ROZDZIAŁ 4

Gdzie jesteś? – Dobrze, że Tiffany siedziała na krześle, bo zrobiło się jej słabo. O Boże, to nie mogła być prawda.

– Mówiłem.

– Wiem, co mówiłeś, ale skąd się tam wziąłeś? Co się stało? Jak się czujesz? – Tiffany obawiała się najgorszego.

– Dobrze się czuję.

– Na pewno? – dopytywała się, wcale nie przekonana.

– Tak. Sierżant chce z tobą mówić.

– Poczekaj, Stephen, może lepiej zaraz przyjadę, żeby cię…

– Pani Santini? – przerwał jej obcy męski głos. – Mówi sierżant Pearson.

– Co się stało? Czy z moim synem wszystko w porządku?

– Poza podbitym okiem i paroma zadrapaniami, tak. Myślę, że do wesela się zagoi. – Zapewnienia sierżanta nie zdołały jej uspokoić.

– Ale co się stało? Dlaczego syn znalazł się w komisariacie?

– Pani syn i drugi chłopak, Miles Dean, pobili się w Minimarcie.

– Pobili się? – powtórzyła bezmyślnie.

Ojciec Milesa, Ray Dean, właśnie wyszedł z więzienia. Wyglądało na to, że syn wkrótce pójdzie w jego ślady. Co, na Boga, Stephen robił tym razem w towarzystwie Milesa?

– Chłopcy się pokłócili i, od słowa do słowa, kłótnia przeszła w bójkę. Kasjerka z Minimartu zadzwoniła po radiowóz, więc przymknęliśmy ich. Naprawdę, nie ma powodu do obaw, pani synowi nic poważnego się nie stało.

– A co z Milesem?

– Miles zawsze potrafi się wymigać – odpowiedział sierżant po chwili wahania.

– Czy przeciw Stephenowi wniesiono oficjalnie skargę? – spytała Tiffany.

– Nie przeciw niemu.

– Więc przeciw Milesowi?

– To się jeszcze zobaczy.

– Czy mogę odebrać Stephena?

– Przyjedzie do domu wozem patrolowym. Powinni być za dziesięć minut.

– Czy to znaczy, że nie muszę niczego podpisywać?

– Nie, proszę chwilę zaczekać. – Usłyszała stłumiony głos Pearsona, który zwracał się do kogoś w pokoju. – Tak, czeka na niego. A ty, Stephen, obiecaj, że przestaniesz rozrabiać, dobra?

– Obiecuję – dobiegła jej uszu odpowiedź syna.

– Zapamiętaj sobie, że ze mną nie ma żartów. Następnym razem nie ujdzie ci na sucho. Załatwione, już do pani jedzie. – Tym razem sierżant zwrócił się do Tiffany.

– To dobrze – odparła bez przekonania.

– Jest jeszcze coś, pani Santini. Wprawdzie ten incydent w Minimarcie to na pozór nic wielkiego, ot, kogucia bójka smarkaczy, którzy się poróżnili o jakieś głupstwo, ale… Gdyby któryś z nich miał przy sobie broń, nóż albo pistolet, rzecz mogłaby się skończyć tragicznie.

Policjant powiedział na głos to, o czym Tiffany już wcześniej pomyślała. Mimo gorąca dostała gęsiej skórki. Pistolety. Noże. Broń. Przeprowadziła się do takiej mieściny jak Bittersweet między innymi po to, aby nie mieć do czynienia z gangsterami i przemocą na ulicach. Tymczasem poniewczasie okazało się, że w południowym Oregonie dziesięcioletni chłopcy otrzymywali do zabawy noże myśliwskie, a dwunastolatkowie broń palną, tak jakby te prezenty od rodziców były symbolicznym znakiem wchodzenia w dorosłość. Bez broni chłopiec nie mógł stać się mężczyzną.

– Poważnie porozmawiam ze Stephenem – obiecała Pearsonowi.

– I dobrze pani zrobi – powiedział sierżant. – Myślę, że jazda radiowozem i zatrzymanie w komisariacie da mu do myślenia.

– Oby tak było.

Tiffany chciała już odwiesić słuchawkę, w spokoju zaczekać na Stephena i na własne oczy obejrzeć jego skaleczenia, a potem porozmawiać o kodeksie prawnym, ale sierżant Pearson jeszcze nie skończył.

– Mam pani jeszcze coś do powiedzenia.

– Słucham.

– Mówiłem na początku, że chłopcy pokłócili się o coś. Nie wiadomo o co, może o dziewczynę. Tak sądzi kasjerka, która usłyszała strzęp rozmowy. Usłyszała jednak również, jak wymieniali nazwisko Isaaca Wellsa.

