ROZDZIAŁ 10

Proszę sporządzić w moim imieniu ofertę. Damy pięć procent mniej, niż chcą właściciele. Ostateczna decyzja po analizie składu gleby i wody.

J.D. ogarnął wzrokiem rozległe pola farmy należącej do rodziny Zalinskich. Uznał, że dobrze wypełnił powierzone mu przez ojca zadanie. Nie działał pochopnie i zdecydował się na zakup ziemi po rozważnej, chłodnej kalkulacji. Posesja warta była swojej ceny, spełniała oczekiwania ojca, który zamierzał założyć na niej winnicę.

J.D. już dawno doszedł do wniosku, że nie należy mieszać interesów z życiem osobistym i w tej sytuacji, choć nie było to łatwe, postąpił zgodnie z tą zasadą. Nie poddał się nastrojom, nie kierował własnymi chęciami; wziął pod uwagę dobro sprawy. Od czasu wesela Johna Cawthorne’a Tiffany wyraźnie go unikała, przy czym nie chodziło tu tylko o to, że nie chciała zostać z nim sam na sam. Nawet w obecności osób trzecich odpowiadała półsłówkami, odwracała wzrok, z czego J.D. wyciągnął tylko jeden wniosek – najwyższy czas się wynosić.

Maks Crenshaw poprawił krawat i uśmiechnął się szeroko. Na jego łysinie lśniły w słońcu kropelki potu, które spływały strumyczkami po tłustych policzkach i szyi, niknąc pod kołnierzykiem koszuli.

– Dobry wybór – pochwalił swego klienta, mrugając porozumiewawczo. – Nie będą się targować, bo zależy im na czasie. Nie przewiduję najmniejszego problemu z ofertą.

– Świetnie. – J.D., mając przed sobą widok farmy, upewnił się w swym wyborze.

Dom mieszkalny był murowany, do wzniesienia stodół i zabudowań gospodarczych musiano użyć dobrze zakonserwowanego drewna, ponieważ były w dobrym stanie. W oddali rysowały się łagodne wzgórza, pomiędzy którymi wił się czysty strumień. Wokół budynków rosły sosny i dęby, ocieniając dachy i trawnik. Parę sztuk bydła skubało resztki suchego zboża na rżysku, kozy i owce pasły się w zagrodach koło stodoły, a obok stał traktor z przyczepą. Ziemia była dobrze nawodniona i nadawała się do uprawy białego bordeaux. Co do czerwonego wina, należało spróbować uprawiać cabernet sauvignon i merlot. Takie były zresztą intencje starego Santiniego, który chciał stworzyć nowy gatunek. Zdaniem J.D. wybrane miejsce idealnie się do tego nadawało.

– Przyjadę po południu do pańskiego biura i podpiszę ofertę. Kopię prześlemy faksem mojemu ojcu do Portland – powiedział J.D. do pośrednika. – Z pewnością będzie chciał jak najwięcej dodatkowych informacji o tym miejscu. Jeśli są jakiekolwiek problemy, na przykład z prawem dostępu do wody, też musi zostać o tym powiadomiony.

– Nie powinno być problemów. Zalinscy już się stąd wynieśli i teraz grunt użytkuje ich krewny z Ashland. Wie, że ziemia ma być sprzedana. Na pierwszy sygnał zabierze stąd swoje zwierzęta i maszyny – zapewnił Maks. – Już pozbierałem informacje o ewentualnym zadłużeniu. Poza niewielkim zastawem hipotecznym w miejscowym banku, farma jest czysta. Ale oczywiście sprawdzę wszystko jeszcze raz i umieszczę w raporcie dla pana ojca.

– Znakomicie.

J.D. ulokował się na siedzeniu samochodu Maksa. Ruszyli w kierunku głównej drogi. Pośrednikowi usta się nie zamykały, raz jeszcze podkreślił trafność wyboru, jakiego dokonał J.D., i wychwalał farmę, ale J.D. go nie słuchał. Myślał o tym, że już niedługo znajdzie się na powrót w Portland i, wraz z ojcem, zajmie się innymi sprawami związanymi z funkcjonowaniem rodzinnej firmy. Ta perspektywa zresztą bynajmniej nie budziła jego entuzjazmu. Nigdy nie zależało mu na wygodnej, ciepłej posadce. Przeciwnie, traktował życie jak wyzwanie, licząc się z nieuniknionymi porażkami. Miał za to poczucie, że jest wolny i niezależny. W przeciwieństwie do Philipa, nigdy nie chodził na pasku ojca. Określone okoliczności wpłynęły na zmianę jego postawy. Philip umarł w wyniku kraksy samochodowej, a on sam uległ wypadkowi na motorze. Machinalnie rozmasował zranioną wówczas nogę.

Pogrążony w niewesołych rozmyślaniach, J.D. patrzył nie widzącym spojrzeniem na umykający krajobraz. W pewnym momencie ocknął się i spostrzegł, że mijają farmę Wellsa.

– Zatrzymajmy się – powiedział.

Maks rzucił mu pytające spojrzenie.

– Przecież zdecydował się pan już na ziemię Zalinskich, prawda?

– Owszem, ale chciałbym coś sprawdzić.

Pośrednik, jak zawsze gotów do usług, skręcił na podjazd i zgasił silnik.

– Zaraz wracam.

J.D. wysiadł z samochodu i, ignorując tablicę z napisem „Teren prywatny. Wstęp wzbroniony”, przeskoczył płot przy bramie. Noga dała o sobie znać, ale nie bacząc na to, truchtem okrążył dom straszący brudnymi szybami. Wokół niego rozciągał się zapuszczony ogród. Za domem stała drewutnia, a dalej długa, obszerna stodoła. Odrzwia były zaryglowane, ale okno pozostało uchylone i J.D. mógł zajrzeć do środka. Betonowa podłoga była wymieciona, a wnętrze pachniało smarem. W mroku J.D. rozpoznał cztery samochody. Każde auto przykrywał pokrowiec a, sądząc po warstwie zalegającego go kurzu, nikt nimi nie jeździł od miesięcy. Jedną ze ścian zajmował drewniany panel na narzędzia. Do drugiej były przymocowane półki, na których leżały czasopisma motoryzacyjne, szczotki i drobne części zamienne. Nad półkami, aż do samego sufitu, wisiały felgi, kołpaki i stare tablice rejestracyjne. Najwyraźniej właściciel farmy należał do miłośników starych samochodów, którym musiał poświęcać znacznie więcej czasu niż gospodarstwu, sadząc z tego, jak się prezentowało.

