Do diabła, przecież specjalizujesz się w sprawach cywilnych, a nie karnych – syknęła przez zaciśnięte zęby Tiffany, gdy cała trójka, łącznie z J.D. opuściła wreszcie gmach sądu. Gorący letni wiatr hulał ulicami, unosząc kłęby suchego pyłu i potrząsając bujnymi koronami klonów.
– A skąd oni mogą o tym wiedzieć?
– Policjanci nie są wrogami porządnych obywateli, J.D. – Tiffany postanowiła szwagrowi przytrzeć nosa. Przechodzili na skos przez parking. – A poza tym, kto cię prosił, żebyś… – przystanęła, odwróciła się gwałtownie i oskarżycielsko wbiła wskazujący palec w jego pierś -…żebyś się wtrącał?!
– Uznałem, że potrzebujecie pomocy. Przyszedłem po to, aby dopilnować, żeby Stephen, składając zeznanie, sobie nie zaszkodził. Mam spore doświadczenie w kontaktach z policją. To wszystko.
– Przecież już ci mówiłam, że doskonale sobie sami radzimy.
– Czyżby? – J.D. wskazał gestem Stephena, który już wsiadł do samochodu matki. – Przeczuwam, że to jeszcze nie koniec jego kłopotów.
– Ja jestem przy nim, J.D.
– A co powiesz o Christinie? Słyszałem, jak się budzi z płaczem w środku nocy.
– To nie jest odpowiedni czas ani miejsce na takie dyskusje – ucięła Tiffany. Teraz zależało jej tylko na tym, żeby J.D. zostawił ją w spokoju.
– A kiedy będzie?
– Co?
– Kiedy będzie odpowiedni czas i miejsce?
Tiffany popatrzyła na Stephena. Nie spuszczał z nich zaciekawionego wzroku.
– Później.
– To znaczy?
– Nie wiem.
– Dziś wieczorem – zaproponował.
– Nie, ponieważ dzieci…
– Mogą zostać same na jakiś czas.
J.D. pomachał do Stephena i skręcił do swego dżipa. Chłopiec odpowiedział mu nieśmiałym gestem. J.D. odjechał szybko, zostawiając zmieszaną Tiffany na środku parkingu. Była wściekła. Bez słowa zajęła miejsce kierowcy i uruchomiła silnik.
– O czym rozmawialiście? – spytał Stephen. Tiffany grała na zwłokę, szukając stacji radiowej z muzyką.
– O wszystkim i o niczym. – Popatrzyła w lusterko i wrzuciła wsteczny bieg.
– Nie przypominam sobie, żeby nas kiedykolwiek odwiedził.
– Bo nie odwiedził.
– To po co teraz przyjechał? – Stephen przełączył radio na stację, której Tiffany nie umiała rozpoznać, i wbił wzrok w szybę.
– Nie wiem. Może go sumienie ruszyło i martwi się o nas.
– Naprawdę jest adwokatem?
– Tak. A czemu pytasz?
– Z ciekawości – odparł krótko Stephen, ale Tiffany natychmiast wyczuła, że za jego słowami kryje się coś więcej.
– Stephen, czy ty potrzebujesz adwokata?
– Nie – rzucił pospiesznie. Zbyt pospiesznie.
– Jesteś pewien? – Tiffany starała się nie okazywać zaniepokojenia. Nie wolno mi, nie wolno go naciskać, powtarzała sobie w duchu.
– Byłem ciekawy, dlatego spytałem. To chyba nie zbrodnia, co? – Stephen zaczerwienił się i znów zmienił radiową stację. Przymknął oczy, gdy po zapowiedzi spikera rozległa się najnowsza kompozycja jego ulubionego zespołu.
Nie wolno mi go męczyć, przekonywała się w milczeniu Tiffany. Spokojnie i wolno jechała przez miasteczko, próbując odzyskać wewnętrzną równowagę. Wszystko będzie dobrze. Na pewno. Stephen popełnił błąd, ale przecież jest porządnym i uczciwym chłopcem. Trzynastolatkiem osieroconym przez ojca i zestresowanym przez ostatnie wydarzenia. Po raz pierwszy od czasu przeprowadzki Tiffany zaczęła się zastanawiać, czy aby na pewno było to rozsądne posunięcie. W Portland, wśród kolegów znanych od dzieciństwa, z pewnością nie popadłby w takie tarapaty. Teraz był śmiertelnie przerażony, czuła to przez skórę. Ona sama również.
J.D. nie potrafił się skupić. Siedział przy stoliku w swoim pokoju i bezmyślnie przerzucał dokumentację, którą dostarczył mu agent nieruchomości. Miał do wyboru około sześciu gospodarstw, które pasowały do ostatniego projektu jego ojca. Odkręcił termos i nalał sobie do kubka wystygłej kawy. Krzywiąc się na jej cierpki smak, dolał kupionej w tym celu whisky.
Rzadko miał kłopoty z koncentracją. W szkole średniej, mimo iż mało czasu poświęcał nauce, bez trudu zaliczał kolejne sprawdziany i przechodził z klasy do klasy. College przeszedł śpiewająco, a potem mógł sobie pozwolić na pracę w pełnym wymiarze i jednocześnie wieczorowe studia prawnicze. Gdy po uzyskaniu dyplomu zdobył posadę w dużej kancelarii w Seattle, potrafił godzinami czytać w bibliotece o precedensowych przypadkach i osiemnastogodzinny wysiłek umysłowy nie stanowił dla niego żadnego problemu. Wystarczały mu cztery godziny snu na dobę. Wyspecjalizował się w sprawach cywilnych – te były najbardziej dochodowe. Tropił nadużycia w szpitalach, korporacjach i towarzystwach ubezpieczeniowych – wszędzie tam, gdzie się najczęściej zdarzały.