– Co takiego? – Tiffany zamarła.

– No, wie pani, to ten, który niedawno zniknął. Miał ziemię i dom na trasie wylotowej z miasta.

– Wiem, kto to jest – odparła, próbując nie okazać strachu. – Mój syn nie ma nic wspólnego ze sprawą Wellsa.

– Zapewne. Kiedy jednak kazaliśmy mu opróżnić kieszenie, co, jak pani wie, należy do rutynowych czynności po zatrzymaniu, znaleźliśmy przy nim pęk kluczy.

– Kluczy? – wykrztusiła z najwyższym trudem. – To do domu – powiedziała, próbując wykrzesać w sobie cień nadziei. Na próżno. Przecież Stephen nosił tylko jeden klucz do drzwi wejściowych, nie cały komplet.

– Możliwe – sierżant zawahał się przez moment. – Breloczek jest dość oryginalny i ma grawerunek. – Tiffany przymknęła oczy, czekając na cios. – Są tam litery I.X.W, co można odczytać jako Isaac Xavier Wells.

– Rozumiem.

– Niech pani porozmawia z synem.

– Zrobię to – przyrzekła. Gdy odkładała słuchawkę, zdawało jej się, że ma na plecach tysiąckilogramowy ładunek. Dlaczego Stephen wciąż się zadawał z Milesem Deanem? Skąd w jego kieszeni wziął się pęk kluczy? O co poszło w bójce? I wreszcie co Stephen miał wspólnego ze zniknięciem Isaaca Wellsa?

– Mamuniuu! – rozległo się z podwórka nawoływanie Christiny.

Tiffany zdobyła się na uśmiech. Otworzyła okno nad zlewem i zawołała:

– Co, dziecinko?

– Patrz!

Christina, z usmarowaną buzią i błyszczącymi oczami, stała w cieniu drzewa, z dumą prezentując swe najnowsze dzieło – wyrośnięty placek z błota i trawy w aluminiowej foremce, niegdyś pojemniku na zapiekankę z kurczaka. Wierzch błotnego ciasta zdobiły dodane dla koloru płatki bratków.

– Śliczne – powiedziała Tiffany. Węgielek głośno zamiauczał, żeby go wpuścić do domu.

– Chcesz kawałek?

– Oczywiście – odpowiedziała, próbując przestać obsesyjnie myśleć o problemach ze Stephenem. I tak będzie musiała odbyć z nim zasadniczą rozmowę. – Chcę największy kawałek. – Pchnęła dłonią drzwi, by kot mógł wejść do środka. Christina, trzymając foremkę w wyciągniętych sztywno rączkach, puściła się biegiem do kuchennych schodów.

– Uważaj! – krzyknęła Tiffany.

Za późno. Dziecko potknęło się o porzuconą niedbale deskorolkę Stephena i padło jak długie na werandę. Foremka, trawa i pacyny błota poszybowały w powietrze. Tiffany w ułamku sekundy rzuciła się na ratunek. Uniosła w ramionach Christinę w tym samym momencie, w którym dziewczynka brała głęboki oddech, by wybuchnąć płaczem. I tak się stało. Płacz był tak donośny, że mógłby obudzić umarłego. Z oczu Christiny trysnęły strumienie łez, a zranione kolano zabarwiło się krwią.

– Maaa-muuu-niuu! – szlochała wczepiona w matkę Christina.

– Ciii, dziecinko, wszystko będzie dobrze. – Tiffany zaniosła córeczkę do niewielkiej łazienki przylegającej do kuchni.

– To boli!

– Poboli troszeczkę i przestanie, jak tylko mamusia cię opatrzy.

W szafce Tiffany znalazła jodynę i czystą gazę. Christina, posadzona na klapie od klozetu, wierciła się i głośno wciągała powietrze. Tiffany po kolei zdezynfekowała każde zadrapanie na kolanie i brodzie dziewczynki.

W tym momencie odezwał się dzwonek do drzwi wejściowych.

– Już idę! – zawołała Tiffany, próbując przekrzyczeć łkanie i jęki Christiny. Jedną ręką przytrzymując dziecko, drugą sięgnęła po bandaż i plastry. Dzwonek znów się odezwał.

– Psiakrew, dajcie mi żyć – mruknęła pod nosem Tiffany, owijając w biały kokon kolano córki. – Chodź, kochanie, lepiej będzie, jak otworzymy, bo ktoś tam za drzwiami strasznie się niecierpliwi. – Cisnęła zużytą gazę do umywalki, dźwignęła Christinę i ruszyła ze swym brzemieniem do frontowych drzwi. Oczekiwała, że ujrzy Stephena w towarzystwie policjanta. Tymczasem stanęła twarzą w twarz z J.D.

