ROZDZIAŁ 11

Ciekawe, kim jest ten twój nowy lokator? – Katie zanurzyła chipsa w miseczce z sosem, po czym zjadła go ze smakiem. Pytanie skierowała do Tiffany. Wraz z Bliss spotkały się, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, na lunchu i siedziały teraz w restauracyjnym ogródku pod parasolem.

– Nic nie ujdzie twojej uwagi – stwierdziła z przekąsem Tiffany, nadal nie do końca przekonana do pomysłu zacieśnienia więzów z rodziną ojca.

– Nie zapominaj, że jestem dziennikarką, a moim obowiązkiem jest wiedzieć wszystko o wszystkich – odparła z uśmiechem Katie i otarła wargi. Na jej gładkim czole lśniły kropelki potu. Było upalnie.

– Nazywa się Luke Gates, oznajmił, że przyjechał z małego miasteczka w zachodnim Teksasie. Jest skryty, raczej unika towarzystwa, nie zawarł bliższej znajomości z żadnym z pozostałych lokatorów i dlatego niewiele o nim wiem.

– Ciekawe, co go sprowadziło do Bittersweet – zauważyła Katie.

– We wszystkim dopatrujesz się tajemnicy – stwierdziła Bliss.

– Raczej sensacji. Nie darmo jestem reporterką. Jak wiecie, w naszym miasteczku niewiele ciekawego się dzieje, ot, dzień jak co dzień. Ta ostatnia historia z Isaakiem Wellsem to wyjątek potwierdzający regułę. – Katie pociągnęła łyk mrożonej herbaty i przesunęła się z krzesłem, aby znaleźć się w cieniu. Parasol nie osłaniał całego stolika. – Dowiedzieć się, co przydarzyło się Wellsowi, dlaczego rozpłynął się jak we mgle – oto prawdziwe wyzwanie dla reportera, zwłaszcza że policja niewiele zdziałała. Praktycznie niczego się nie dowiedzieli.

– Niestety. Nie odnaleziono żadnych śladów, żadnych dowodów – wtrąciła Bliss.

Katie kontynuowała wywód:

– Isaac Wells żył samotnie, o jego rodzinie wiadomo niewiele. Nie był zbyt sympatyczny, można chyba powiedzieć, że raczej zdziwaczały, i z pewnością nie wszyscy w miasteczku za nim przepadali. Jednak to jeszcze nie wyjaśnia, dlaczego zniknął. A jeśli nawet został porwany, to czemu nikt nie wystąpił z żądaniem okupu? To się nie trzyma kupy.

– Zgadzam się z tobą – powiedziała Tiffany, po raz kolejny upewniając się w duchu, że jej syn na pewno nie ma z tą sprawą nic wspólnego. Stephen wszedł w trudny okres, chodzi własnymi drogami, próbuje udowodnić, że nie potrzebuje rady i opieki dorosłych – to prawda. Nie oznacza to jednak, przekonywała się w myślach, że byłby zdolny do popełnienia przestępstwa. Z całą pewnością.

– A co słychać u J.D? – spytała Katie, zmieniając temat.

Tiffany o mało się nie zakrztusiła mrożoną herbatą.

– A czemu mnie o to pytasz?

– Widziałam, jak tańczyliście na weselu. On jest w tobie zakochany. Co do tego nie mam wątpliwości.

– Zakochany? – Tiffany pokręciła głową z gorzkim uśmiechem. Nigdy nie uwierzy w szczerość zapewnień J.D. – On przyjechał w interesach.

Bliss i Katie wymieniły znaczące spojrzenia.

– Jasne, w interesach.

– Oczywiście, że tak. Ojciec polecił mu wyszukać w tym rejonie ziemie nadające się pod uprawę winorośli. Jeździł z pośrednikiem po okolicy i wybrał farmę Zalinskich. Złożył ofertę kupna, sprawa jest przyklepana.

– Słyszałam o tym – powiedziała Katie. – Słyszałam też, że Santini chcą uruchomić interesy w Oregonie. To wszystko nie tłumaczy faktu, że w niedzielę J.D. wpatrywał się w ciebie zakochanym wzrokiem i za nic nie umiał utrzymać rąk przy sobie.