Skoro ten stary człowiek był tak przywiązany do swych samochodów, czemu miałby ni z tego, ni z owego je zostawiać? Czy opuścił swoją farmę dobrowolnie? A może ktoś go do tego zmusił? A może, nie daj Boże, odszedł na zawsze? J.D. gotów był się założyć, że Stephen nadal wie więcej, niż powiedział, i że wciąż coś przed nimi ukrywa. A jeśli chłopiec znajdzie się w niebezpieczeństwie? A może ktoś go szantażuje? J.D. doszedł do wniosku, że nie może tej sprawy tak zostawić. Jest to winny nieżyjącemu bratu, a także Tiffany. Wrócił do samochodu Maksa z mocnym postanowieniem odkrycia tajemnicy Stephena i ostatecznego wyjaśnienia jego związku ze zniknięciem Isaaca Wellsa, miłośnika starych samochodów.


– Był tu dziś ten chłopak od Deanów – powiedziała pani Ellingsworth, gdy Tiffany wróciła z pracy. Siedziały w kuchni, wypełnionej zapachami cynamonu, wanilii i orzechów.

– Mamuuniu!

Christina wspięła się na krzesło koło zlewu i podniosła do góry umączone rączki.

– Już, już, kochanie. – Tiffany pocałowała córeczkę w czoło i dotknęła palcem jej małego noska. – Dlaczego się tak ubrudziłaś?

– Zrobiłyśmy ciastka.

– Ho, ho. A jakie, jeśli można wiedzieć?

– Z masłem orzechowym i galaretką.

– Tylko z masłem orzechowym – sprostowała Ellie. – Właśnie są w piecu. Planowałyśmy iść na hamburgery, potem do biblioteki po książeczki na dobranoc, i jeszcze na chwilę do parku. Aha, gdy będziemy wracały do domu, zatrzymamy się przy fontannie.

– I będziemy karmić kaczki! – dokończyła Christina.

– I nakarmimy kaczki – zaśmiała się Ellie i czule pogłaskała dziewczynkę po głowie. Pokochała Christinę jak rodzoną wnuczkę, której zresztą nie miała.

– Pójdziesz z nami? – spytała matkę Christina.

– Spotkamy się przy fontannie – obiecała Tiffany, poklepując córeczkę po pulchnej rączce.

– Weź ze sobą stryjka Jaya.

– On też ma przyjść?

– Tak – kategorycznie odparła Christina, podkreślając swe zdanie energicznym kiwnięciem czarnej główki. – Lubię go!

– Ja też go lubię – powiedziała Ellie.

Ja też, dodała Tiffany w myślach. Nie miała zamiaru głośno przyznać się do tego, że J.D. Santini skradł jej nie tylko pocałunki, ale i serce. Nie wiedziała, jak i kiedy to się stało, ale zakochała się w J.D., i już nic nie mogła na to poradzić.

– Wspomniałaś, Ellie, o jednym z braci Deanów. Przypuszczam, że to był Miles.

– Nie wiem, jak ma na imię, ale to ten starszy. – Ellie wytarła ręce w zbyt obszerny fartuch. – Jakoś nie mogę ich dobrze zapamiętać.

– Miles jest starszy od Laddy’ego.

– To na pewno ten. Przyszedł, jak tylko Stephen wrócił ze szkoły. Wiesz, jak lubię dzieciaki i zwykle z każdym się umiem dogadać. Ale nie z tym. Muszę ci powiedzieć, Tiffany, że trochę się go nawet przestraszyłam. Patrzył jakoś tak ponuro, spode łba. Takie ziółko nie powie prawdy nawet na sądzie ostatecznym. – Ellie w ferworze wymachiwała przed nosem Tiffany łopatką do ciasta. – A jego ojciec? Nic dobrego! Odkąd pamiętam, niemal stale siedzi w więzieniu.

– Wiem – powiedziała Tiffany – ale to nie wina Milesa, że jego ojcem jest Ray Dean.

– Ani nie twoja, a tymczasem ten chłopak ma zły wpływ na Stephena, a to już twój problem.

Tiffany nawet nie próbowała oponować.

– Tak czy owak, Stephen i ten Miles niedawno sobie gdzieś poszli, obiecując, że wrócą przed szóstą.

– Miejmy nadzieję, że tak rzeczywiście będzie – odparła Tiffany, którą nagle rozbolała głowa. To wszystko z nerwów, pomyślała. Ale jak tu się nie denerwować, skoro Stephen znów zadaje się z Milesem. Czy rzeczywiście syn był z nią szczery? Czy wyznał jej wszystko, co wiedział na temat zniknięcia Isaaca Wellsa? Nowa fala niepokoju wzmogła ból głowy.

Zadzwonił minutnik, więc Ellie włożyła rękawicę i wyciągnęła blachę z piekarnika.

– No, słoneczko, wypuszczamy się na spacer. – Starsza pani odwiązała fartuch i zsadziła Christinę z krzesła. – Wiesz, Tiffany, wreszcie miałam okazję zamienić parę słów z nowym lokatorem. Przystojny mężczyzna, nie ma dwóch zdań.

– Tak uważasz? – Tiffany nie zamierzała dać się wciągnąć w wymianę zdań na ten temat. Ellie, odkąd się tylko wprowadziła, niezmordowanie usiłowała bawić się w swatkę.

– Prawie tak przystojny jak twój szwagier.

– Prawie? – Tiffany spod oka zerknęła na starszą panią.

– Ten J.D. ma w sobie coś, kochanie, i nie wmawiaj mi, że tego nie zauważyłaś. Poza tym jest o wiele bardziej towarzyski niż Luke. – Ellie wyjrzała przez okno w kierunku wozowni i wskazała palcem apartament na pięterku. – Luke mieszka tu już… niech policzę, blisko tydzień, a prawie go przez ten czas nie widywałam.

– Może specjalnie cię unika – powiedziała Tiffany z uśmiechem.

– Nie drażnij się ze mną. Ale wiesz… coś w tym jest. Nie to, żeby unikał kogoś w szczególności, on stroni od wszystkich. Prawdziwy pustelnik. A może ukrywa jakieś ciemne sprawki z przeszłości?