– Nie dałaś mi klucza – przypomniał.

– Ach tak, racja. Przepraszam, że nie pomyślałam. Zresztą od kuchni było otwarte. – Tiffany przełożyła Christinę z biodra na biodro. Dziewczynka wciąż szlochała spazmatycznie.

– Co się stało? – spytał J.D.

– Upadłam! – oświadczyła Christina z taką dumą, jakby była starym weteranem, chwalącym się bitewnymi bliznami.

– Przypadkiem, moje słoneczko. – Tiffany ucałowała ciemne loczki na głowie córki. – Wejdźmy do… – zaczęła, ale gdy spojrzała ponad ramieniem J.D. na ulicę, zawołała: – Och, nie!

J.D. odwrócił się w samą porę, by dojrzeć skręcający na podjazd wóz patrolowy.

– Przepraszam – usłyszał i gdy zwrócił głowę w stronę, skąd dochodził głos, ujrzał pobladłą Tiffany. Wyminęła go i biegiem ruszyła przez trawnik. J.D. niespiesznie podążył za nią. Na widok Stephena, który wygramolił się z radiowozu, zmarszczył brwi, mocno zaniepokojony. Co się tu dzieje? Czy Tiffany zupełnie przestała panować nad sytuacją? Christina, brudna i zakrwawiona, wygląda okropnie. Jej brat niewiele lepiej. Całe jego pozerstwo gdzieś się ulotniło, twarz była posiniaczona, a jedno oko spuchnięte. I przede wszystkim, dlaczego odwozi go do domu policja?

– Pani Santini? – spytał policjant, krępy szatyn w drucianych okularach.

– Tak.

– Sierżant Talbot.

– Miło mi.

– Pan Santini? – Policjant przeniósł wzrok na J.D.

– Owszem, ale nie jestem ojcem chłopca.

Policjant zmarszczył brwi, jakby nie mógł pojąć, co w takim razie J.D. robi u boku pani Santini.

– Jestem stryjem Stephena – wyjaśnił J.D.

– Powinna pani zająć się jego okiem. Zapuchło jak diabli – stwierdził sierżant Talbot.

– Zbada go lekarz – obiecała Tiffany. Christina wcisnęła buzię w jej obojczyk, rozsmarowując po jasnej skórze matki brud i krew.

– Nie potrzeba, nic mi nie jest – burknął Stephen, zsuwając na opuchnięte oko długi kosmyk.

– Należy je opatrzyć – powiedziała stanowczo Tiffany, próbując ocenić, jak bardzo jej syn został poturbowany. – A co z drugim chłopcem? – spytała.

– Wygląda mniej więcej tak samo jak ten ancymonek – rzekł policjant, dotykając ramienia Stephena. – Miejmy nadzieję, że na tym się skończy.

Stephen stał ze wzrokiem wbitym w ziemię i opuszczoną głową.

– Na pewno – obiecała z przekonaniem Tiffany.

Talbot uśmiechnął się wyrozumiale i usłyszawszy wołanie przez radio, pospieszył do wozu. Odbył krótką rozmowę, po czym uruchomił silnik i szybko odjechał bez pożegnania.

– Co się stało? – J.D. zwrócił się do bratanka.

– Nic takiego.

– Twoje podbite oko nie wzięło się chyba z niczego.

W odpowiedzi Stephen wzruszył tylko ramionami i ruszył w kierunku domu.

– Zatrzymaj się! – zawołała ostrym tonem Tiffany. – Mówiłam już, że musi cię zbadać lekarz. Pojedziemy do szpitala albo na pogotowie.

– A ja ci mówiłem, że nic mi nie jest.

Christina, widząc, że cała uwaga matki skupiła się na bracie, chlipnęła głośno.

– Buzia mnie boli!

– Wiem, że boli, kochanie. – Tiffany pocałowała córeczkę w czoło. – Zajmę się tobą, kiedy tylko opatrzymy Stephena.

– Nie potrzebuję żadnych opatrunków – burknął chłopak i wszedł na schody.

– Mylisz się. – Tiffany poszła za synem. J.D. bez wahania podążył za nimi.

– Mamo, dasz mi wreszcie spokój czy nie! – wybuchnął Stephen i przeskakując po dwa stopnie naraz, wbiegł na górę i z trzaskiem zamknął drzwi do swojego pokoju, skąd niebawem dobiegły dźwięki katowanej bez litości gitary.

Tiffany stała bez ruchu, najwyraźniej niepewna, czy ustąpić synowi, czy próbować przeprowadzić swoją wolę. J.D. obserwował ją uważnie. Odniósł wrażenie, że wytrzymałość i cierpliwość Tiffany się kończy.