Nie zbaczał z obranej drogi, nie gubił raz wytyczonego celu. Zawsze był perfekcyjnie przygotowany do rozprawy. Zawsze gotów, jak dobry skaut. Nic go nie rozpraszało. Kobiety, z którymi sypiał, traktował użytkowo, bez przywiązania i zbędnych sentymentów. Z żadną nie umawiał się dłużej niż przez kwartał. Żadna nie wzbudziła w nim cieplejszych uczuć, z jednym tylko wyjątkiem. Czuł nieodpartą słabość do żony rodzonego brata. Tiffany Nesbitt Santini była jedyną przegraną sprawą w jego życiu. Jedynym wyjątkiem, który potwierdzał regułę.
Klnąc pod nosem, J.D. pociągnął spory łyk kawy z whisky i nareszcie poczuł, że jego żołądek ogarnia błogie ciepło. Tak, tak, Tiffany spodobała mu się od pierwszego wejrzenia i zupełnie nie umiał sobie z tym poradzić. Dlaczego aż tak go wzięło? Nie miał pojęcia. A może szło nie tylko o to, że Tiffany wyjątkowo go pociągała? Może w grę wchodziła chęć rywalizacji z bratem? Cała miłość rodziców spływała na Philipa, pierworodnego syna, którego wprost uwielbiali. J.D. zależało na akceptacji rodziców i źle znosił pozostawanie na drugim planie. Chciał zwrócić ich uwagę na siebie, tylko że robił to w nieumiejętny sposób i co i rusz popadał w tarapaty. W dodatku odkrył, że ten stawiany na piedestale starszy brat jest w gruncie rzeczy krętaczem i lekkoduchem.
Gdy Philip porzucił pierwszą żonę i dzieci, J.D. dostał szału. Gdyby tylko mógł, sprałby starszego brata na kwaśne jabłko za ich wszystkie krzywdy. Odkrył, że Philip wdał się w romans z inną kobietą, a przy tym zaczął się coraz bardziej hazardować. Zatracił całkowicie poczucie odpowiedzialności. Tak czy inaczej, tuż po rozwodzie Philip porzucił swoją kochankę i zajął się Tiffany, w opinii J.D. dziewczyną o wiele za młodą i za naiwną jak na małżeństwo z kimś takim jak Philip. Rodzina od początku uznała ją za osobę wyrachowaną, zainteresowaną jedynie majątkiem narzeczonego. Czas pokazał, że wytrwała przy Philipie, urodziła mu dwójkę dzieci i z tego, co wiedział J.D., nigdy w życiu go nie zawiodła.
Z dołu rozległy się dźwięki gitary. To Stephen niezbyt umiejętnie usiłował wygrać jakąś melodię. J.D. ze złością wcisnął papiery do teczki. Przy okazji natknął się na kopertę z prawem własności domu. To był prawdziwy problem, z gatunku tych nie do rozwiązania. Właścicielem trzech czwartych posesji był jego ojciec. To on wysłał J.D., by sprawdzić, czy pensjonat prowadzony przez Tiffany działa jak należy i czy może przynosić dochód. Carlo Santini wcale nie chciał na siłę wyrzucać na bruk synowej i swych wnuków z miejsca, które ona mylnie uważała za swoją własność. Zamierzał jedynie się dowiedzieć, czy dom jest wart dalszych inwestycji, czy może raczej należałoby go sprzedać. Carlo pragnąłby ulokować Tiffany i jej dzieci gdzieś bliżej rodzinnej siedziby w Portland, szczególnie że starsze dzieci Philipa nie utrzymywały bliskich kontaktów z dziadkami, a J.D. najwyraźniej nie kwapił się do żeniaczki. Senior rodu kochał swoje wnuki, ale nie potrafił przekonać się do Tiffany, czemu niejednokrotnie dawał wyraz w rozmowie z J.D.
J.D. rozmasował obolałe udo i spojrzał na zegarek. Minęła dziesiąta. Nie chciał i nie potrafił dłużej czekać. Wypił ostatni łyk kawy i otarł usta. Stephen przestał już dręczyć instrument i w całym domu zapanowała cisza. J.D. podszedł do okna i spojrzał przez wymyte do błysku szyby.
Nad bujnym listowiem drzew otaczających podwórze dostrzegł kilka gwiazd, błyszczących jaśniej niż światła miasteczka. Nisko na niebie wisiał księżyc w pełni. J.D. wychylił się i wówczas przy trawniku dostrzegł Tiffany. Wiatr igrał z jej lekką białą bawełnianą sukienką, od czasu do czasu kusząco owijając ją wokół nagich nóg. Nie wiedziała, że jest obserwowana, więc zachowywała się zupełnie swobodnie. Pochylała się po kolei nad każdym z rządków bujnych petunii, geranium i bratków, rozrzuconych nieregularnie po trawniku i skrapiała wodą wysuszoną ziemię. Towarzyszył jej zwinny czarny Węgielek, zmysłowo ocierający się o nagie łydki swej pani. Boże, ile w niej było piękna!
J.D. nie mógł już dłużej czekać. Wziął butelkę miejscowego caberneta, kupioną przed południem, i ruszył ku schodom. Trudno, tym razem musiał poprzeć konkurencję. Schody trochę skrzypiały, na półpiętrze było cicho i niemal ciemno – palił się tylko jeden kinkiet. J.D. przyspieszył kroku, by jak najprędzej znaleźć się na parterze. W kuchni cicho grało radio, a jedynym oświetleniem była świeca w szklanym kloszu, stojąca na stole. Otworzył kredens i kilka szafek, nim znalazł kieliszki. Wyjął dwa z nich, na korkociąg natrafił w podręcznej szufladzie z otwieraczami i nożami.
Bezszelestnie wyszedł na werandę. Tiffany była teraz w pobliżu wozowni. Napełniała właśnie wodą plastikową konewkę, by podlać kępki maciejki posadzone w balkonowych skrzynkach. J.D. zszedł ze schodków dopiero wtedy, gdy podniosła głowę i dostrzegła go.
– Och, ale mnie przestraszyłeś, Jay – powiedziała, rozpoznając go w półmroku. Otarła ręce z wody i zbliżyła się do niego. Zmusił się, żeby nie patrzeć głodnym wzrokiem na jej piersi i ramiączko stanika, wysunięte przypadkiem spod dekoltu. Najgorsze, że chodząc, w tak kuszący sposób poruszała biodrami, że nie dało się tego nie zauważyć.