– Niewykluczone – przytaknęła Tiffany. Nie chciała urazić starszej pani, rozczytującej się w romansach i kryminałach.

– A, zresztą. – Ellie machnęła ręką i odwróciła się do okna. Ujęła w swą pomarszczoną dłoń gładką jak ciastko z lukrem rączkę Christiny. – Wrócimy o czasie, prawda, Chrissy?

– Prawda! – Stanowczemu twierdzeniu towarzyszyło równie zdecydowane kiwnięcie główką. – Cześć, mamuniu! – Christina wyciągnęła ręce, jak zwykle oczekując na uściski.

– Bądź grzeczna, nie martw Ellie, dobrze?

– Dobrze.

– Zawsze jest grzeczna. – Ellie była gotowa bronić swojej pupilki.

Gdy wyszły, Tiffany załadowała pralkę i poszła na górę, żeby zmienić pościel. Zatrzymała się przed drzwiami przy schodach wiodących na drugie piętro. Pogłaskała dłonią gładką poręcz i pomyślała o J.D. Od czasu wesela Johna Cawthorne’a wymienili zaledwie kilka zdań; J.D. często wyjeżdżał gdzieś samochodem, co Tiffany było na rękę. Unikała jego towarzystwa, obawiała się, że gdy zostaną sam na sam, nie zdoła mu się oprzeć. J.D. już dawniej działał na nią w szczególny sposób, wystarczyło, by jej dotknął, a cała płonęła. Pocałunek rozpalał ją do czerwoności. Żaden inny mężczyzna, nawet Philip, nie wzbudzał w niej takiej namiętności. Tiffany była pełna sprzecznych uczuć – pragnęła J.D. i chciała, by on jej pragnął, a jednocześnie nie wyobrażała sobie, jak mógłby ułożyć się jej związek z bratem nieżyjącego męża, z jednym z Santinich. Czy kiedykolwiek zdoła dojść do ładu z własnymi emocjami?

Kłopoty ze Stephenem wcale się nie skończyły. Syn stał się jeszcze bardziej skryty i jak kot zawsze chodził własnymi drogami. Uznała, że widocznie tak musi być, choć wcale nie było jej łatwo znosić tę sytuację, zwłaszcza że nie została wyjaśniona zagadka zniknięcia Isaaca Wellsa. Tiffany obawiała się, że jednak Stephen nie powiedział jej wszystkiego, że jest z tą sprawą powiązany. Jedynie Christina nie przysparzała jej zmartwień, a ostatnio ani razu nie obudziła się w nocy z krzykiem.

Tiffany poszła do swego pokoju i z ulgą zrzuciła buty. Miała za sobą ciężki dzień. Musiała dłużej zostać w pracy, telefon się wprost urywał, ponieważ nowe stawki ubezpieczeniowe wywołały liczne protesty klientów, a na domiar złego zepsuł się faks i zawiesiły się komputery. Sądny dzień!

Przebrała się w szorty i podkoszulkę z dużym dekoltem. Włosy związała w koński ogon. Przeszła do pokoju Stephena, gdzie panował nieopisany bałagan. Podłogę zalegały puste kubki i opakowania po wafelkach, a także papierowe tacki po frytkach; łóżko przypominało barłóg, walały się na nim czasopisma, komiksy i opakowania po grach wideo. Tiffany postanowiła, że tym razem zmusi syna do posprzątania pokoju, czy mu się to podoba, czy nie. Co za dużo, to niezdrowo.

Usłyszała warkot silnika i wyjrzała przez okno. Przed domem stanął pikap Luke’a. Tiffany musiała przyznać rację Ellie. Nowy lokator prezentował się dobrze, choć, jak na jej gust był za bardzo skryty. Początkowo wydało się to Tiffany podejrzane. Ponieważ jednak zachowywał się spokojnie, nie sprowadzał towarzystwa i w ogóle nie sprawiał żadnych kłopotów, przestała doszukiwać się tajemnic. Bardzo potrzebowała jego pieniędzy. Gdyby się jeszcze udało wynająć ostatni lokal na dole… Och, może nareszcie związałaby koniec z końcem. Może.

Masując kark, zesztywniały od wielogodzinnego siedzenia przy biurku, ruszyła schodami na dół. W tym momencie z hukiem otworzyły się drzwi frontowe. Do środka wpadł jak burza spocony i zdenerwowany Stephen, z brwiami ściągniętymi w grubą linię i zaciśniętymi ustami.

– Cześć!

– O, to ty, mamo! Nie zauważyłem cię.

– Nie miałam zamiaru cię przestraszyć. – Tiffany zeszła kilka ostatnich schodków i skręciła w kierunku kuchni. – Ellie upiekła ciastka. Reflektujesz?

Zawahał się, ale szybko skinął głową.

– Jasne!

– Ellie powiedziała mi, że wychodziłeś z Milesem;

– I co z tego? – Stephen zgarnął z blachy garść ciastek.

– Gdzie byliście?

– Nad rzeką – odparł chłopiec, nie patrząc matce w oczy.

– Nie kapałeś się – stwierdziła raczej, niż spytała. Syn miał suche włosy, a w dodatku czuć było od niego papierosami.

– Nie.

Tiffany zdawała sobie sprawę, że dalsze naciskanie nic nie da, więc zmieniła taktykę.

– Jak ci idzie w letniej szkole?

– Nudy na pudy. – Stephen wyjął z lodówki karton mleka i napełnił szklankę.

– Radzisz sobie?

– No pewnie, czemu pytasz?

– Żeby wiedzieć – odpowiedziała Tiffany i też sięgnęła po ciastko. – To należy do moich obowiązków.

– Żadna płaca jak za taką pracę, co?

– Nie mów tak.

– Dobra. Idę wieczorem do kina.

W Bittersweet działało tylko jedno kino, a jego repertuar można było równie dobrze obejrzeć na kasetach wideo.

– Do kina? – zdziwiła się Tiffany. – Nie pamiętasz, że masz karę?

– Miałem. Do dzisiaj.

Z tym argumentem nie mogła się spierać. Stephen odpokutował już za swoją ucieczkę.

– Zgoda, ale pod warunkiem, że posprzątasz swój pokój.

Stephen już otwierał usta, by zaprotestować, ale musiał w ostatniej chwili zmienić zdanie, bo zmilczał.