– Za moment wracam – powiedziała cicho.

– Pomóc ci? – J.D. był gotów wesprzeć ją swoim autorytetem w sporze z synem.

Popatrzyła mu prosto w twarz tymi swoimi niezwykłymi, bursztynowymi oczami, którymi zauroczyła go od pierwszego wejrzenia. Ze wzruszeniem i współczuciem stwierdził, że utworzyły się pod nimi ciemne kręgi. Tiffany musiała być zmęczona, na jej barki spadło za wiele obowiązków. Znał ją na tyle, by wiedzieć, że by się do tego nie przyznała, A w każdym razie jemu – jednemu z Santinich.

– Nie. Sama sobie poradzę – rzuciła ostro. Z Christina na ręku ruszyła do małej łazienki koło kuchni. – Mam zapasowy klucz. Jak skończę z małą, to ci go dam. Jest w mojej torbie, w kuchni. Zaczekaj tam na mnie. Weź sobie z lodówki coś do picia – dodała i wyszła.

W powietrzu nadal unosił się zapach jej perfum. Stale ten sam… J.D. dobrze go zapamiętał. Równie dobrze jak wszystkie ekscytujące szczegóły tamtej niezapomnianej, jedynej nocy… Potrząsnął głową. To droga donikąd, Santini, upomniał się w myślach. Powoli przeszedł do kuchni. Tam najpierw o mały włos nie rozbił głowy o wysoko umieszczony miedziany rondel, a potem musiał walczyć z pokusą, aby nie rzucić się na pachnące imbirem domowe ciasteczka, których pełna patera stała na kredensie. Do kuchni dobiegały głośne protesty Christiny: „Nie, mamo, nie!” i stłumiony, uspokajający głos Tiffany.

J.D. otworzył lodówkę. Za stertą wiktuałów znalazł kilka puszek piwa. Otworzył jedną i wypił porządny łyk.

– Auuć! Mamo! Jak to boli! – dobiegł go krzyk rozżalonej Christiny.

– Cicho, maleńka, wytrzymaj jeszcze minutkę – odpowiedziała Tiffany.

J.D. nie mógł tego dłużej słuchać. Wyszedł na zadaszoną werandę. Rozciągał się z niej widok na podwórze i ogród. Pod obłażącą z farby ścianą domu stała duża ogrodowa huśtawka i dwa fotele na biegunach. Przed nimi na gazonach pieniły się barwne, pachnące petunie, nagietki i kilka innych gatunków kwiatów, których nazw nie pamiętał. Na ścieżce leżała odwrócona do góry dnem aluminiowa foremka do ciasta, a obok kupki ziemi, trawy i pojedyncze płatki kolorowych bratków. J.D. ominął cały ten bałagan i stanął na wypalonym słońcem trawniku. Philip nabył posiadłość, traktując ten zakup jako inwestycję na przyszłość, ponieważ rodzinna firma Santinich była zainteresowana rozwijaniem działalności w tych stronach. Wszystkie budynki – dom, garaż i wozownia – były pomalowane jasnoszarą farbą, a framugi, okiennice i drzwi na czarno. Dachówka, wieżyczki i drewniana ozdobna stolarka przydawały im staroświeckiego, wiktoriańskiego uroku. J.D. przypuszczał, że ten romantyczny styl oddziałuje pozytywnie na ludzi sentymentalnych, którzy przedkładają styl i klimat domostw nadgryzionych zębem czasu nad wygodę i nowoczesność świeżo postawionych budowli. Lokatorzy tego typu nie będą domagać się w apartamencie zmywarki, kiedy w zamian mogą podziwiać artystyczną zabytkową stolarkę.

Pociągnął długi łyk. Lubił piwo, a to, które pił, przyjemnie chłodziło wysuszane gardło. Philipowi nigdy by przez myśl nie przeszło, że jego druga osierocona rodzina osiądzie właśnie tutaj, ale też nie mógł przewidzieć, że w wieku czterdziestu ośmiu lat sam nagle i gwałtownie przeniesie się na tamten świat. J.D. znów się napił. Nad jego głową bzyknął szerszeń, a pies sąsiadów zaczął nagle warczeć i szczekać. Nie pomagały nerwowe okrzyki właścicielki – czworonóg ujadał w najlepsze. Z okna na piętrze głównego budynku wciąż dobiegały głośne dźwięki gitary. J.D. podniósł głowę i spojrzał w okno Stephena. Jego bratanek podrygiwał na środku pokoju. Zagryzając usta i potrząsając czarną grzywą, walił w struny gitary. Nagle, jakby wyczuł, że jest obserwowany, uniósł głowę i zobaczył stryja. Gitara natychmiast umilkła, a sam Stephen zniknął z pola widzenia.