Tiffany, speszona, nie potrafiła powstrzymać rumieńca, który wypełzł jej na policzki. Aż za dobrze pamiętała namiętne pocałunki, cudowne pieszczoty, uczucie bliskości i zjednoczenia, rozkosz, którą przeżyła dzięki J.D. Nigdy przedtem nie doświadczyła czegoś tak niezwykłego…

– Ja i J.D. jesteśmy tylko…

– Jeśli przysięgniesz, że ty i J.D. jesteście tylko parą dobrych starych przyjaciół – wpadła jej w słowo Katie – i tak ci nie uwierzę.

– Nie przesadzasz? – wtrąciła Bliss.

– Ani trochę – odparła Katie. – Przecież widzę, co się święci.

– Nie wtrącaj się, to sprawa Tiffany – skarciła Bliss siostrę. – Wybacz, ale jak Katie nabije sobie czymś głowę, to nie ma na to rady.

– Niczego nie wymyśliłam, po prostu jestem spostrzegawcza i mam tak zwanego „nosa” – zaprotestowała Katie.

– Dobrze, dobrze – machnęła ręką Bliss. – Ja wiem swoje.

– Muszę być sprytna, w moim zawodzie to konieczność.

– Nie nazywałabym tego sprytem. Raczej oślim uporem. – Bliss mrugnęła porozumiewawczo do Tiffany.

– No wiesz, nie spodziewałabym się tego po tobie. Myślałam, że tylko chłopaki to wredne typy. – Katie udała obrażoną, dobrze wiedząc, że siostra się z nią przekomarza.

– Uważam, że Tiffany ma prawo do prywatności, zresztą jak każdy z nas – nie ustępowała Bliss.

– Dajcie spokój, nie róbcie z mojego powodu tyle zamieszania – wtrąciła Tiffany. – Moje układy z J.D. są…, dość skomplikowane.

– Ludzie zawsze tak mówią, kiedy nie chcą się przyznać, że są zakochani – zauważyła Katie.

Czy to aż tak po mnie widać? – zadała sobie w duchu pytanie Tiffany. A głośno spytała:

– Wiesz to z własnego doświadczenia?

– Może – kiwnęła głową Katie.

– Nie jestem sama, mam dwójkę dzieci i odpowiadam za nie – zaczęła Tiffany, nieoczekiwanie dla samej siebie decydując się na zwierzenia. Może siostry coś jej doradzą? – Rzeczywiście, pomiędzy mną a J.D. zawiązała się więź, staliśmy się sobie bliscy. Zadałam sobie pytanie, czy mam prawo wprowadzać zmiany w życie mojej rodziny… – Urwała, zastanawiając się nad dalszymi słowami.

– Mów dalej – zachęciła Katie.

– Jak dzieci reagują na obecność J.D.? – spytała Bliss.

– Christina go uwielbia. Odkąd u nas zamieszkał, wciąż o nim mówi. Po śmierci Philipa prawie co noc budziła się z krzykiem, ponieważ dręczyły ją koszmary, a teraz znów śpi spokojnie. – Tiffany przestała grzebać widelcem w sałatce z kurczaka i uniosła wzrok znad talerza. – Dziś wieczorem wybieramy się na przedstawienie na wolnym powietrzu, w parku. Koniecznie chciała, żeby poszedł z nami J.D. Zresztą, często dopomina się o to, żeby J.D. nam towarzyszył, gdy gdzieś się udajemy.

– A Stephen? Co on myśli o J.D.? – dociekała Katie.

– Celne pytanie. – Tiffany nie mogła pojąć, czemu nagle stała się taka szczera wobec sióstr, których praktycznie nie znała. To prawda, traktowały ją bardzo życzliwie i nie kierowała nimi jedynie ciekawość. Wyczuwała, że chętnie by jej pomogły, gdyby o to poprosiła. Ważniejsze chyba jednak było to, że oto miała okazję podzielić się swoimi problemami z kobietami, które zdawały się dobrze ją rozumieć. – Stosunek Stephena do J.D. nie jest jednoznaczny. Z początku traktował go jak wroga. To zrozumiałe, zwłaszcza że po śmierci Philipa został jedynym mężczyzną w domu. Ostatnio zaczęli się dogadywać. Wydaje mi się, że Stephen potrzebuje męskiego wzorca i autorytetu, wchodzi w trudny wiek – dodała Tiffany.

