewne własnym kodeksem etycznym, ale najważniejsze, że go w ogóle miał.

Tak przeszło lato i połowa jesieni. Tiffany unikała J.D., a i on nie szukał jej towarzystwa. Ona starała się bardzo o ograniczenie do koniecznego minimum spotkań z całą rodziną Santinich. Carlo jasno i wyraźnie dał jej do zrozumienia, że jego starszy syn, dla dobra byłej żony i dzieci, powinien się jeszcze wstrzymać z powtórnym ożenkiem. J.D. uważał, że brat w ogóle nie powinien tego robić, zaś Frances, przyszła teściowa Tiffany, obawiała się, że związek z dziewczyną o piętnaście lat młodszą nie da synowi szczęścia.

– Matka przyzwyczai się z czasem – zapewniał Philip Tiffany, ale czas mijał, a Franccs wciąż traktowała ją z wyraźną niechęcią.

– Jeszcze możesz się wycofać – perswadowała jej własna matka dwa tygodnie przed ślubem. Był początek października, cudowne babie lato. Dni były bezchmurne i ciepłe, noce chłodne i gwiaździste.

Tiffany stawała się coraz bardziej zdenerwowana i niepewna swego. Choć wiedziała, że z całego serca pragnie poślubić Philipa, być jego żoną i matką jego dzieci, mroziła ją myśl o nieprzejednanej wrogości Santinich.

Szczególnie dało się to odczuć na uroczystym obiedzie, wydanym w ich rodzinnej siedzibie. W miłej atmosferze miano świętować zapowiedzi, a tymczasem Carlo wypił za dużo wina własnej produkcji i stał się zgryźliwy, Frances wciąż wypominała Philipowi, że rozwiódł się z żoną i zostawił dzieci, a J.D., który siedział przy stole naprzeciw Tiffany, nie przepuścił żadnej okazji, żeby prowokacyjnie popatrzeć jej w oczy. Nie to, żeby ją gromił wzrokiem albo po przyjacielsku mrugał; nie mogła odgadnąć, o co mu chodzi, ale peszyła ją intensywność jego natarczywego spojrzenia. Raz czy dwa podczas posiłku uśmiechnął się, ale widać było, że w gronie własnej rodziny najwyraźniej czuje się równie obco jak Tiffany.

Philip, Carlo i jego brat Mario mieli wieczorem lecieć do Las Vegas na konferencję. Ślub Philipa i Tiffany zaplanowano po ich powrocie. Pozostawało jej tylko przebrnąć do końca przez niefortunny obiad i przeżyć następny tydzień, aby się obudzić jako pani Philipowa Santini. Zimny pot zrosił jej czoło. Próbowała skupić się na rozmowie i konsumowaniu porcji jagnięciny z ziemniakami. Nie było to łatwe, ponieważ Mario i jego żona wciąż przechodzili z angielskiego na włoski, zrozumiały dla wszystkich przy stole prócz Tiffany. Wyczuwała, że mówią właśnie o niej, mimo iż nikt nie używał imion. Z całych sił modliła się, by Bóg zechciał skrócić jej męki.

Ale Bóg, jak się okazało, miał zupełnie inne plany.

Gdy rodzina zebrała się w salonie przy kawie i likierach, zegar w holu zaczął głośno bić.

– Raz, dwa… pięć… osiem – liczyła Frances. – Czy wy aby nie macie samolotu o dwudziestej pierwszej trzydzieści? – spytała, zaniepokojona. Pokonanie drogi z domu do lotniska wymagało przeszło godziny jazdy.

– Rzeczywiście, zrobiło się późno – stwierdził Philip, spojrzawszy na zegarek. – W drogę, tato. James, podrzuć Tiffany do domu, dobrze? – dodał.

Tiffany zamarła. Na samą myśl o tym, że ma zostać sam na sam z J.D. ogarnęło ją przerażenie.

– Sądziłam, że ty mnie odwieziesz po drodze – powiedziała pozornie obojętnym tonem.

– Zmiana planów, słoneczko. Musimy jechać prosto na lotnisko, inaczej nie zdążymy. Dla Jamesa to żaden kłopot, a ciebie tak czy tak musi ktoś odstawić – odparł Philip. Tiffany po raz pierwszy usłyszała w jego głosie protekcjonalną nutę.

– Ależ… – próbowała oponować. J.D. z drugiej strony stołu popatrzył na nią ze szczerym rozbawieniem.

– Bez nerwów, jestem łagodny jak baranek. Możesz mi zaufać – powiedział.