J.D. zastanawiał się, jaki właściwie jest ten chłopak i dokąd zajdzie. Wszystko wskazywało na to, że Stephen, wchodząc w okres dojrzewania, podąża ku ciemnej stronie księżyca. Tak jak kiedyś J.D. Zaliczył złamanie nosa, szycie ciężko poranionej nogi po wypadku samochodowym, a kartoteka jego młodzieńczych wyczynów naruszających prawo była doprawdy imponująca. Szczęściem opamiętał się, zanim osiągnął pełnoletniość. Stephen zapewne szedł tą samą, pełną niebezpiecznych zakrętów drogą, jakże ciekawszą od prostego, ale nudnego traktu przeznaczonego dla „porządnych obywateli”. Można było popróbować mocnego alkoholu, szaleć po nocy „pożyczonymi” wozami, strzelać do skrzynek pocztowych i, generalnie, porywać się na wszystko, co niedozwolone.

– Niedobrze – mruknął J.D. i w tym momencie ujrzał Tiffany, która z Christiną w objęciach wyszła na werandę.

Dziewczynka miała plaster na brodzie, ale jej buzia była już czysta, bez brudnych smug i śladów łez na pyzatych policzkach. Tiffany też doprowadziła się do porządku. Rozpuściła włosy, które teraz spadały jej ciemną, lśniącą falą na ramiona. Twarz, nie licząc lekkiego muśnięcia szminki, była pozbawiona makijażu, a mimo to zachwycała swoim pięknem. Wysoko osadzone kości policzkowe, prosty, zgrabny nos i duże oczy o niespotykanej, miodowej barwie, ocienione gęstymi, wywiniętymi rzęsami tworzyły nadzwyczaj urodziwą całość.

– Jesteś bratem tatusia? – spytała Christina, która chyba dopiero teraz na to wpadła.

– Tak.

– Tata jest w niebie. – Mała wygłosiła to tak rzeczowym tonem, że po plecach J.D. przeszedł zimny dreszcz.

– Wiem – zdobył się na odpowiedź.

– On już nie wróci.

Zanim J.D. odniósł się do tej ostatniej uwagi, porozumiał się wzrokiem z Tiffany. Jej spojrzenie mówiło, że trzeba zachować najwyższą ostrożność.

– Mieszkasz u nas?

– Trochę pomieszkam – powiedział, wstydząc się własnego kłamstwa.

– A po co?

Celne pytanie. J.D. zauważył, że Tiffany zesztywniała i drżący uśmiech zamarł jej na wargach.

– Stryjek Jay przyjechał tu do pracy… no i postanowił nas odwiedzić.

– Tak, właśnie – rzekł, zadowolony, że to stwierdzenie było bliskie prawdy. – Muszę załatwić w miasteczku pewne sprawy.

Usta Tiffany zacisnęły się w wąską linię.

Znudzona rozmową Christina zaczęła się wiercić, więc matka postawiła ją na ziemi.

– Wiesz, Jay, jakoś ciągle nie mogę sobie wyobrazić, że pracujesz dla ojca. Zawsze byłeś… taki inny.

– Byłem czarną owcą i marnotrawnym synem, który poprzysiągł sobie nigdy w życiu nie pracować u ojca i trzymać się z daleka od firmy Bracia Santini.

Krzywy uśmieszek, który zagościł na jego wargach, wyrażał politowanie dla samego siebie, a oczy, zwykle szare jak mgła o zmroku, teraz stały się ciemne niczym chmura gradowa, jakby w jego duszy szalała burza. Tiffany umknęła wzrokiem w bok. Zdążyła poznać urok i siłę tego spojrzenia.

– Zdarzyło się coś, co zmieniło moje nastawienie do życia. – J.D. jednym haustem dokończył piwo. – Umarł mój starszy brat – dodał poważnym tonem. Prześmiewcza poza zniknęła.

– To zmieniło życie nas wszystkich – westchnęła Tiffany, krzyżując ręce na piersiach.

– No właśnie. Może mi wreszcie powiesz, co się dzieje ze Stephenem?

– Dorasta.

– I dlatego ma na pieńku z policją?

– To nic poważnego. – Tiffany usiłowała zbagatelizować ostatnie wydarzenia, zdecydowana bronić swego syna przeciwko całemu światu, w tym także, a może przede wszystkim, przed ingerencją rodziny Santinich. Nie pozwoli, by wtrącali się do jej życia! Nic im do tego, jak wychowuje swoje dzieci i czy daje sobie z tym radę! Aby się czymś zająć, wzięła szczotkę i zaczęła zamiatać ze ścieżki resztki „ciasta” Christiny.