– Zobaczysz, że wszystko się ułoży. – Bliss była pełna optymizmu. – Nie możesz skazywać się na samotność do końca życia. A teraz pozwólcie, że o coś was zapytam. Czy zgodzicie się być moimi druhnami na ślubie z Masonem? Planujemy niewielką, cichą uroczystość.

– Jasne – entuzjastycznie zgodziła się Katie. – Czemu nie?

Tiffany nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Czy po pierwszym spotkaniu, choć serdecznym i nieoczekiwanie wypełnionym osobistymi zwierzeniami, mogła wystąpić w roli osoby tak bliskiej pannie młodej? Czy chciała i mogła czuć się jak członek rodziny? Przyrodnie siostry potraktowały ją tak życzliwie, okazały zrozumienie… A jednak były powody, aby odmówić.

– No… sama nie wiem – wybąkała, niezdecydowana.

– Nie musisz dawać mi odpowiedzi natychmiast – zauważyła taktownie Bliss. – Rozumiem twoje wątpliwości. Do dzisiaj żyłyśmy z dala od siebie, mało o sobie wiedziałyśmy. Nie będę cię naciskać, ale zapewniam cię, że byłabym szczęśliwa, gdybyś się zgodziła i towarzyszyła mi w tej, tak bardzo dla mnie ważnej, chwili.

– Nie masz przyjaciółek od serca, które chciałabyś zaprosić?

– Owszem, ale mam też dwie przyrodnie siostry. Nie zamierzam usprawiedliwiać postępowania ojca wobec mojej matki, uważam jednak, że czas się pogodzić i zacząć patrzeć w przyszłość, zamiast analizować przeszłość, rozdrapywać zabliźnione rany. Cieszę się, że was mam, drogie siostry.

– To nie John ci to podszepnął? – spytała Tiffany, wciąż pełna nieufności wobec człowieka, który jako ojciec zupełnie się nie sprawdził.

– Nawet nie wie, że zamierzałam was o to prosić. Mason zresztą też nie. To mój pomysł.

– Na mnie w każdym razie możesz liczyć – obiecała powtórnie Katie.

Tiffany nadal, mimo wyjaśnień Bliss, wahała się. Potrzebowała trochę czasu na rozeznanie się w swoich odczuciach.

– Przemyślę to – powiedziała w końcu.

– Przemyśl i daj mi znać. Do ślubu zostało jeszcze parę tygodni.

– Będzie super – pewnym głosem oświadczyła Katie.

Gdy przyszła kelnerka z rachunkiem, pierwsza sięgnęła po niego Bliss.

– Lunch był na koszt taty.

– Co takiego? – oburzyła się Tiffany.

– Nalegał, i to bardzo.

– Nie zgadzam się. Zawsze płacę za siebie – oznajmiła stanowczo Tiffany. Nie życzyła sobie żadnych podarunków od Johna Cawthorne’a.

– A ja się zgadzam, zaoszczędzę parę dolarów – uśmiechnęła się Katie. – Zresztą i tak muszę już uciekać, spieszę się.

– Ale…

– Daj spokój, niech raz w życiu zapłaci za ciebie ten cholerny rachunek – powiedziała Katie, zarzucając na ramię wypchaną torbę. – Przynajmniej tyle może zrobić.

– Nie musisz go kochać, Tiffany – dodała Bliss. – Nie musisz go nawet lubić. Ale pozwól przynajmniej, że postawi ci lunch.

– Dobrze – uległa Tiffany, nie do końca przekonana. Nie rozmyślała jednak nad tym dłużej, bo miała ważniejsze sprawy na głowie. Pierwsze miejsca na liście zajmowali Stephen i J.D.


J.D. siedział przy stoliku w swoim pokoju i po raz setny czytał zrzeczenie się praw własności do domu, podpisane dłonią Philipa. Kontrakt był nie do podważenia.