– Przyniosłem fajkę pokoju – rzekł, wyciągając butelkę z winem.
– Po co? – spytała, stając tylko o krok od niego.
– Na zgodę. Przecież się trochę poprztykaliśmy.
Tiffany pokręciła głową i roześmiała się cicho. Zabrzmiało to jak najpiękniejsza melodia.
– Jeżeli będziesz za każdym razem kupował wino, te szybko zbankrutujesz – zażartowała.
– Tak sądzisz?
– Nie sądzę, ja to wiem.
– Więc może – zaczął, stawiając kieliszki na balustradzie ganka i zabierając się do odkorkowania butelki – przynajmniej zawrzemy rozejm?
– Myślisz, że to możliwe?
Obrzucił ją tak wymownym spojrzeniem, że się zarumieniła.
– Wszystko jest możliwe, Tiffany, i dobrze o tym wiesz.
– Zrobiło się późno – zauważyła, lekko speszona.
– Owszem. Wybierasz się gdzieś?
– Na górę, do łóżka.
Zamiast odpowiedzi napełnił kieliszki i podał jej jeden.
– Wypijmy. Te kilka minut cię nie zbawi.
Spojrzała niezdecydowanie, jakby chciała odmówić, ale przyjęła wino. Usiedli na ogrodowej ławce pod wierzbą.
– Wzniesiemy toast? – spytał J.D.
– Za co?
– Za lepsze czasy.
Uśmiechnęła się tak żałośnie i smutno, że zapragnął natychmiast porwać ją w ramiona i utulić. Zamiast tego jednak wpatrzył się w ciemny, rubinowy płyn w przezroczystym szkle. Tiffany wzniosła kieliszek.
– Piję za lepsze dni – powiedziała, trąciwszy brzeg jego kieliszka. – Oby było ich jak najwięcej.
– Amen.
Wypili po łyku wina. Nocny mrok stwarzał nastrój kojącej bliskości. Kuchenne okno, oświetlone od wewnątrz ciepłym blaskiem świecy, było jedynym jasnym punktem w ciemnym ogrodzie. W oddali zaszczekał pies sąsiadów. W trawie grały świerszcze, zagłuszając dalekie odgłosy ulicznego ruchu.
– No, dobrze – powiedziała Tiffany, nie mogąc znieść przedłużającej się ciszy, jaka między nimi zapadła. – Powiedz mi teraz, jak to się stało, że trafiłeś za nami na policję.
– Wróciłem do domu i pani Ellingsworth powiedziała mi, gdzie jesteście.
– A więc tak to było. – Tiffany upiła kolejny łyk. J.D. nie mógł oderwać zachwyconego wzroku od jej długiej, szczupłej szyi. – Dyskrecja nie jest najmocniejszą stroną Ellie.
– Przeszkadza ci to?
– Nie bardzo. Poza tym jest uczciwa jak kryształ, miła, ciepła, zabawna, no i kocha moje dzieci jak własne wnuki – odpowiedziała, po czym dodała z półuśmiechem: – Zamiłowanie do plotek to jeszcze nie zbrodnia, można z tym żyć.
– Musisz jej wybaczyć. Jest samotna i nie ma z kim pogadać.
Tiffany skinęła głową i obróciła kieliszek w palcach.
– Jak ci idą poszukiwania? Znalazłeś lokalizację na winnicę?
– Jestem bliski podjęcia decyzji.
– Która farma ci się podoba?
– Jest kilka kandydatur. Między innymi ziemia Wellsa.
– Przeklęte miejsce – westchnęła Tiffany.
– Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Pomogę wam.
– Mówiłam ci, że nie oczekuję niczyjej pomocy – powiedziała i wypiła wino do dna. J.D. zrobił to samo.
– Okropna z ciebie kłamczucha, Tiffany.
– Coś ty powiedział?
– To, co słyszałaś. Potrzebujesz pomocy, i to bardzo. Dom wymaga remontu. Ty pracujesz i na nic nie masz czasu. Stephen nie jest aniołem i zamartwiasz się o niego bez przerwy, czemu się wcale nie dziwię. Teraz przeżywa szczególnie trudny okres buntu przeciwko zasadom rządzącym światem dorosłych. Może ma to związek ze śmiercią Philipa, a może z czym innym. Tego się tak łatwo nie dowiemy, ale prawda jest taka, że policja ma na niego oko. Czy zechcesz przyznać, czy nie, na pewno się martwisz, że chłopak jest zamieszany w zniknięcie Isaaca Wellsa.
– To jeszcze dziecko! – zaprotestowała gwałtownie.
– Dziecko, które przypadkiem za dużo wie. Zadaje się z miejscową łobuzerią, wywołuje burdy na mieście i Bóg wie co jeszcze. Fakt faktem, że wykradł te cholerne klucze Wellsa.
– To był szczeniacki zakład.
– Nie powinien był się zakładać – J.D. spojrzał wprost w jej bielejącą w mroku twarz. – A mała?
– Dlaczego mówisz o Christinie? Moim zdaniem, wszystko jest w porządku.
– Tak uważasz? To dlaczego każdej nocy budzi się z krzykiem?
Tiffany wzdrygnęła się i postawiła kieliszek na ziemi. Nie rozumiała, o co chodzi J.D. Obrażał ją i nie wiadomo czego chciał.
– O co ty mnie oskarżasz, Jay? Mała miała ledwo trzy latka, kiedy jej ojciec zginął w wypadku. Przecież to normalne, że przeżywa koszmary. Musi to wszystko odreagować. Zresztą byłam z nią u psychologa.
Tiffany obronnym gestem skrzyżowała ramiona na piersi. Na jakiej podstawie J.D. się wymądrza? Co on może wiedzieć o wychowaniu dzieci? Przecież nie ma własnych. Czy nie rozumie, jak bardzo Tiffany czuje się winna śmierci Philipa? Przecież to ona prowadziła tego feralnego dnia. Do tej pory budziła się w środku nocy, zlana zimnym potem, przerażona. Widziała samą siebie za kierownicą auta, które nagle wpada w poślizg i nad którym nie potrafi zapanować. Tych tragicznych w skutkach momentów nie zapomni do końca życia.