– A mnie się wydaje, że wręcz przeciwnie. – J.D. podążył za nią, zgniatając w dłoni metalową puszkę.

– Sam wiesz najlepiej, jak przebiegają i czym się kończą młodzieńcze bunty.

Nie spieszył się z odpowiedzią. Poszukał wzrokiem kosza, gdzie mógłby wyrzucić puszkę.

– To było dawno temu, Tiffany.

Miękki i zmysłowy ton, jakim wymówił jej imię, sprawił, że przeszył ją nagły dreszcz. Ożyły wspomnienia, zdawałoby się, na zawsze zapomniane, głęboko ukryte na dnie pamięci. Zdradziecka wyobraźnia przywołała obraz nagiego do pasa J.D., umięśnionego i męskiego, uwodzicielskiego i pociągającego.

– Nie możesz się oszukiwać i udawać, że przeszłość się nie liczy. – Ledwo Tiffany wypowiedziała te słowa, żałowała, że w ogóle padły. Było już jednak za późno.

– Czasami byłoby lepiej, gdyby można było zmienić przeszłość – zauważył cichym głosem J.D.

Tiffany zrozumiała, że nie ona jedna uległa nastrojowi i pozwoliła, choć na chwilę, powrócić wspomnieniom. To nie powinno się było wydarzyć, a jakakolwiek rozmowa o tym była zbyt niebezpieczna. Energicznie zgarnęła ostatnie zwiędłe płatki. Christina bawiła się w trawie, zrywając całe pęczki i wyrzucając je w powietrze.

– Nie przejmuj się Stephenem – powiedziała, może zbyt obcesowo. – Dam sobie z nim radę.

– Masz ciężkie życie: niesforny nastolatek, małe dziecko, praca zawodowa, dom. Nie mówiąc już o utrzymaniu posesji i lokatorach. Za dużo jak na jedną kobietę.

– Radzę sobie. Nie powinieneś sobie zaprzątać głowy moimi sprawami – powiedziała z wymuszonym uśmiechem. Nie pozwoli nikomu z Santinich dyrygować sobą i dziećmi!

– Przydałaby ci się tu męska para rąk.

– Co takiego? Męska para rąk? Czy ja się nie przesłyszałam? – prychnęła lekceważąco. – Postawmy sprawę jasno, J.D. Ja nie potrzebuję tu mężczyzny. Ani teraz, ani potem. Ja… my… radzimy sobie całkiem dobrze.

– Naprawdę? – J.D. uśmiechnął się kpiąco i wsunął kciuki w szlufki paska. Ten gest uwydatnił jego muskulaturę i napięte ścięgna mocnych, opalonych przedramion. Zdecydowaną w rysunku brodę pokrywał cień czarnego zarostu, kontrastującego z białymi zębami. – Pozwól, że teraz ja ci powiem, jak oceniam całą tę sytuację – dodał, przysuwając się bliżej Tiffany. – Christina ma tylko trzy lata i wymaga stałej opieki, Stephen jest w trudnym wieku dojrzewania i należałoby znaleźć czas, aby się nim zająć, dom nadaje się do remontu.

– Tak to widzisz?

– Nie mówiąc o tym, że ty, wdowa samotnie wychowująca dwójkę dzieci, ledwo trzymasz się na nogach.

– Nie powinno cię to obchodzić.

– To dzieci mojego brata.

– Doprawdy, a to mi nowina! – odparła gniewnie. – Dotąd dbałeś o nie tyle, co o zeszłoroczny śnieg. Skąd ta nagła troska? Tylko mi nie wmawiaj, że na skutek wypadku na motorze doznałeś duchowej przemiany, bo i tak ci nie uwierzę. To nie w twoim stylu.

– A co ty wiesz o tak zwanym moim stylu? – spytał, nie kryjąc ironii.

– Wystarczająco dużo – odpowiedziała. – Już ci mówiłam, że jesteś zbyt niezależnym, egoistycznym i skupionym na sobie typem, żeby pracować na rachunek ojca.

Oczy mu zabłysły na to wyzwanie.

– Staruszek na pewno by się z tobą zgodził. Nie nią jednak wyboru – niedaleko padło jabłko od jabłoni.

– Tak uważasz? – Tiffany miała już dość tej krępującej rozmowy. – Czas pokaże. Chrissie, wracam do domu, zrobię Stephenowi opatrunek. Zostań na podwórku.

Dziewczynka zdążyła już zapomnieć o niedawnym bólu. Zajęta łapaniem motyli, nawet nie odpowiedziała.

– Będę miał na nią oko – zaofiarował się J.D.