– Z kim wybierasz się do kina? – spytała, mając nadzieję, że tym razem synowi nie będzie towarzyszył Miles Dean.

– Z Samem.

– A kto cię przywiezie? – spytała, nie kryjąc ulgi.

– Seth, brat Sama.

Tiffany postanowiła dać wiarę słowom syna. Seth miał prawie dwadzieścia lat i pracował w fabryce. Wyglądał na prostolinijnego, uczciwego chłopaka.

– Tylko wróć zaraz po seansie, dobrze?

– Jasne. Nie ma sprawy.

Tiffany miała nadzieję, że dotrzyma słowa. Z całych sił chciała wierzyć synowi. Przecież to dobry chłopak, przekonywała się w duchu, wracając myślą do sprawy zniknięcia Isaaca Wellsa i wizyty na policji, nie byłby zdolny do popełnienia złego uczynku czy zrobienia komuś krzywdy. Jest bardzo młody i naiwny, podatny na wpływy kolegów, zbuntowany przeciwko światu dorosłych. Może ktoś wywiera na niego presję? Może ktoś go szantażuje? – zatrwożyła się Tiffany.


Jarrod Smith był sfrustrowany jak pies, który wytropił kota, a teraz bezsilnie warczy pod wysokim drzewem, na które ten kot umknął. Chodził długimi krokami po swym biurze i referował J.D. postępy w sprawie zniknięcia Isaaca Wellsa.

– Policja zbadała kilka tropów, ale wszystkie prowadziły donikąd. Z początku kierujący śledztwem sądzili, że w sprawę wplątany jest ktoś z krewnych lub przyjaciół Wellsa. Założyli, że stary padł ofiarą jakichś paskudnych machinacji, że to morderstwo lub porwanie. Jednak nic na to nie wskazuje, nie odnaleziono żadnych dowodów – dodał, rzucając swemu rozmówcy zakłopotane spojrzenie. – Wygląda na to, że Isaac po prostu poszedł sobie w świat, nikogo nie zawiadamiając o swym niezwykłym postanowieniu.

– Tylko po co miałby to zrobić? – spytał J.D.

– Dobre pytanie. Wracamy do punktu wyjścia. Dlaczego Isaac Wells opuścił swoją farmę? Albo ktoś go do tego zmusił, albo coś mu się na stare lata przywidziało. A może wyruszył gdzieś niedaleko i nagle stracił pamięć? To się często przytrafia ludziom w starszym wieku. – Jarrod potarł nasadę nosa, jakby ten gest pozwalał mu się lepiej skupić. – Ale powiem ci, że rozmawiałem z ludźmi, którzy znali starego Isaaca o niebo lepiej niż ja. Z mnóstwem ludzi. Twierdzili z całą odpowiedzialnością, że Isaac nie cierpiał na demencję czy depresję. Uważają, że stary był zdrów jak dąb na ciele i na umyśle. Spędzał całe dnie, zajmując się głównie tymi swoimi starymi samochodami, które przechowywał w stodole. Nie zauważono żadnych niepokojących sygnałów. – Jarrod przysiadł na biurku, machając nogą. – Założyłem nawet, że Isaac gwałtownie potrzebował pieniędzy i chciał w ten sposób wyłudzić kwotę należną z ubezpieczenia. Oczywiście musiałby być z kimś w zmowie. Okazało się, że jego ubezpieczenie jest minimalne i ledwo pokryłoby koszty pogrzebu. Natomiast farma, obciążona niewielkim długiem hipotecznym, jest warta sto pięćdziesiąt, może nawet dwieście tysięcy. – Jarrod podniósł do ust kubek z kawą, spostrzegł, że jest pusty, i spytał: – Co powiesz na piwo? Ja stawiam.

– Chętnie się napiję – odparł J.D.

Gdy wyszli z biura, Jarrod poprowadził go na skróty, uliczką na tyłach.

– To moja droga ewakuacyjna – zażartował. – Możesz mi wierzyć, że jak byłem mały, to dawałem starym nieźle popalić, choć ani w połowie nie tak jak moi bracia. Wyczyny Trevora i Nathana przeszły do rodzinnej legendy.

Było późne popołudnie, słońce jeszcze przygrzewało, ale w powietrzu czuło się chłód. Weszli do Wooden Nickel Saloon i zajęli jeden z drewnianych boksów. Wnętrze baru było udekorowane pamiątkami pochodzącymi z okresu gorączki złota – począwszy od starych odważników, kół wozów osadniczych i końskich siodeł, skończywszy na latarniach, motykach kopaczy złota i wypchanych zwierzęcych łbach, błyskających szklanymi oczami znad baru. Blat każdego stołu zdobiły zatopione w plastiku stare monety.

Jarrod i J.D. zamówili po dużym piwie z Portland, browaru pozostającego pod kontrolą firmy Bracia Santini. Poza kilkoma mężczyznami tkwiącymi przy barze i paroma innymi grającymi w bilard nie było nikogo. Nad kanciastą ladą zamontowano telewizor – akurat wyświetlano wyniki ostatnich rozgrywek baseballowych. Stuk bil i szmer rozmów zagłuszały przeboje country, sączące się z niewidocznych głośników. J.D. nie rozróżniał ani piosenkarzy, ani piosenek – podobała mu się muzyka, jej charakterystyczne brzmienie, i to mu wystarczało.

Młoda blondynka w obcisłych dżinsach, kowbojskich butach, kraciastej koszuli i kapeluszu postawiła na stoliku kufle z piwem i miseczkę chipsów.

– Coś jeszcze? – spytała, przyglądając się J.D. Nigdy go do tej pory nie widziała. W jej zielonych oczach błyszczała ciekawość.

– To nam wystarczy, dzięki, Nora – odparł Jarrod.

– Jakby co, wiesz, gdzie mnie szukać. – Dziewczyna mrugnęła porozumiewawczo i zniknęła na zapleczu.

Jarrod pociągnął długi łyk i, z zadowoloną miną, postawił kufel na stole. Nora wróciła na salę i czyściła teraz blat sąsiedniego stolika, skąd zręcznie zgarnęła napiwek.