Jak ją o tym powiadomić? – zastanawiał się J.D. Znalazł się doprawdy w trudnym położeniu. Miał sobie za złe, że do tej pory nie zaznajomił Tiffany ze stanem prawnym, z faktem, że dom nie należy do niej i dzieci. Był jej winny lojalność, a jednak w tej sprawie nie potrafił zdobyć się na szczerość. Chciał oszczędzić jej zmartwień, i tak miała ich bez liku z powodu Stephena. Ponadto odczuwał potrzebę chronienia jej, roztoczenia nad nią opieki. Była silna i dzielna, radziła sobie z licznymi obowiązkami, ale zarazem była taka krucha i wrażliwa. Wzbudzała w nim nie tylko pożądanie i namiętność, o tym wiedział od dawna, gdy była dla niego zakazanym owocem. Ostatnio odkrył, że Tiffany budzi w nim czułość. Czyżby się zakochał?

– Psiakrew – mruknął pod nosem, po czym sięgnął po słuchawkę. W pokoju było gorąco i duszno, jak zwykle wieczorem po długim, upalnym dniu. Wystukał znany na pamięć numer i czekał, aż ojciec podejdzie do telefonu.

– Cześć, tato. To ja.

– Cześć, Jay. Co słychać?

– Chcę się wycofać. Rezygnuję z pracy w firmie.

– Żartujesz. Chyba się przesłyszałem.

– To nie żarty.

– Nie przepracowałeś ze mną nawet pół roku.

– Wiem, ale nie podoba mi się ta robota.

– Dlaczego?

– Z wielu powodów. Przede wszystkim w ogóle nie powinienem się godzić na twoją propozycję. – J.D. zawiesił głos, a potem dodał: – Nie jestem podobny do Philipa, tato.

– Nie musisz mi tego mówić.

– Posłuchaj, tato. Jutro rano wyruszam do Portland. Zamierzam sprzedać swoje akcje, łódź, motor i mieszkanie, żeby spłacić długi Philipa wobec firmy.

– Ale na Boga…

– Tiffany potrzebuje tego domu. Jej dzieci też. Chcę, żeby była wolna i mogła sama o sobie decydować.

– Przecież nie wyrzucam na bruk własnych wnuków – z goryczą powiedział Carlo. – Chciałbym tylko, żeby mieszkały bliżej nas.

– Zapomnij o tym, tato. Tu jest ich dom.

– Nie wiem, co się tam u was dzieje – rzekł z westchnieniem Carlo – ale jeśli ta kobieta zawróciła ci w głowie…

– To co? Co mi chcesz powiedzieć? Że ją zaczniesz szantażować? Że użyjesz argumentów finansowych? Że ją zmusisz, żeby przeniosła się do Portland i żyła na twoim garnuszku?

– A co w tym złego?

– Nic nie rozumiesz, tato. Tiffany stała się osobą niezależną i stanowczą, która postępuje tak, jak sama uzna za stosowne. Ma swoje problemy, ale ma też prawo, żeby je po swojemu rozwiązywać. Nie potrzebuje wyręki ani doradców. Mógłbyś przynajmniej – a to co mówię, dotyczy całej rodziny – zdobyć się na okazanie zaufania.

– Ale…

– Podpisz papiery. Zobaczymy się jutro. Cześć. – J.D. odłożył słuchawkę. Obawiał się, że ojciec natychmiast zatelefonuje i będzie namawiał go na zmianę decyzji, ale, na szczęście, nie zrobił tego. J.D. otworzył okno, aby się ochłodzić. Wychylił się i w tym momencie usłyszał cichą rozmowę, prowadzoną przez dwóch chłopców. Musieli znajdować się w pobliżu wozowni.

– Przysięgam ci, Santini, że jeżeli piśniesz chociaż słówko, to już nie żyjesz – dobiegło z dołu. Jeden z chłopców podniósł głos.

J.D. wychylił się. Dojrzał Stephena, który wraz z drugim chłopcem, wyższym i starszym, stali pod niedawno umocowanym koszem do gry.

– Nic nikomu nie powiem.

– Szczerze ci radzę. Umowa to umowa.

– Wiem o tym, Miles.

Więc ten niechlujnie ubrany, pryszczaty dryblas z tlenionymi blond pasemkami to słynny Miles Dean! Zdaniem J.D. nie wyglądał zbyt groźnie.

– Uważaj, bo już raz skrewiłeś.

– Ta wpadka… nie była z mojej winy.

– Schowałeś przede mną klucze, ty nędzny krętaczu. Gdybyś mi je dał, tak jak obiecałeś, gliny by ich w życiu nie namierzyły.