Tiffany miała szczerą ochotę ostro zaprotestować, ale nie odważyła się robić sceny w obecności rodziców Philipa. I tak patrzyli na nią krytycznie. Nie chciała sama dawać im pożywki do oskarżeń, że jest kapryśną, rozpieszczoną smarkulą.

– Dobrze – zgodziła się z nikłym uśmiechem. Już wcześniej przewidywała, że obiad może się późno skończyć i proponowała Philipowi, że przyjedzie do domu jego rodziców własnym autem. On jednak twierdził uparcie, że jako zaręczona para muszą się tam zjawić razem.

No i wpadła jak śliwka w kompot,

Cóż było robić, jak nie dobrą minę do złej gry? Gdy Philip z ojcem wyjechali, Tiffany zaproponowała Frances, że pomoże. Przyszła teściowa machnęła tylko ręką, mówiąc, że o takie rzeczy jak brudne naczynia w jej domu troszczy się służba. Nie minęło więc pół godziny, a Tiffany wylądowała obok J.D. na siedzeniu jego pikapa. Ściskała torebkę tak mocno, jakby od tego zależało całe jej życie, i próbowała uczestniczyć w obowiązkowej konwersacji. W końcu miał niebawem zostać jej szwagrem. Byłoby śmieszne i niestosowne, gdyby unikała go jak zarazy.

– Powiedz mi, co ty widzisz w tym Philipie? – spytał, gdy przejeżdżali między wzgórzami otaczającymi Portland.

– Słucham? – O co tym razem mu chodzi? – zastanawiała się Tiffany. Na niebie gromadziły się czarne, burzowe chmury, zasłaniające księżyc i gwiazdy. Wielkie krople deszczu zaczęły bębnić o szybę i plandekę.

– No, spróbuj raz się nie wykręcać. On jest dużo starszy od ciebie.

– Tak mówią – przyznała ironicznie.

– A więc wiesz. – J.D. ściął zakręt trochę za ostro. Burza rozpętała się na dobre, a deszcz walił w szyby.

– A ty chciałbyś przekonać mnie, że popełniam błąd, tak?

– Miałbym szansę? – Obrzucił ją szybkim spojrzeniem, pobudzając przyspieszony puls do galopu.

– Żadnej.

– No właśnie.

Światła nadjeżdżającego z przeciwka samochodu omiotły kabinę pikapa zimnym, białym blaskiem, przez chwilę uwydatniając profil J.D. Tiffany odwróciła głowę. Nie chciała patrzeć na tę twarz, uosabiającą męski urok. Samochody minęły się i znów zapadła ciemność.

– Myślę, że to będzie twój pogrzeb – rzekł, pstrykając zapalniczką.

– Chciałeś chyba powiedzieć: wesele.

– Jak wolisz.

Przed nimi zamigotały światła Portland. Tiffany patrzyła, jak J.D. zapala papierosa z paczki leżącej przy szybie. Zaraz wyskoczy z auta i ucieknie jak najdalej od tego cholernego brata Philipa, który ośmiela się traktować ją z taką pogardą. Czy ją cokolwiek obchodzi, co sobie ten typek myśli? Najważniejsza była miłość, która łączyła ją z Philipem.

– Wiesz, J.D., mógłbyś się odrobinę postarać i zaakceptować nasz związek – powiedziała w końcu. On otworzył okno. Zapach dymu zmieszał się ze świeżym wilgotnym powietrzem. – Nie powinniśmy stać po przeciwnej stronie barykady.

– Uważasz, że jestem twoim przeciwnikiem?

– Właśnie.

– A czego byś chciała? Żebym był milszy? – Wydmuchnął dym z obu nozdrzy naraz, jak smok.

– Nieźle by było na początek.

– Naprawdę? – mruknął drwiąco, ostro biorąc zakręt. – Na ile milszy?

Tiffany w milczeniu policzyła do dziesięciu i dopiero potem podjęła rozmowę.

– Słuchaj, J.D., przestań się zgrywać, dobrze? Zachowujmy się jak normalni ludzie.

– A po co?

– Bo mamy być jedną rodziną.

– Jeżeli o mnie chodzi, to mam po dziurki w nosie rodzinnego ciepełka – powiedział, rzucając jej spojrzenie, które stopiłoby granit. Skręcił w stronę mostu Selhrood. Gdy przejeżdżali przez czarne wody rzeki Willamette, J.D. wyrzucił niedopałek przez okno. Rozżarzony punkcik zgasł w ciemnościach jak spadająca gwiazda.