– Chodziłem do tej samej klasy z jej starszą siostrą April – wyjaśnił, spoglądając spod oka na zgrabną sylwetkę dziewczyny. – Nawet parę razy umówiliśmy się na randkę. Zaprosiłem April na mój bal maturalny. Nora była wtedy jeszcze całkiem mała.

– Ale już dorosła – zauważył J.D., patrząc, jak z uśmiechem znów staje za barem.

– No, niby tak – powiedział lekko zakłopotany Jarrod. Rzucił dziewczynie przez ramię ostatnie spojrzenie, po czym zwrócił się do swego rozmówcy. – Nie mam pojęcia, w jaki sposób i czy w ogóle Stephen jest powiązany ze zniknięciem Wellsa. Miał jego klucze, to fakt, ale wyjaśnił policji, jak do tego doszło. Powinieneś sam z chłopcem porozmawiać, może jeszcze czegoś się dowiesz. Osobiście wątpię, by był zamieszany w tę aferę. Może mieć jakieś dziwaczne pomysły – sam wiesz, jak to jest w tym wieku – i z pewnością ukradł klucze, ale to wszystko. Policja nie ma przeciwko niemu żadnych dowodów i nie zamierza go oskarżać. Na posterunku chcieli go porządnie postraszyć, żeby wyznał, co wie, i tyle.

Popijali piwo, rozmawiając o sezonie baseballowym, o przesunięciach w lidze, o wszystkim i o niczym. Podczas rozmowy J.D. dowiedział się, że Jarrod był policjantem, zanim został prywatnym detektywem. Gdy w rewanżu Jarrod spytał o jego losy, J.D. powiedział mu, że dotąd był prawnikiem specjalizującym się w sprawach cywilnych.

– Po śmierci brata ojciec praktycznie zmusił mnie, żebym zajął jego miejsce w firmie – wyjaśnił. – Początkowo się opierałem, wynajdując wszystkie możliwe preteksty, ale kiedy uległem wypadkowi, miałem parę tygodni przymusowej bezczynności na przemyślenie kilku ważnych życiowych spraw, no i zdecydowałem, że przyjmę propozycję ojca, przynajmniej na jakiś czas.

Jarrod pokiwał głową ze zrozumieniem.

– Słyszałem, że chcesz kupić farmę Zalinskich.

– Złożyłem ofertę dziś rano.

– Nie miej mi za złe, że pytam. Pewnie już się zorientowałeś, że na prowincji plotki rozchodzą się z szybkością światła.

– To jeden z powodów, dla których wybrałem duże miasto.

– Ja nie zamieniłbym naszego miasteczka na metropolię. W dużym skupisku trudno nawiązać kontakt z ludźmi, człowiek się alienuje, czy tego chce, czy nie – wyniszczył swój pogląd Jarrod. – Oczywiście, że u nas są i tacy, którzy nadmiernie interesują się losem bliźnich i wsadzają nos w nie swoje sprawy, ale funkcjonowanie w obrębie małej społeczności ma swoje złe i dobre strony. Kiedy wpadniesz w tarapaty, wszyscy w mieście na wyścigi będą ci pomagać.

– Poza sprawą Isaaca Wellsa.

– Odnoszę wrażenie, że zagadka zniknięcia Wellsa pozostanie nie rozwiązana. Chyba że Isaac wróci i sam opowie, co mu się przydarzyło. – Jarrod odchylił się w krześle, przybierając bardziej wygodną pozycję. – A jak ci się układa ze szwagierką?

J.D. natychmiast się najeżył.

– Jako tako – odparł enigmatycznie, zastanawiając się, dlaczego Jarrod się tym interesuje.

– Piękna kobieta.

J.D. przytaknął w milczeniu.

– Nie miała lekkiego życia. Wychowywała się bez ojca, który przez lata nie pamiętał o jej istnieniu. Matka starała się, jak mogła, ale w ich domu się nie przelewało. Potem tragiczna śmierć męża… Spadło na nią dużo obowiązków i nie mniej kłopotów.

– Daje sobie radę.

– Ma charakter, zresztą jak wszystkie córki Cawthorne’a. Odziedziczyły to w genach. Weźmy, na przykład, moją siostrę Katie. Musiała sobie radzić, mając takich trzech braci jak my. – Jarred spochmurniał. – Nie ma co, dostała swoją porcję batów od życia, była w dołku, ale wyszła z tego obronną ręką. Zahartowała się, teraz nic jej nie złamie – dodał z podziwem. – To zadziwiająca kobieta. Zawsze dopnie swego – jak ją wyrzucisz drzwiami, to wróci oknem. – Jarrod uśmiechnął się. – Pasuje do tego porzekadła: gdzie diabeł nie może, tam babę pośle. Wydaje mi się, że Tiffany, choć silna i uparta, jest dużo spokojniejsza od Katie. – Jarred potarł dłonią brodę. – Na pewno niełatwo jej samej wychowywać dwoje dzieci, zwłaszcza że chłopak wszedł w trudny okres dojrzewania.

– Po co mi to wszystko mówisz? – J.D. stał się czujny.

– Żeby ci uświadomić, że dobrze mieć kogoś takiego w rodzinie.

– Ty chyba też jesteś jej kuzynem.

– Nie da się ukryć – roześmiał się Jarred. – Gdy John poślubił moją matkę, zyskałem dwie przyrodnie siostry. Nie martwi mnie to, przeciwnie.

– Zobaczymy, jak się dalej ułoży życie rodzinne – zauważył J.D., kończąc piwo.

– W tej sprawie jestem optymistą. – Jarred sięgnął po portfel i zostawił na stole kilka banknotów. – Ja stawiałem – powiedział, uprzedzając ruch J.D., który też chciał wyjąć pieniądze.

– Dobrze, ale następnym razem moja kolej – zgodził się J.D.


– Pomyślałam sobie, że gdybyś znalazła trochę czasu, ja, ty i Bliss mogłybyśmy się jutro umówić na lunch. Wreszcie byśmy spokojnie porozmawiały – przekonywała Katie.

Tiffany skinęła w milczeniu głową, trzymając przy uchu słuchawkę. Katie już poprzednio występowała z propozycją spotkania trzech sióstr. Starała się do tego pomysłu przekonać Tiffany, która nie była nim zachwycona. Nadal miała wątpliwości, czy powinna nawiązać bliższe i bardziej serdeczne stosunki z rodziną ojca, który nagle po tylu latach przypomniał sobie o jej istnieniu. Nie mogła jednak nie brać pod uwagę potrzeb Stephena, który jasno i dobitnie dał do zrozumienia, że nie podziela jej stanowiska w tej sprawie.