– Nie miej mi za złe, że mi na was zależy.
– Ale dlaczego teraz? Przedtem nas nie odwiedzałeś.
– Miałem swoje powody.
– Jakie?
– Naprawdę chcesz wiedzieć? – J.D. tak intensywnie wpatrywał się w Tiffany, aż zrobiło jej się gorąco.
– Oczywiście.
Postawił kieliszek na trawie i obydwiema mocnymi, dużymi dłońmi ujął ją za ramiona. Usiłowała się wyrwać, ale jej nie puścił.
– A zatem, jeśli rzeczywiście chcesz wiedzieć… – zaczął.
– Chcę – powiedziała niepewnie.
– Przyczyną tego, że was unikałem, byłaś ty, Tiffany.
– Ja? – wyszeptała, spoglądając mu w świecące uwodzicielskim blaskiem oczy. Ciąg wspomnień ruszył jak lawina, nasycone erotyzmem obrazy ich nagich, splecionych w uścisku ciał pojawiały się klatka po klatce, jak film. Bo przecież mieli za sobą miłosną noc, tę jedną jedyną niesamowitą noc po pogrzebie Philipa. Oddała mu się wówczas z pasją i rozpaczą, spragniona pocieszenia i zapomnienia. – Nie chcę nic więcej wiedzieć – szepnęła.
– Za późno, kochanie – powiedział i przyciągnął ją do siebie.
Tiffany nie zaprotestowała. W silnych ramionach J.D. od razu odnalazła bliskość i poczucie bezpieczeństwa, a jego wargi smakowały tak, jakby kochali się przez całą noc zaledwie wczoraj. Tiffany jęknęła. Nie był to wcale głos protestu, lecz słaba prośba o litość. J.D. zinterpretował to po swojemu, jeszcze mocniej przygarniając ją do piersi. Powinna się wyrwać, ale nie umiała znaleźć w sobie dość siły. Zamiast tego przymknęła oczy i przez długą, wspaniałą chwilę delektowała się rozkoszą zakazanych pocałunków, przyjmując je i oddając z pasją. J.D. zanurzył palce w jej włosy. Plastikowa zapinka puściła, uwalniając czarną, gęstą falę. Przestań, Tiffany, przestań, ostrzegał wewnętrzny głos, ale jej rozpalone ciało nie chciało go słuchać. Nastawiała twarz na grad pocałunków, którymi J.D. obsypywał teraz jej powieki, policzki i szyję. Przylgnęła do niego naprężonymi piersiami, z twardymi od podniecenia sutkami. Nie było mowy o restrykcjach i zakazach. Jej ciało było wolne.
– Tiffany – szepnął namiętnie J.D.
Gorący oddech palił jej skórę. Delikatnie dotykał teraz językiem nasady jej szyi. Tiffany odchyliła głowę do tyłu, aby ułatwić mu dostęp. Przemożne pragnienie miłości, wzajemnego dawania i brania, przyćmiło jej rozsądek. Pragnęła poczuć dłonie J.D. na całym ciele, pragnęła, by ją głaskał, całował, pieścił. Jakby spełniając jej życzenie, przesunął dłonie i ujął jej piersi, wymacując palcami stwardniałe pod cienkim materiałem sutki. Palce zaczęły zataczać delikatne kręgi, potęgując podniecenie Tiffany do całkowitego zapamiętania. Znalazłszy rząd perłowych guziczków z przodu sukienki, J.D. odpinał je po kolei. Wieczorne powietrze przyjemnie ochłodziło rozpaloną skórę Tiffany, która marzyła teraz tylko o tym, by nic nie położyło tamy coraz bardziej intymnym pieszczotom.
– Jay, och! Tak, jeszcze, jeszcze…
Ucałował jej piersi przez koronkę stanika. Przycisnęła jego głowę, aż język odnalazł nabrzmiały sutek. Tiffany, podniecona do granic wytrzymałości, wiła się na ławce. J.D. ukląkł na trawie. Przesunął dłonie na uda Tiffany. Nagle letnią nocną ciszę rozdarł pełen strachu krzyk.
– To Christina! – Tiffany wyprostowała się natychmiast. J.D. wypuścił ją z objęć. Zapinając w pośpiechu sukienkę i przeklinając głośno własną głupotę, Tiffany pospieszyła do domu i pobiegła na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz.
– Mamo! Mamuniuuu! – wołało przebudzone dziecko.
– Już idę, kochanie! – Tiffany dopadła drzwi pokoju. J.D. biegł tuż za nią.
– Tato! Tato!
– Spokojnie, jestem przy tobie!
Christina siedziała na środku łóżeczka, kiwając się miarowo w przód i w tył jak dzieci cierpiące na chorobę sierocą. Jej słodka twarzyczka była zalana łzami. Tiffany utuliła córkę, otarła jej łzy i obsypała pocałunkami, nie wypuszczając jej z ramion.
– Już dobrze, dobrze, śpij. Mama jest i zawsze będzie przy tobie.
– Boję się – chlipnęła Christina.
– Wiem, słoneczko, wiem. Nie ma się czego bać, naprawdę.
Tiffany, obejmując Christinę, usiadła w bujanym fotelu i przykryła małą jej ulubionym kocykiem. Ten stary fotel służył jej od czasów, gdy Stephen był jeszcze niemowlęciem. J.D. stał w drzwiach. Wyglądało, że chce coś powiedzieć, ale powstrzymał się. Niebawem wszedł do pokoju zaspany Stephen, z włosami sterczącymi jak u stracha na wróble.
– Znowu miała złe sny? – spytał.
Tiffany kiwnęła głową.
– Zły sen – szepnęła Christina.
– Musisz coś z tym zrobić, mamo,
– Robię, co mogę. Cicho.
– Jasne. – Stephen wymownie spojrzał na stryja i poczłapał z powrotem do swego pokoju.
– Czy mogę ci jakoś pomóc? – spytał J.D. Na jego twarzy malowała się troska.