– A jakbyś się nie zaczął bić, to by nas wtedy nie zwinęli.

– Nie próbuj podskakiwać i siedź cicho. Trzymaj się tego, co było ustalone. Wiesz, co będzie, jak jeszcze raz podpadniesz.

J.D. usłyszał wystarczająco dużo. Doskoczył do drzwi, zbiegł po schodach i w ciągu paru sekund był na dole. Wypadł z domu, pędem pokonał trawnik i zanim chłopcy się zorientowali, już był przy nich. Na widok J.D. Miles odwrócił się, żeby odejść.

– Nie tak szybko, kolego – powiedział J.D., przytrzymując go za ramię.

– Puszczaj pan.

– Najpierw załatwimy parę spraw.

– Puść go – poprosił Stephen, wyraźnie wystraszony.

– Chwileczkę, musimy porozmawiać. Przypadkiem usłyszałem waszą rozmowę.

Chłopcy milczeli. W ciszy słychać było ożywiające się pod wieczór komary.

J.D. zwrócił się do Milesa:

– Dlaczego groziłeś Stephenowi i co wiesz o zniknięciu Wellsa?

– Nic.

– Nie? To po co łazisz za Stephenem i próbujesz go szantażować? – J.D. wskazał pobladłego bratanka.

– Nie wiem, o czym pan mówi! – warknął Miles.

– Naprawdę? To spróbujemy razem się dowiedzieć. Teraz pójdziesz ze mną grzecznie na policję, a potem zadzwonimy do twojej matki i posłuchamy jej wyjaśnień.

– Nie wolno panu!

– Zobaczymy!

– Nie rób tego! – krzyknął zdesperowany Stephen.

– Dlaczego nie?

– Bo… Bo… – Stephen usiłował przebłagać wzrokiem Milesa, ale ten wyrwał się, korzystając z okazji, że J.D. puścił jego ramię. Przebiegł odległość dzielącą go od płotu, przeskoczył go i znikł w uliczce. J.D. miał początkowo zamiar go gonić, ale zrezygnował.

– Kto cię prosił, żebyś się wtrącał? – spytał Stephen, bliski łez. – To nie twoje sprawy.

– Skoro twoje, to i moje.

– Nie rozumiem.

– Zależy mi na waszej rodzime. – J.D. nie spuszczał oczu z twarzy chłopca.

– Nie jesteś moim tatą! – wykrzyknął oskarżycielskim tonem Stephen. – To, że Chrissie cię polubiła, nie znaczy jeszcze, że ja też muszę. – Stephen zaperzał się coraz bardziej. – Widziałem was razem, mamę i ciebie! Christina jest mała, nic nie rozumie. Co ona wie o życiu? Wydaje ci się, że to dzięki tobie nie ma już nocnych koszmarów, ale nie jesteś Panem Bogiem. Jak stąd wyjedziesz, wszystko się zacznie od nowa i będzie tak samo źle, jak było. – W oczach chłopca płonęło wyzwanie.

J.D. speszył się. Stephen miał rację. Christina bardzo się do niego przywiązała. Z pewnością, kiedy on odjedzie, a ma to nastąpić jutro rano, będzie nieszczęśliwa. Może być jeszcze gorzej, niż przed jego przyjazdem, to fakt. Szkoda, że wcześniej o tym nie pomyślał.

– Nie miałem złych intencji. Jestem twoim stryjem, Stephen, jesteśmy jedną rodziną. Kocham was.

– Tere-fere.

– To prawda, synu.

Stephen stał nieruchomo, z zaciśniętymi pięściami i płonącymi oczami. Ale widać było, że sytuacja go przerasta i zbiera mu się na płacz.

– Opowiedz mi teraz wszystko, co wiesz o Wellsie.

– Nie ma nic do opowiadania – uciął chłopiec.

J.D. ujął go za ramię.

– Najlepiej zacznij od początku. Tym razem ma to być prawdziwa wersja.

– Puść mnie! – Stephen od razu się najeżył.

J.D. zwolnił uścisk.

– Przepraszam. Nie chciałem, żebyś mi uciekł, jak ten twój przyjaciel.

– Miles Dean nie jest moim przyjacielem.