– Może być jutro – usłyszała własną odpowiedź. – O wpół do pierwszej ci odpowiada? Doris mnie wtedy zmieni.

– Cudnie! Zaraz dzwonię do Bliss. Spotykamy się w Blue Moon Cafe. Mają miły zwyczaj wystawiać stoliki na zewnątrz, do ogródka.

– Jak chcesz. Do zobaczenia – powiedziała Tiffany i odwiesiła słuchawkę. Klamka zapadła. Czy chciała tego, czy nie, będzie musiała zobaczyć się i porozmawiać z przyrodnimi siostrami.

– Tiffany?! – zabrzmiał od głównego wejścia podniesiony głos J.D.

– Już idę! – odkrzyknęła i wyszła z kuchni do holu. Spotkali się w połowie drogi.

– Gdzie dzieci?

– Christina jest na spacerze z panią Ellingsworth, a Stephen poszedł z kolegami do kina.

– To świetnie.

– Dlaczego? Nie widzę w tym nic nadzwyczajnego.

– Urządzimy sobie małą uroczystość.

– Uroczystość? Z jakiej okazji? Nie, nie mów mi, sama zgadnę. Wyjeżdżasz? – spytała Tiffany, starając się zachować obojętny ton, choć zrobiło się jej bardzo smutno.

J.D. zatopił przenikliwe spojrzenie w jej oczach.

– Czy nie tego właśnie chciałaś, odkąd przekroczyłem próg tego domu?

A więc jednak, zatrwożyła się Tiffany. Na myśl o tym, że już go nie zobaczy, jej oczy wypełniły się łzami.

– Ale… ale przecież wynająłeś pokój na sześć miesięcy.

– Zgadza się. – J.D. potarł dłonią napięte mięśnie karku. – Zatrzymam go, bo jeszcze tu wrócę.

– Kiedy? – Zakochane serce Tiffany aż podskoczyło z radości.

– Będę tu przyjeżdżał co miesiąc, prawdopodobnie na kilka dni.

– I to wszystko?

– Tylko mi nie mów, że będziesz za mną tęskniła – powiedział nie bez ironii.

– O tym możesz tylko marzyć, Santini – odcięła się, choć wolałaby wyznać, że rzeczywiście będzie tęskniła.

– Co dzień o tym marzę – zapewnił J.D., tym razem całkiem poważnie. – Chodź, Tiffany, przejedźmy się – poprosił niskim, ciepłym głosem. – Chcę ci coś pokazać.

– Co takiego?

– Coś, dzięki czemu mogę wyjechać – odparł.

– A jednak – szepnęła. Zatem klamka zapadła. – Oczywiście.

– Czy nie tego chciałaś?.

– Chyba tak… – odparła Tiffany bez przekonania.

Początkowo traktowała J.D. jak intruza, wysłannika Santinich, którzy nigdy jej nie ufali i nie zaakceptowali. Była zdruzgotana, gdy oznajmił, że pragnie wynająć pokój w jej domu, w dodatku na całe pół roku. Nie życzyła sobie kontroli, nie potrzebowała pomocy. Jednak J.D. okazał jej wiele zrozumienia, wsparł w rozwiązywaniu kłopotów ze Stephenem, sam z własnej woli wziął się za domowe naprawy. Przekonała się, że nie przyjechał na przeszpiegi. Z czasem sytuacja się skomplikowała – J.D. nie krył, że nadal pragnie Tiffany, a ona ze zdumieniem odkryła, że się w nim zakochała. Co za galimatias!

– W drogę.

Zanim Tiffany zdążyła wymyślić jakąś wymówkę, już siedziała w dżipie, który J.D. prowadził pewną ręką. Przejechali przez miasteczko i niebawem znaleźli się na drodze wijącej się pomiędzy polami.

– Słyszałaś o farmie Zalinskich? – spytał J.D.

– Poznałam Myrę Zalińską w naszej agencji. Wyprowadzili się stąd.

– Ale nie sprzedali gospodarstwa. Aż do wczoraj.

– Ty je kupiłeś?

– Nie ja, tylko spółka Bracia Santini – odparł.

Właśnie mijali ranczo Isaaca Wellsa. Mimo ciepła panującego w szoferce, Tiffany przejął lodowaty dreszcz. Zastanawiała się, co mogło się przydarzyć starszemu panu, dlaczego zniknął bez wieści. Czy Stephen mógł na ten temat coś jeszcze wiedzieć? Coś, co ukrywał? Nie, uspokoiła się. On nic nie wie. Jest moim synem i muszę mu wierzyć, pomyślała Tiffany.

Trochę dalej J.D. skręcił w wąską, wysypaną żwirem drogę dojazdową. Po obu stronach rozciągały się pola, na okolicznych łąkach pasło się parę sztuk bydła, a przez środek doliny płynął strumień. Niebawem ukazał się solidny, murowany dom.

– Co cię skłoniło, żeby wybrać tę farmę?

– Wielkość, cena, bliskość głównej drogi, skład chemiczny gleby i intuicja. – J.D. zaparkował samochód pod rozłożystym starym dębem. – Umowa jeszcze nie podpisana, ale sądzę, że z tym nie będzie problemu. To jest dokładnie to, o co ojcu chodziło.

– Można tu hodować winorośl? – spytała, udając zainteresowanie, choć myślami była gdzie indziej. Zastanawiała się, jak to będzie, gdy J.D. wyjedzie. Czy będzie się czuła bardzo osamotniona? Czy będzie wspominać pocałunki i pieszczoty i na próżno o nich marzyć?

– Nie zwykłą winorośl. Najlepszą.

– Ach, rozumiem. – Nie potrafiła się nawet zdobyć na uśmiech. Zrozumiała, że nie chce, aby J.D. wyjeżdżał.

– Nie pierwsi Bracia Santini będą tu produkować wino. W trójkącie między Bittersweet, Ashland i Jacksonville już jest kilka winnic. My chcemy tu wykreować nowy gatunek.

– I opanować rynek.

– Jeśli się uda, to czemu nie?

– Twój ojciec zawsze osiąga to, co sobie zaplanuje i czego chce, prawda?