Tiffany przecząco potrząsnęła głową, ale nie odwróciła oczu. Christina w jej objęciach zaczęła się wiercić, szukając wygodniejszej pozycji.
– Wszystko w porządku – powiedziała, nie zważając na powątpiewający wyraz jego twarzy. – Zapewniam cię. – Sięgnęła po mocno podniszczoną od nadmiernego przytulania zabawkę. – Masz tu Bubusia. – Wcisnęła Christinie do rąk pluszowego królika. Pocałowała głowę dziecka i zaczęła się lekko huśtać, nucąc kołysankę. Na szczęście J.D. zrozumiał, że powinien się wynieść.
– Gdybyś czegoś potrzebowała…
– Ale niczego nie potrzebuję – wpadła mu w słowo.
– …to będę na górze – dokończył.
Nasłuchiwała jego kroków, kiedy wdrapywał się po schodach na drugie piętro. Christina uspokoiła się już zupełnie i zasnęła. Tiffany śpiewała jeszcze przez chwilę, póki nie poczuła, że dziewczynka leje jej się przez ręce. Ułożyła bezwładne ciałko w łóżeczku i przeszła do swego pokoju, zostawiając uchylone drzwi.
Po drodze zauważyła, że drzwi prowadzące na drugie piętro, do pokoju zajmowanego przez J.D. są otwarte. Czy w ten sposób dawał jej do zrozumienia, że jej oczekuje? Zapewne tak. Tiffany gładziła dłonią framugę, rozważając, czy może ulec pragnieniu znalezienia się w ramionach J.D. Zdecydowała, że nie powinna, choć rozbudzone zmysły domagały się spełnienia. Wyrzucała sobie, że uległa nastrojowi chwili, że pozwoliła się całować i pieścić. Nie wolno więcej do tego dopuścić. Z determinacją, ale i z żalem zamknęła drzwi i poszła do swojej sypialni.
Postanowiła nigdy, pod żadnym pozorem, nie dopuszczać go do siebie bliżej niż na odległość wyciągniętej ręki. Było to zbyt niebezpieczne. Powoli rozpięła guziki. W lustrze spojrzała na swoje odbicie. Sukienka była pognieciona, włosy potargane, a wargi obrzmiałe.
– Och, Tiffany, Tiffany – powiedziała do swego odbicia w lustrze – bądź mądrzejsza, miej wzgląd na dzieci.
Rzuciła sukienkę na krzesło i włożyła podkoszulek pełniący rolę nocnej koszuli. Wślizgnęła się do łóżka i zgasiła lampę. Dlaczego nie umiała stanowczo odprawić J.D., powiedzieć, żeby stąd odszedł i zostawił jej małą rodzinę w spokoju? To jasne – bo go pragnęła. Pragnęła J.D. wbrew zdrowemu rozsądkowi, mimo wszystkich komplikacji, jakie z tego wynikały.
Wszystko zaczęło się od wypadku, tego straszliwego, tragicznego w skutkach wypadku, który pozostawił swoje piętno na całym jej życiu. Przez cały dzień jeździli na nartach. Wieczorem postanowili wracać do domu. To ona siadła za kierownicą, Philip drzemał na siedzeniu pasażera, a dzieci siedziały z tyłu – Christina w swoim specjalnym foteliku, a obok na wpół śpiący Stephen, który na dobranoc słuchał muzyki z walkmana. Od tego dnia upłynęło już dziewięć miesięcy, ale Tiffany pamiętała tamten wieczór w najdrobniejszych szczegółach, jakby to było wczoraj.
Gdy zjeżdżali ze stromego wzgórza, zaczął prószyć śnieg. Tiffany włączyła wycieraczki, nie przeczuwając, że tylko minuty dzielą ją od życiowej tragedii.
Padał coraz gęściejszy śnieg. Grube mokre płatki zalepiały szyby i wycieraczki nie nadążały z czyszczeniem. Na ich gumowych piórkach osiadał zlodowaciały szron. Światła samochodów nadjeżdżających z przeciwka oślepiały Tiffany i przyprawiały ją o ból głowy. Nigdy nie lubiła prowadzić auta podczas śnieżycy. Śnieg topniał na asfalcie, po czym znów zamarzał, pokrywając drogę cienką jak szklanka warstewką lodu. Służby drogowe pracowały dzień i noc. Pocieszała się, że przynajmniej odcinek od Government Camp na Mount Hood będzie posypany piaskiem i oczyszczony ze śniegu. Na razie jednak wysłużone opony ślizgały się na zakrętach i Tiffany nie mogła się doczekać, kiedy wjedzie na nie oblodzoną drogę w dolinie.
Prowadziła w rękawiczkach i w narciarskim kombinezonie. Mimo iż włączyła ogrzewanie na pełny regulator, wciąż było chłodno. Nacisnęła guzik radioodbiornika, mając nadzieję, że trafi na prognozę pogody. Niestety, odbiór był fatalny, same szumy i trzaski. Zmieniła stację i z radia popłynęła stara sentymentalna piosenka Otisa Reddinga, również przerywana trzaskami oraz to pojawiającymi się, to znikającymi zapowiedziami spikerów. Zza zakrętu nadjeżdżał samochód. Nie pierwszy i nie ostatni, pocieszała się Tiffany, usiłując nie patrzeć wprost w jaskrawe, oślepiające światła. Mimo to doznała dziwnego, obezwładniającego uczucia. Światła przygwoździły ją jak szaraka na drodze. Bezskutecznie próbowała się odprężyć. Melodię z radia zmącił ryk silnika potężnej ciężarówki.
To tylko ciężarówka, mówiła sobie. Zwykła lora. Setki ich jeździ po tych drogach. Nacisnęła na hamulce. Po krótkim momencie poślizgu zareagowały. Dobrze. Dla bezpieczeństwa zjechała tak mocno na prawo, jak tylko się dało. Przerażało ją tylko, że barierka zabezpieczająca drogę była bardzo niska, a pod nią rozciągał się ciemny głęboki wąwóz.