– Czy możesz mi powiedzieć, za co mnie aż tak nie lubisz? – spytała Tiffany, gdy krążyli już ulicami miasta. Postanowiła jednym cięciem rozwiązać ten gordyjski węzeł.

– Nie o ciebie chodzi – odparł J.D.

– Kłamiesz. Skręć tutaj, o mało nie minąłeś mojej ulicy. No więc, jeśli nie o mnie chodzi, to w czym problem?

– Naprawdę chcesz wiedzieć? – Opony zapiszczały na śliskim asfalcie.

– Tak. To tu, trzeci dom na prawo.

Zaparkował tuż pod latarnią i wyłączył silnik. Deszcz miarowo bił o dach samochodu.

– Philip już raz popełnił błąd, już raz się ożenił.

– A teraz uważasz, że robi drugi?

– Zdecydowanie tak. – Spojrzał jej w twarz pociemniałymi oczami.

– Cóż, może cię to zdziwi, że się obrażam, ale przecież ja i Philip naprawdę się kochamy i chcemy… Och!

Objął ją tak nagle, że nie miała żadnych szans na zrobienie uniku. Przycisnął ją do piersi, a jego usta, twarde i gorące, miażdżyły jej wargi i niemal pozbawiały tchu. Próbowała się wyrywać i odepchnąć go, a wówczas objął ją jeszcze mocniej. Wymuszony z początku pocałunek stawał się coraz bardziej zmysłową pieszczotą. Tiffany poddała się. Serce waliło jej jak młotem i pojękiwała cicho, niczym błagające o litość zwierzątko w pułapce. J.D. był blisko, bardzo blisko, prawie nic ich nie dzieliło. Tiffany instynktownie zamknęła oczy i przytuliła się, domagając się więcej pieszczot, i wówczas w jej mózgu odezwał się ostrzegawczy sygnał. Nie rób tego, dziewczyno! Nie rób tego, to grzech!

Odepchnęła J.D. Spodziewała się walki, a tymczasem on opuścił ramiona i odsunął się, drwiąco uśmiechając się w półmroku.

– Chciałaś wiedzieć, dlaczego uważam twoje małżeństwo z Philipem za błąd? Waśnie dlatego.

Tiffany otarła usta wierzchem dłoni.

– Idź do diabła.

Roześmiał się głośno, gdy rzuciła się do drzwi i wyskoczyła z auta. Czerwona jak burak ze wstydu i zażenowania biegła do domu, by jak najprędzej ukryć się za drzwiami. Ależ była głupia! Jak mogła pozwolić mu się całować, dotykać? Ze zdenerwowania nie mogła przez dłuższą chwilę trafić kluczem do dziurki, a gdy jej się to udało, wpadła do środka jak bomba, z hukiem zatrzaskując drzwi.

O Boże, co robić? Dławiła ją rozpacz i poczucie winy. Nie mogła sobie wybaczyć tej chwili słabości. Przekręciła zasuwę, jakby trzask metalowego zamka był zaklęciem chroniącym ją od dalszych pokus, odczynieniem grzechu, który przed chwilą popełniła. Grzechu? Jakiego grzechu? Przecież był to tylko zwykły pocałunek, nic więcej. Zresztą, co to jest pocałunek? Głupstwo niewarte wzmianki. Philip by się tym zapewne w ogóle nie przejął. Dlaczego zatem serce wciąż jej waliło, usta nabrzmiewały, a piersi paliły? Kobiety, które tak się zachowywały, nazywano różnie, zawsze pogardliwie.

Wciąż miała twarz purpurową ze wstydu. Ukryła ją w dłoniach. Przecież to był tylko pocałunek, który J.D. w dodatku na niej wymusił. Nie była przygotowana na atak, nie oczekiwała go, nie prowokowała. A jednak… Gdy już się stało, zareagowała tak, jak on zamierzył. I chciała więcej. Psiakrew.

Tiffany wciąż stała oparta plecami o drzwi wejściowe, dosłyszała więc warkot silnika i szum opon odjeżdżającego dżipa J.D.

Bogu dzięki.

– Nie wracaj – wyszeptała w ciemności, obejmując dłonią gardło, aby wyciszyć rozszalały puls. – Nie waż się tu wracać, draniu. Nigdy!


Jednak wrócił, choć po wielu latach. W dodatku teraz, czy jej się to podobało, czy nie, zamieszkał z nią pod jednym dachem. A najgorsze było to, że to samo pożądanie, jakie poczuła wówczas, podczas pierwszego pocałunku, znów zbudziło się do życia. Tym razem jednak sytuacja diametralnie się zmieniła. Teraz bowiem Tiffany była kobietą wolną.

Загрузка...