– Prawie zawsze. Chodź. Pokażę ci posiadłość.

Sięgnął na tylne siedzenie i wyciągnął spory worek, który przerzucił przez ramię.

– To nasz koszyk piknikowy – wyjaśnił.

Podeszli do obszernego domu stojącego w cieniu drzew. Z boku, koło drzwi, pozostawiono ogrodową huśtawkę, która najlepsze czasy miała już dawno za sobą. Z drugiej strony rozciągało się herbarium, okalające kamienne patio, dochodzące aż do strumienia.

– Pięknie tu… to znaczy, kiedyś będzie pięknie – powiedziała Tiffany.

Mimo przygnębienia próbowała wykrzesać z siebie autentyczne zainteresowanie planami szwagra. Dom wymagał solidnego remontu. Z boku, na tyłach, mieścił się ogród warzywny i przylegający do niego sad. Pomiędzy domem a garażem zainstalowano drewnianą kratownicę, po której pięła się winorośl.

– To na pierwsze winobranie – zażartował J.D,, dotykając małego gronka niedojrzałych, zielonych kuleczek.

Wziął Tiffany za rękę. Niespodziewany dotyk jego palców sprawił, że przeszedł ją dreszcz oczekiwania. Nie myśl o niczym, mówiła sobie. Ciesz się chwilą, bo niedługo zostaniesz sama jak palec. Znowu sama. Dlaczego wszyscy mężczyźni, którzy byli dla niej ważni, muszą ją w taki czy inny sposób opuszczać? Najpierw ojciec, potem mąż, teraz J.D… Pokochała go wbrew sobie, świadoma, że nie powinna do tego dopuścić. Szła o krok za nim wąską ścieżką, zrezygnowana i przybita, pełna sprzecznych emocji.

Słońce zaczęło skłaniać się za horyzont, oświetlając swym blaskiem chmury wiszące nad zachodnimi wzgórzami. J.D. prowadził teraz Tiffany w stronę stodoły. Jaskółki mościły się już na noc w gniazdach, więc powitały nieproszonych gości wrzaskiem. Żaby zaczęły nad strumieniem swój wieczorny koncert, a w oddali kojot zawiódł samotną pieśń.

– Ale tu sielsko – szepnęła Tiffany. – Zupełnie inaczej niż w mieście.

– Na wsi, jak to na wsi – powiedział J.D. i odsunął wrota stodoły. Zaskrzypiały w głośnym proteście.

– Potrzeba trochę smaru – zauważyła Tiffany.

– Całą beczkę smaru. Cała ta farma wymaga mnóstwa pracy, choć nie więcej, niż od początku zakładałem. Dom i stodoła są sędziwe i chociaż kilkakrotnie je modernizowano, należy od nowa zrobić instalację elektryczną i wodociągową, a poza tym ponaprawiać dachy. Przy odpowiednim nakładzie pracy i pieniędzy można z tej posesji zrobić istne cacko. Oczami wyobraźni już widzę piwnicę i winiarnię, jaką można będzie tu urządzić.

J.D. wszedł do mrocznego wnętrza. Poczerniałe ze starości belki stropowe podpierały sufit, z boku widać było obszerne boksy dla koni, a na górze strych z sianem. Z gniazda pod stropem poderwała się do lotu zaniepokojona sowa. J.D. rozglądał się wokół, jakby już miał w głowie plan przebudowy stajni i konfrontował go z rzeczywistymi możliwościami. Wyszli ze stodoły tylnymi drzwiami i znaleźli się na pastwisku, które łagodnie opadało ku małemu stawowi.

– Trzeba będzie uporządkować ten teren, nad stawem można zainstalować elementy małej architektury, zbudować podium. Będzie można urządzać uroczystości, przyjęcia i letnie koncerty.

– Tak jak w tamtej winnicy, gdzie po raz pierwszy się spotkaliśmy – zauważyła mimochodem Tiffany i poniewczasie poczerwieniała z zażenowania.

– Tak, właśnie o tym myślałem – powiedział J.D., wbijając ręce w kieszenie. – Nie sądziłem, że pamiętasz.

– Jak mogłabym zapomnieć?

Popatrzył na nią i uśmiechnął się lekko.

– Byłaś smarkulą, która pozowała na dorosłość – powiedział.

– A ty zgrywałeś ponuraka i buntownika, któremu na niczym i nikim nie zależy.

– I co, udało mi się?

– No pewnie. Goście uznali, że to z twojego powodu zatrudniono ochroniarzy.

– To było tak dawno…

– Wieki temu – przyznała.

– Byłaś wtedy panną.

– A ty kawalerem.

– I pozostałem nim do tej pory.

– Dlaczego się nie ożeniłeś? – spytała. I, nie dając mu czasu na odpowiedź, dorzuciła: – Tylko mi nie opowiadaj, że nie natrafiłeś na właściwą kobietę, bo i tak ci nie uwierzę.

Milczał przez chwilę, a potem spojrzał na nią pociemniałymi nagle oczami. Wiatr ucichł i zapadła taka cisza, że niemal słychać było bicie ich serc.

– Znalazłem odpowiednią dla mnie kobietę, ale mnie nie chciała. Wybrała mojego brata.

Tiffany ogarnęło wzruszenie. Więc to tak. Gdy pocałował ją po raz pierwszy, zrobił to nie z przekory czy zadufania, ale dlatego, że mu się spodobała. Po pogrzebie zajął się nią, utulił, ukoił, wziął w ramiona nie dlatego, żeby skorzystać z okazji. Chciał ją pocieszyć, ponieważ już wtedy była mu bliska. Nie mógł jej o tym powiedzieć, nie wtedy, tuż po ceremonii pogrzebowej.

– Ja… kochałam twojego brata. Wiem, że wasza rodzina oskarżała mnie o interesowność, o to, że wyszłam za starszego od siebie mężczyznę, aby zapewnić sobie opiekę i łatwe życie, ale to nieprawda. Zakochałam się w Philipie, ujął mnie swoją dobrocią, uprzejmością, zaimponował wiedzą. Początkowo zgadywał każde moje życzenie. Być może, w naszym związku nie było jakiejś nadzwyczajnej namiętności, i z biegiem lat miłość przekształciła się w przywiązanie, ale mieliśmy siebie, dzieci, rodzinę…

– Ja też go kochałem. – J.D. zacisnął usta w cienką kreskę. – Jak ci się wydaje, z jakiego powodu tak długo trzymałem się od ciebie z daleka?