Rozległ się głośny ryk klaksonu ciężarówki. Tiffany aż podskoczyła na siedzeniu, depcząc mocno pedał hamulca. Tu-tuut! – zaryczał znów klakson. Ścisnęła mocniej kierownicę i pulsacyjnie naciskała na hamulec. Bez reakcji.
Tylko spokojnie, powtarzała sobie. Trudno jednak było o spokój w tych okolicznościach. Ciężarówka po lewej zbliżała się jak ryczący smok, a z prawej ziała czarna przepaść.
Tu-tuut!
– Philip! – próbowała obudzić męża. – Philip!
– Co jest? Uauu – spytał nieprzytomnie i potężnie ziewnął.
– Ta ciężarówka! O Boże! – wrzasnęła przerażona Tiffany. Smok parł prosto na ich auto.
– Jezus Maria! – Philip w ułamku sekundy odzyskał świadomość i złapał z boku za kierownicę.
– Nie! – przycisnęła hamulec, który się zablokował. Auto zaczęło tańczyć po jezdni.
– Co jest, do diabła? – zaklął Philip, ciągnąc kierownicę w swoją stronę.
– Przestań! Niee!
Samochód przemknął dosłownie o centymetr obok ogromnej ciężarówki.
– Tiffany! Puść kierownicę! Hamulce, czemu nie hamujesz?! Ratunku!
– Próbuję!
– Mamo! – Z tylnego siedzenia dobiegł wylękniony głos Stephena.
Tiffany zdołała wprawdzie minąć kabinę kierowcy, ale długi kontener, ciągnięty przez TIR-a, siłą bezwładności potrącił tylni błotnik ich samochodu. Chciała zatrzymać auto, ale niefortunnie trafiła na fragment oblodzonej powierzchni szosy. Samochód stuknął z całą siłą w barierkę, przerwał ją i zaczął się staczać po zboczu.
– Boże! – jęknął Philip. Tiffany wrzeszczała z przerażenia, Christina zanosiła się szlochem.
– Nie, nie, nie nie! – mamrotał mechanicznie Stephen, podczas gdy samochód staczał się coraz szybciej. Hamulce nie działały, koła kręciły się jak szalone.
– Zatrzymaj się! Hamuj, na Boga!
Bang! Trafili w jakąś twardą przeszkodę. Przednia szyba prysła w jednej sekundzie, a pasażerów zasypały drobiny szkła. Samochód okręcił się jak bąk, a potem znów zaczął spadać.
– Mamuniuu!
– Jestem, kochanie!
– Rób coś, na Boga!
Spadali coraz szybciej.
– Zatrzymaj wóz, do diabła!
– Nie mogę! – Tiffany zauważyła strumień, płynący na dnie kanionu. Srebrna woda połyskiwała złowieszczo. – O mój Boże…
Auto wpadło jak bomba do szerokiego koryta. Lodowata woda wdarła się do kabiny przez wybitą przednią szybę.
– Wyłaźcie! – krzyknęła, mocując się z pasem bezpieczeństwa.
– Mamo! Tato! – Stephen rozpaczliwie wzywał na pomoc rodziców, miotając się na tylnym siedzeniu. Christina płakała. Philip klął. Spieniona woda zalała wnętrze samochodu.
– Uciekajcie! Wychodzimy! – zakomenderował Philip. Jego krzyk mieszał się z histerycznym płaczem dzieci. – Tiffany, na miłość boską, uciekaj na brzeg. – Philip szarpał się z własnymi drzwiami. Tiffany wciąż jeszcze nie zdołała odpiąć pasa. – Ja się zajmę dziećmi.
– Nie mogę wyjść! – W głosie Stephena brzmiała panika. Dokoła było ciemno i potwornie zimno. Woda bulgotała i pieniła się, podchodziła coraz wyżej.
Tiffany wciąż mocowała się z pasem. Philipowi pierwszemu udało się wydostać z auta. Teraz usiłował otworzyć drzwi dzieci.
– Christina, trzymaj się mnie! Stephen, spróbuj otworzycie drzwi!
Tiffany miała kompletnie zgrabiałe palce, klamra pasa nareszcie puściła. Otworzyła drzwi i wpadła po pas w wartki nurt. Stopy ślizgały jej się na mokrych otoczakach, ale zawróciła ku samochodowi, walcząc z prądem. Modliła się gorąco, by całej rodzinie udało się ujść z życiem. Mimo że z trudem się poruszała, zdołała odnaleźć klamkę tylnich drzwi. Nie puszczały.
– Nie mogę wyjść! – Stephen był na granicy histerii.
– Odblokuj zamki! – krzyknął Philip. Tiffany nie widziała go, lecz słyszała, jak rozpryskuje lodowatą wodę. Christina płakała cicho.
– Wyłaź przodem – nakazała synowi, przekrzykując burzliwy łoskot wody. Samochód był już zanurzony prawie po dach. – Szybciej! – wyczuła raczej, niż zobaczyła, że Stephen wpełza przez oparcie na przednie siedzenie i opuszcza auto drzwiami, które udało jej się wcześniej otworzyć. Złapała go za ramię. Przylgnął do niej całym ciałem, roztrzęsiony i szczękający zębami.
– Christina! – zawołała.
– Mam ją. – Z oddali dobiegł stłumiony głos Philipa.
– Dobrze! Trzymaj się mnie, idziemy do brzegu! – krzyknęła wprost do ucha Stephena, choć nie miała pojęcia, gdzie ten brzeg się znajduje i jak głęboki jest strumień. Może nawet rzeka, jak pamiętała z mapy.
– Tędy – wykrztusił Stephen, przechodząc na drugą stronę auta, gdzie o mało nie porwał go prąd.
– Philip! Philip! – nawoływała Tiffany. Nie było odpowiedzi. O Boże, czyżby utonął? Razem z maleństwem? – Philip, odezwij się! – Gdzie on się podział? Tiffany przystanęła na chwilę, nasłuchując uważnie. Niestety, słyszała tylko nieprzerwany, dudniący szum wody. – Philip!
– Tato!