J.D. uznał te słowa za obiecujący początek.

– Skoro tak mówisz… Opowiedz mi o Isaacu Wellsie i jego kluczach.

– Nie mogę – upierał się Stephen.

– Możesz, możesz.

– Posłuchaj – cicho powiedział Stephen, przygryzając dolną wargę – ty nic nie zrozumiesz.

– Zaryzykuj.

– Miles mnie zabije – targował się Stephen.

– Miles nikogo nie zabije.

– Ty go nie znasz. Ani jego… ojca.

– Raya Deana? – J.D. nadstawił uszu. – A co on ma do tego?

– Znów się pojawił w mieście. To jest… bardzo zły człowiek.

– Albo opowiesz tę historię mnie, albo policji. – J.D. żal było chłopca, ale postanowił doprowadzić sprawę do końca i ostatecznie wszystko wyjaśnić. Tym bardziej że zamierzał wyjechać z Bittersweet.

– Ja… nie mogę.

– Dlaczego?

Stephen zaczął się wahać. Niepewnie potarł dłonią łokieć i aż podskoczył ze strachu, gdy w pogoni za ćmą przemknął obok nich Węgielek.

– O Boże!

– Cokolwiek masz do powiedzenia, na pewno się jest to takie straszne.

Stephen obejrzał się przez ramię. W jego szeroko otwartych oczach czaił się paniczny lęk.

– Ty naprawdę nic nie rozumiesz. Gdybym cokolwiek powiedział tobie albo policjantom, oni wtedy zrobią krzywdę mamie i Chrissie.

Te słowa zelektryzowały J.D.

– Kto? Kto chce je skrzywdzić?

– Nikt.

– Posłuchaj mnie uważnie, Stephen. – J.D. złapał go za ramiona i mocno potrząsnął. – Nieważne, w co jesteś wciągnięty i co się zdarzyło. Obiecuję, że ci pomogę. Rozumiesz to? – Gdy chłopiec nie odpowiadał, tylko stał jak słup, ze wzrokiem wbitym w ziemię, J.D. powtórzył: – Dotarło?

– Tak.

– Dobra. No więc o co chodzi? Kto cię straszył, że zabije twoją matkę i siostrę?

Stephen z trudem przełknął ślinę. Jego zbielałe wargi drżały.

– Miles – powiedział – i jego ojciec.

– A więc za wszystkim stoi Ray Dean.

– Nie… to znaczy tak… Ojej, co ja zrobiłem. – Chłopiec odgarnął opadające na czoło włosy. – On wyszedł niedawno z więzienia… To on chciał ode mnie kluczy pana Wellsa.

– Po co? – J.D. gorączkowo rozważał sens otrzymanej przed chwilą informacji.

– Nie wiem. – Stephen potrząsnął niepewnie głową. – Dowiedział się, że kiedyś podprowadziłem kluczyki i przejechałem się jednym z tych starych samochodów. Miles mu o tym powiedział i to on się ze mną założył, że nie zdołam tego zrobić drugi raz. Ale ja zdobyłem klucze, tylko mu ich nie dałem. Powiedziałem, że tym razem mi się nie udało. Postanowiłem, że nie wejdę z nimi w spółkę i dlatego zatrzymałem kluczyki. Chciałem je podrzucić na miejsce, ale wtedy pan Wells zniknął i…

– I co? – nie dał mu przerwać J.D. Teraz za wszelką cenę musiał wydobyć z chłopca całą prawdę.

– I ukryłem je. Miles się na mnie wściekł i pobił mnie. Powiedział wtedy, że jak nie dam mu kluczy, to jego ojciec zrobi coś złego Chrissie i mamie. A potem złapała mnie policja i… no i wpadłem.

J.D. odsunął Stephena na odległość ramienia i spojrzał mu prosto w oczy. Czuł, jak mocno jest związany z tym chłopcem.

– Posłuchaj, synu – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Najwyższy czas, żebyś się ze wszystkiego wyplątał.


Tiffany ze śpiącą Christiną w ramionach wróciła do domu, ale zastała drzwi zamknięte.