– Ja… Ja nic nie wiedziałam.

– A teraz, jak sądzisz, dlaczego stąd wyjeżdżam?

– O, Boże, nie mów mi proszę, że…

– Zaraz ci powiem, dlaczego. Ponieważ nie mogę poradzić sobie z samym sobą, z moim uczuciem do ciebie, z myślą, że pożądałem i pożądam żony mojego brata – powiedział ze śmiertelną powagą. – W głębi serca chciałem, żebyście się rozwiedli, żebyś była wolna.

– Jay, błagam cię, nie mówmy o tym! – Tiffany krajało się serce.

– Sama mnie spytałaś.

– To prawda… To, co się zdarzyło między nami, było…

– Było niewłaściwe i nie powinno się zdarzyć – dokończył za nią. – Wiem o tym. Wierz mi, że świetnie zdaję sobie z tego sprawę.

– Nie miałam zamiaru cię prowokować…

– A ja ciebie wykorzystywać – uciął cierpko, najwyraźniej chcąc zakończyć ten temat. Zeszli po trawie nad staw, którego brzeg okalało sitowie. Nieco dalej strzelały w niebo wysokie sosny i dęby. Niebo przybrało fioletowy odcień i powiała chłodniejsza bryza.

Tiffany i J.D. milczeli, każde pogrążone w swoich niewesołych myślach. Co przyniesie im przyszłość? Czy mogą liczyć na odmianę losu? Czy odważą się snuć wspólne plany?

– No, dobrze. – Pierwszy odezwał się J.D. Wyjął z worka butelkę wina. – Przejdźmy teraz do rozrywkowej części wieczoru. Powinniśmy oblać objęcie tej wspaniałej ziemi przez rodzinę Santinich. – J.D. wyciągnął z kieszeni scyzoryk zaopatrzony w korkociąg. – Firma Bracia Santini jak zwykle niezawodna. Chcesz powąchać korek?

– Nie trzeba, wierzę ci. To znaczy…

– Wiem, co to znaczy. – Odstawił butelkę na płaski kamień koło stawu, żeby wino mogło chwilę pooddychać. Mimo pozornie beztroskiego tonu wcale się nie rozluźnił, przeciwnie, był spięty jak zwierzę do skoku. – Wcale mi nie wierzysz. Nigdy nie wierzyłaś – powiedział z wyrzutem.

– Zwracam ci uwagę, Jay, że od chwili, kiedy mnie zobaczyłeś, stale dawałeś mi do zrozumienia, że nie jestem dość dobra dla twego brata,

– Nie chodziło o to, że nie jesteś dość dobra.

– Nie? To o co?

– Uważałem, że jesteś za młoda jak na żonę Philipa.

– Przecież to nie była twoja sprawa, więc po co wtrącać swoje trzy grosze?

– Już ci powiedziałem, że to była moja sprawa.

– Nie miałeś prawa! – wykrzyknęła Tiffany, nie panując nad emocjami. – Tak samo jak nie miałeś prawa tu przyjeżdżać i mieszać się w nasze życie.

– Uważasz, że to właśnie robię?

– Dokładnie! Wydaje ci się, że wszystko ci się od życia należy. Sięgasz jak po swoje po coś, co nie jest twoje.

– To nieprawda, Tiffany. Gdyby tak istotnie było, między nami ułożyłoby się zupełnie inaczej.

– Naprawdę? Niemożliwe…Och!

J.D. objął ją i stłumił okrzyk namiętnym pocałunkiem. Tiffany oblała fala gorąca jak zawsze, gdy J.D. brał ją w ramiona. Z pasją, której nie potrafiła powstrzymać, oddała pocałunek. Czuła dłonie J.D. na swoim ciele, dotykały i głaskały, sprawiając, że cała płonęła z pożądania. Rzeczywistość wokół przestała istnieć, liczyła się tylko wzajemna bliskość i namiętność, która szukała spełnienia. Zdrowy rozsądek odszedł w zapomnienie.

J.D. ułożył Tiffany na trawie i, cały drżący, zaczął całować nagą skórę nad wycięciem dekoltu. Jej palce zaplątały się w jego włosy. Cała oddała się pieszczotom, nie protestowała, gdy ściągnął jej przez głowę koszulkę, ani wtedy, gdy pocałował stwardniały czubek każdej z piersi. Zaraz potem ona ściągnęła z niego koszulę. Gładząc muskularne ramiona, wyczuwała grę mięśni pod skórą; przejechała palcami po pokrytej ciemnym puchem piersi i dotarła do pępka.

– Napytasz sobie biedy – ostrzegł J.D.

– Wiem. Raz kozie śmierć.

– Tak? To do dzieła. – Rozpiął jej stanik i odrzucił na trawę. – Tak… właśnie tak… – szepnął z zachwytem. Dokonywał cudów z jej ciałem. Tiffany wygięła się w łuk, by ułatwić mu dostęp do piersi. Lizał je i całował, a ona wiła się z rozkoszy.

– Jay – szepnęła ponaglająco.

– Jestem, kochanie. – Rozpiął suwak jej szortów. Przesunął ustami po jej brzuchu, jednocześnie ściągając szorty. Jeszcze chwila, i oto leżała na trawie całkiem naga, wyjąwszy wąski biały pasek jedwabiu.

– Jesteś piękna – powiedział, całując jej pępek i ocierając ciało gorącym oddechem. – Taka piękna. – Odsunął się nieco i zręcznie ściągnął zębami figi, sięgając ustami do źródła pożądania.

– Jay, och, Jay – jęknęła z zamkniętymi oczami. Jej ciało w mroku błyszczało od potu.

J.D. szybko zrzucił buty i dżinsy.

– Błagam cię, Jay, nie przerywaj.

– Sama nie wiesz, o co prosisz – powiedział, ale po chwili i on całkowicie stracił kontrolę nad sobą. Zagarnął Tiffany pod siebie i poprowadził ją do krainy nieziemskiej rozkoszy. Gdy pod powiekami wybuchły jej kolorowe fajerwerki, wykrzyczała imię J.D. W chwilę potem poczuła, jak on drga spazmatycznie, wydając przy tym okrzyk triumfu. Później oboje zapadli w nicość.

Загрузка...