– Tato ratuje Christinę, nie martw się – pocieszyła syna, choć sama umierała ze strachu. Co się stało z jej mężem? Co się stało z malutką córeczką? Gdzie byli? Boże, Boże, ocal ich, błagam, powtarzała w myślach.
– Co robić, mamo? – Stephen mówił z trudem, zęby mu szczękały. Wokół żadnych znaków życia. Niedobrze.
– Spróbujemy wydostać się na brzeg – odparła.
– Ale gdzie mamy iść?
Gdyby to wiedziała. Rozpaczliwie rozglądała się dookoła, próbując coś wypatrzyć w otaczających ciemnościach. Otaczał ich atramentowy, zimny i przerażający mrok. Nie wiedziała, czy stoją pośrodku rzeki, czy blisko brzegu. Trwanie w jednym miejscu równało się śmierci. Musieli zacząć się ruszać, by nie zamarznąć.
Tylko dokąd iść?
– Mamo, strasznie mi zimno.
– Wytrzymaj, synku, to nie potrwa długo. – Tiffany nie potrafiła określić, od kiedy stali po pas w wodzie. – Philip! – zawołała. Z oddali usłyszała jakieś ludzkie głosy. – Słuchaj, Stephen! – Spojrzała w górę i zobaczyła pełgające światło latarki.
– Hej tam? – zawołał jakiś męski głos. – Jest tam kto?
– Ratunku! Pomocy! Wyciągnijcie nas!
– Spokojnie, już do was idziemy!
Obcy głos wlał otuchę w jej serce. Kurczowo trzymając się klamki samochodu, Tiffany objęła Stephena i modliła się, by Philipowi i Christinie nic złego się nie stało. Z przebiegu godzinnej akcji ratunkowej nie zapamiętała niczego. Oboje z synem zemdleli. Gdy tylko ocknęła się w szpitalu w Portland, zapytała z lękiem o dzieci. Z ulgą dowiedziała się, że oboje żyją. Philip, któremu udało się uratować Christinę, zmarł w drodze do szpitala. Mimo wysiłków, nie udało się go reanimować.
Po wyjściu ze szpitala, wciąż w stanie szoku, Tiffany musiała sama zorganizować pogrzeb. W długim i męczącym nabożeństwie wzięła udział rodzina Philipa. I tak Tiffany została wdową z dwójką dzieci. Spięty, poważny J.D. siedział obok niej w ławce, oddzielając ją tym samym od rodziców. Choć nic nie mówił, nie składał kondolencji i nie pocieszał jej, stanowił żywą tarczę chroniącą przed atakiem ze strony Santinich. Oczywiście nie na wiele to się zdało. Ojciec Philipa, Carlo, przez całą mszę świdrował Tiffany wściekłym, oskarżycielskim wzrokiem. Z kolei teściowa w ogóle na nią nie spojrzała, udając, że synowa dla niej nie istnieje.
Obok Frances siedziała w ławce Karen, pierwsza żona Philipa. Niska, pulchna blondynka o wielkich niebieskich oczach porcelanowej lalki łkała głośno i demonstracyjnie, uczepiona ramienia byłej teściowej. Ona także, podobnie jak Carlo, co chwila obrzucała niechętnym spojrzeniem kobietę, która zastąpiła ją u boku męża. Starsze dzieci Philipa, już nastolatki, wydawały się tak obojętne i znudzone, jakby uroczystość pogrzebowa w ogóle ich nie dotyczyła.
Podczas mszy Tiffany obejmowała ramionami swoje dzieci. Christina siedziała na jej kolanach, a Stephen, blady i bez życia, tuż obok na ławce. Tiffany zdawała sobie sprawę, że cały klan Santinich obwiniają o śmierć Philipa. To ona nalegała na weekendowy wypad na narty. To ona siedziała za kierownicą i nie potrafiła ustrzec rodziny przed wypadkiem.
Po mszy cała rodzina i przyjaciele zmarłego zgromadzili się na stypę w winnicy McMinnville. Tiffany czuła się potwornie samotna i opuszczona, jak nigdy w życiu. Ludzie traktowali ją z chłodną, bezduszną uprzejmością. Zdawało się jej, że zgromadzenie ciągnie się w nieskończoność, jak wyrafinowana tortura. Tiffany marzyła tylko o tym, by zaszyć się w mysiej norze i w spokoju lizać rany. Sama musiała uporać się z żałobą po Philipie i zaplanować przyszłość swoją i dzieci.
„Tak mi przykro z powodu twojej straty”, „To tragedia, prawdziwa tragedia”, „Doprawdy nie wiem, jak Carlo sobie bez niego poradzi. A Frances… postarzała się biedaczka o dziesięć lat”, „Tobie i dzieciom życzymy wszystkiego najlepszego”. Po tych kilku uprzejmych zdaniach, wygłoszonych przez żałobników z szacunku dla rodziny Santinich, wszyscy się od niej oddalili, w małych, zaprzyjaźnionych grupkach plotkując i komentując okoliczności wypadku. Ten i ów obrzucał ją wymownym spojrzeniem – była w nim litość blisko granicząca z nienawiścią.
Tiffany przez blisko dwie godziny udawało się zachować kamienną twarz. Wypiła jednak za dużo wina, więc walczyła ze łzami, gdy nagle za jej plecami odezwał się znajomy głos.
– Wyjdźmy stąd. Wydaje mi się, że masz dość na dzisiaj.
Gdy odwróciła głowę, zobaczyła, że J.D. trzyma już w pogotowiu jej płaszcz i ubrania dzieci. Zdobyła się na słaby uśmiech i pokręciła przecząco głową.
– Dziękuję, mam samochód.
– Wiem – powiedział, delikatnie wyjmując jej z dłoni pusty kieliszek. – Będzie lepiej, jeśli to ja poprowadzę. – Po raz pierwszy wydał jej się prawdziwie szczery i serdeczny. – To był dla ciebie ciężki dzień.
– Amen – dokończyła Tiffany i nie spierała się z nim dalej. Zgarnęła Stephena i Christinę, po czym wręczyła J.D. kluczyki do samochodu. Podczas drogi do domu przymknęła oczy, wdzięczna, że ktoś się wreszcie o nią zatroszczył. Nawet jeśli był to tylko niezbyt sympatyczny szwagier.