– Brama jest zamknięta, jest tu bezpieczna. Nie musisz mi pomagać.

– Ale chcę.

– Idę do domu – powiedziała Tiffany, ucinając dyskusję.

Na klamce drzwi pokoju syna zauważyła kartonową tabliczkę z napisem „Nie przeszkadzać”. Nie zważając na to ostrzeżenie, Tiffany zapukała i, nie czekając na zaproszenie, otworzyła drzwi i weszła do środka. Stephen leżał w rozgrzebanym łóżku, wpatrując się tępo w plakaty z modelkami, rockowymi idolami i autami wyścigowymi, które przymocował do sufitu. Na jego brzuchu leżała gitara. Podbite oko zapuchło jeszcze bardziej. Na ten widok Tiffany oznajmiła:

– Zabieram cię do szpitala.

– Zapomnij o tym.

– Jedziemy, i to natychmiast. Z oczami nie ma żartów. Wstawaj, jedziemy. A po drodze opowiesz mi o tej awanturze z Milesem.

– Jakiej tam awanturze…

– A co to było, Stephen? Gdybyście nie narozrabiali, nie wzywano by policji. I nie wracałbyś do domu z podbitym okiem. – Tiffany musiała przestąpić odtwarzacz CD i pudełka z grami wideo, aby podejść do okna. Zobaczyła, że Christina wdrapała się na huśtawkę i teraz zmuszała J.D., żeby się nią zajmował. Wsparty mocno na zdrowej nodze, puszczał huśtawkę w ruch, a Christina była tym uszczęśliwiona. Czarne loki fruwały w powietrzu między zwieszającymi się z jabłoni sznurami, a dziewczynka co chwila wybuchała perlistym śmiechem. Tiffany westchnęła. Nie pamiętała już; kiedy córeczka po raz ostatni śmiała się tak spontanicznie i radośnie. Przed śmiercią Philipa? Może i tak, chociaż Philip stosunkowo mato czasu poświęcał dzieciom i rzadko znajdował czas na zabawę z nimi. Brakowało mu cierpliwości. Tiffany odwróciła głowę i znów spojrzała na syna. Stephen odłożył gitarę i mamrocząc pod nosem niecenzuralne wyrazy, podniósł się z łóżka.

– Policjant mówił mi, że poszło o jakąś dziewczynę.

– Nie o dziewczynę – burknął Stephen.

– A więc o co? O Isaaca Wellsa?

– Mówiłem ci już, że nic nie wiem o Wellsie.

– Policja poinformowała mnie, że znaleźli przy tobie klucze, które prawdopodobnie należały do niego.

Stephen zbladł jak ściana.

– Niemożliwe.

– Mają te klucze. Na breloczku są inicjały pana Wellsa. Jak mi to wyjaśnisz?

– Ja ich nie wziąłem.

– Więc kto?

– Ja… ja nie wiem.

– Stephen!

– Naprawdę, mamo. Znalazłem te klucze, kiedy w parku jeździłem na deskorolce.

– A dlaczego nie powiedziałeś mi o niczym ani nie oddałeś ich policji?

Tiffany bardzo chciała uwierzyć, że syn nie mija się z prawdą, ale wiedziała, że nie pozbędzie się wątpliwości dopóty, dopóki nie wyjaśni wszystkich okoliczności.

– Nie wiem.

– Zdajesz sobie sprawę, że policja sprawdzi, czy pasują do domu Wellsa lub do pomieszczeń gospodarczych. Wezwą cię na przesłuchanie, to pewne.

Stephen z uporem zacisnął wargi. Tiffany wiedziała, że teraz nic z niego nie wydobędzie. Postanowiła dać mu trochę czasu na przemyślenie sytuacji, w jakiej się znalazł. Później ponowi wysiłki i wyciągnie z syna prawdę. Dla jego własnego dobra.

– Chodź, jeszcze porozmawiamy, trzeba jechać do lekarza. Musi zobaczyć to twoje oko – powiedziała i ruszyła do drzwi. Stephen posłusznie poszedł za nią.

Gdy znaleźli się przed domem, Tiffany poleciła synowi wsiąść do samochodu, a sama zawróciła na podwórko. Zobaczyła Christinę, która ściskała palec J.D. Zmierzali w stronę domu.

– Stryjek Jay mówi, że dostanę loda – oznajmiła dziewczynka.

– Tak powiedział?

– Po jedzeniu.

– To trochę potrwa, kochanie. Muszę teraz zawieźć Stephena do szpitala. Pojedziesz z nami. – Sięgnęła po rączkę Christiny, ale dziewczynka schowała ją za plecy.

– Loda!

– Dostaniesz potem.

– Teraz!