Dom jej i Philipa mieścił się w północno-zachodniej części Portland. Gdy wreszcie dojechali na miejsce, Tiffany od razu położyła dzieci do łóżek, a potem, zupełnie wyczerpana wydarzeniami dnia, zeszła do kuchni, by podziękować J.D.
– Braterski obowiązek – odpowiedział na jej konwencjonalną formułkę.
– Grubo ponad normę, jeśli chcesz znać moje zdanie. – Tiffany nalała sobie kieliszek wina, choć już porządnie kręciło jej się w głowie. Nie mogła i nie chciała uprzytomnić sobie, że została wdową. Samotną kobietą, którą czekała niepewna przyszłość. Jej życie rodzinne, tak dotąd uporządkowane i zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach, legło w gruzach. Jutro jawiło jej się jak jedna niewiadoma. – Napijesz się ze mną? – zaproponowała J.D.
– Chyba dość już wypiłem.
– Ja też, i co z tego? – Tiffany pociągnęła duży łyk pierwszorzędnej klasy pinot noir z ubiegłorocznych zbiorów Santinich. Czując śmiertelne znużenie, zrzuciła pantofle na wysokich obcasach i zaczęła masować sobie zesztywniały kręgosłup.
– Położę cię do łóżka.
– Nie musisz. Sama trafię.
– Wiem, ale nie kłóć się. – J.D. spojrzał na butelkę. – Czy w szpitalu nie zapisali ci jakichś środków uspokajających?
– Zapisali, ale nie brałam.
– To teraz też nie bierz. Nie bierz, póki nie wytrzeźwiejesz.
– Jestem trzeźwa – stwierdziła z pijackim uporem i opróżniła kieliszek do dna.
– Chodź. Zaprowadzę cię do sypialni.
– Nie potrzebuję żadnej pomocy – skłamała bełkotliwie. Chciała zachować niezależność do samego końca. Niech już ten Santini pójdzie, wtedy będzie sobie mogła pozwolić na płacz.
– Rozumiem.
Tiffany wstała i chwiejnym krokiem ruszyła w kierunku schodów na górę. Potknęła się i o mało nie upadła. J.D. podtrzymał ją i westchnął ciężko.
– Chodź, dziewczyno, pozwól sobie pomóc. Ja wiem, jak ci ciężko.
Te ciepłe słowa, tak nieoczekiwane z jego strony i tak szczere, zbiły ją z tropu i stępiły czujność. Jego dobry, życzliwy uśmiech sprawił, że po raz pierwszy od chwili złożenia Philipa do grobu w jej oczach zakręciły się łzy.
– Ja… Ja sobie poradzę – wyjąkała bezradnie.
– Wszyscy tak myślą. Jesteś bardzo przekonująca.
– Ale ja naprawdę…
– Jasne.
Tiffany znów się zachwiała. J.D. schwycił ją w porę i uniósł na rękach, jakby ważyła tyle co piórko.
– Chodź, malutka, pójdziemy spać.
Wniósł ją na piętro, a potem przeniósł długim korytarzem do sypialni, którą dzieliła z Philipem. Tam położył ją ostrożnie na łóżku i odgarnął włosy z twarzy.
– Nie przejmuj się. W takiej chwili każdy ma prawo się załamać.
Po słowach J.D. broda Tiffany zaczęła spazmatycznie drgać, a z oczu puściły się strumienie łez.
– Byłaś jego żoną.
– Tak mi go brakuje.
– To naturalne.
– O mój Boże. – Tiffany otarła oczy i westchnęła głęboko. – Tak się boję, co będzie dalej.
Patrzył na nią dłuższą chwilę bez słowa, po czym, pod wpływem nagłego impulsu, zdjął marynarkę i położył się obok niej na łóżku.
– Wszystko będzie dobrze – wyszeptał jej do ucha, obejmując mocno.
Tiffany rozszlochała się w ramionach J.D, który wciąż szeptał tak bardzo potrzebne słowa pocieszenia, współczucia i otuchy. Zrozpaczona, roztrzęsiona pozwoliła się utulić i dzięki temu zapadła w ozdrowieńczy sen, konieczny w stanie krańcowego, fizycznego i psychicznego wyczerpania, w jakim znajdowała się od wielu dni. Wypłakała się na jego piersi, tak że gors koszuli miał całkiem przemoczony i uwalany czarnymi smugami tuszu do rzęs.
Gdy zasnęła, J.D. nakrył ich oboje kołdrą. Tiffany ocknęła się w środku nocy. Głowa jej pękała. Odwróciła się i wówczas napotkała głębokie, wyczekujące spojrzenie jego ciemnoszarych oczu. Nie mówiła nic. Nie było takiej potrzeby. Pocałował ją delikatnie. Raz. Drugi. Trzeci, i wówczas coś się w niej ostatecznie przełamało. Oddała mu pocałunek, bardzo długi i namiętny. Jego wargi z czułością pieściły jej usta, ręce z miłością pieściły ciało.
Nie spytał o zgodę, a ona nie protestowała.
Pieścili się, dotykali i głaskali, szukając wytchnienia, relaksu i pocieszenia. W akcie fizycznej miłości dopełniła się ich wspólna żałoba.
A potem wszystko minęło jak sen. Przyjazną i pełną miłości noc rano zastąpiło dojmujące poczucie winy.
Po pamiętnej nocy J.D. zniknął i nigdy się już do niej nie odezwał. Nie dzwonił, nie wpadał, nie pisał. Tiffany przeniosła się wraz z dziećmi do Bittersweet i do czasu, kiedy się niespodziewanie zjawił i wynajął pokój na górze, nie miała od niego żadnych wiadomości. Uznała, że krótki epizod, który razem przeżyli, powinien odejść w niepamięć. Że była to życiowa pomyłka, głupia przygoda tej jednej pijanej nocy.
Teraz zrozumiała, że jest zupełnie inaczej. I umierała ze strachu, co jeszcze się wydarzy.