– Christina, jedziemy. Och, co ja z tobą mam – powiedziała z westchnieniem Tiffany. J.D. wtrącił się nie proszony i niepotrzebnie spowodował dodatkowe komplikacje. Tiffany z trudem się pohamowała, żeby nie wybuchnąć. Czy nie ma dość kłopotów? Czy naprawdę musi znosić jego obecność? J.D. nie był przesadnie rodzinny, a od czasu śmierci Philipa ani razu nie zainteresował się losem swoich bratanków. Po co przyjechał? Na przeszpiegi? Aby udowodnić jej, że sobie nie radzi i Santini powinni zająć się dziećmi Philipa?

– Pojadę z wami.

– Nie ma takiej potrzeby. Nie musisz.

– Jedź, jedź! – zawołała Christina, uczepiona jego ręki.

– Ale chcę – stwierdził stanowczo J.D. – Popilnuję Christiny, kiedy wejdziesz ze Stephenem do gabinetu.

– Naprawdę nie musisz – ponownie zaoponowała Tiffany. – Nie masz nic lepszego do roboty?

– Niż opieka nad dziećmi rodzonego brata?

– Mają matkę. To ja się nimi zajmuję.

– Ale nie mają ojca.

– Zauważyłeś to? – spytała, nie kryjąc ironii.

W tym momencie rozległ się donośny dźwięk klaksonu. To Stephen się niecierpliwił.

– Chcesz przez to powiedzieć, że masz zamiar popisywać się jako dobry stryjek czy jako przyszywany tatuś? Daj sobie spokój – powiedziała Tiffany i ponownie sięgnęła po rączkę córki. – Idziemy.

J.D. niespodziewanie schwycił Tiffany za ramię i obrócił ją twarzą do siebie.

– To ty mi daj wreszcie spokój. Odkąd przyjechałem, prowokujesz mnie i pastwisz się nade mną. Czym na to zasłużyłem?

– Nie potrafię uwierzyć w twoją szczerość, w twoje dobre intencje. Nie wpadłeś na to?

Natychmiast uwolnił jej rękę i zastygł w bezruchu. Na próżno Christina szarpała go za mankiet. Czekał. Klakson znów się odezwał.

– Dosyć tego zamieszania. Jedź z nami! – zdecydowała Tiffany. Stanęła przy samochodzie i zaczęła szukać kluczyków na dnie torby. Christina szybko wgramoliła się na tylne siedzenie auta.

– Wiesz dobrze, że wcale nie musimy ze sobą walczyć – powiedział J.D.

– Dobrze wiesz, że musimy.

– Wcale nie. Pamiętam moment, kiedy byliśmy do siebie usposobieni wręcz przyjacielsko, o ile tak można to nazwać.

Wspomnienie o wspólnie przeżytych intymnych chwilach wywołało ciemny rumieniec na policzkach Tiffany.

– Zapomnij o tym. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki – ostrzegła go. Usiadła za kierownicą i gestem kazała Stephenowi przesiąść się na tylne siedzenie. Chłopak zrobił to, ale nie omieszkał przy tym wyrazić swojej dezaprobaty. J.D. zajął opuszczone przez Stephena miejsce przy kierowcy. Mimowolnie syknął z bólu, usiłując znaleźć jak najwygodniejszą pozycję dla chorej nogi. Tiffany uruchomiła silnik. Oby tego dnia nie spotkało mnie więcej zmartwień i kłopotów, pomyślała. I oby J.D. jak najprędzej wyjechał, dodała. Zerknęła na niego kątem oka. Włożył ciemne okulary. Te lotnicze okulary przypomniały jej natychmiast ich pierwsze spotkanie. Nie wolno jej wracać do przeszłości. Powinna się skupić na bieżących sprawach. A tych nie brakuje. W drodze do szpitala w samochodzie panowała cisza.

Gdy przybyli na miejsce, okazało się, że Stephen nie musi czekać w kolejce. Zajęto się nim od razu. Lekarz zbadał oko i je opatrzył. Udzielił też wskazówek co do dalszego postępowania. Cała czwórka wróciła wkrótce do domu, a Tiffany wreszcie mogła zejść z oczu J.D. i zająć się sobą.

Postanowiła wziąć prysznic, który zawsze ją relaksował, wieczorem zdejmował z barków zmęczenie, a rano pobudzał do działania. Tak też uczyniła. Z przyjemnością stanęła pod strumieniem ciepłej wody. Powoli ustępowało znużenie, znikało zdenerwowanie. Nieoczekiwanie, wbrew woli Tiffany, powróciły wspomnienia pierwszego spotkania z J.D. Miała wówczas osiemnaście lat i była taka naiwna!

Загрузка...