– Co się dzieje? – powiedziała na głos, próbując wydostać klucze z przepastnej torby. Stephen od dawna powinien być już w domu, tak samo jak J.D., który nie miał zwyczaju wracać zbyt późno. Zerknęła na podjazd, ale nie spostrzegła dżipa. No i dobrze, pomyślała, nie będę musiała rozmawiać z J.D. Potrzebowała czasu i samotności na uporządkowanie myśli.

Christina ziewnęła i otworzyła oczy.

– Jesteśmy już w domu, kochanie – szepnęła Tiffany, której nareszcie udało się wyciągnąć klucze i otworzyć zamek. – Stephen? – zawołała. Odpowiedzią była cisza. – No, ładnie – mruknęła i sprawdziła, czy na kuchennym stole nie ma kartki z informacją. Niczego nie było. Tylko bez paniki, powiedziała sobie w duchu, nieobecność chłopca na pewno wkrótce się wyjaśni.

– Pójdziemy spać, moje maleństwo – zwróciła się do Christiny.

Tym razem dziewczynka nie protestowała. Była naprawdę zmęczona. Po dwudziestu minutach, umyta i przebrana w piżamę, już spała smacznie w swoim łóżeczku.

Tiffany nie chciała siedzieć sama w opustoszałym domu. Wyszła do ogrodu i skierowała się do mieszkania pani Ellingsworth. Zastukała i drzwi otworzyły się niemal natychmiast. Ellie miała na głowie lokówki, a na twarzy pozbawionej makijażu warstwę kremu.

– Przepraszam, szukam Stephena – powiedziała Tiffany.

– A nie ma go w domu? – Ellie zmarszczyła brwi.

– Nie ma.

– Ale był. Przyszedł razem z tym chłopakiem, co to nie mogę zapamiętać, jak się nazywa. Wiesz, z tym dryblasem.

– Z Milesem Deanem? – zdenerwowała się Tiffany.

– Tak, starszy syn Deanów – kiwnęła głową Ellie. – Zawsze ich mylę. Tak czy inaczej, był tu ze Stephenem. Widziałam ich przez okno. – Mimo iż mieszkanie znajdowało się nisko, przez szybę wpadało dość dziennego światła. – Aha, jeszcze jedno – Ellie pstryknęła palcami – przed nimi wrócił J.D. Słyszałam motor jego dżipa.

– Tak? To dziwne, bo teraz samochodu nie ma.

– Wobec tego musiał znowu pojechać do miasteczka.

Tiffany, zaniepokojona tym, co usłyszała od starszej pani, pożegnała się i wróciła do domu. Na werandzie dostrzegła Luke’a Gatesa.

– Dobry wieczór – powitał ją z lekkim uśmiechem.

– Cześć, Luke. Nie widziałeś gdzieś mojego syna?

– Widziałem. – Luke kiwnął głową. – Wcześniej. Z J.D. i tym pryszczatym gnojkiem, co się tu kręci.

– Z Milesem? – upewniła się Tiffany. Nie rozumiała, co J.D. robił w towarzystwie chłopców. Co się mogło stać? Lęk ścisnął jej serce.

– Nie wiem, jak się nazywa. Najpierw ich zauważyłem, a potem usłyszałem, jak ktoś zapala silnik dżipa.

– Dzięki.

– Zawsze do usług.

Gdy Luke odjechał, Tiffany weszła do domu. Coraz bardziej się denerwowała. Żeby się trochę uspokoić, zajrzała do śpiącej Christiny, a potem do pokoju Stephena. Panował w nim znacznie mniejszy bałagan niż zazwyczaj. Ze wzruszeniem pogłaskała drewniany samochodzik, którym Stephen bawił się w wyścigi jeszcze za życia Philipa. Przeszukała biurko, licząc na to, że może zostawił kartkę z informacją, ale nie znalazła żadnej. Po wyjściu z pokoju Stephena minęła uchylone drzwi na drugie piętro. Z poczuciem winy, że narusza cudzą prywatność, weszła na schody i przez szeroko otwarte drzwi zajrzała do pokoju J.D. Zobaczyła jego podróżny worek, całkowicie spakowany. Zatem wyjeżdża, tak po prostu, i to zaledwie dzień po tym, gdy tak namiętnie się kochali.

Choć Tiffany była na to przygotowana, serce ścisnęło jej się z żalu. Ale czyż miała prawo oczekiwać czegoś innego? Weszła do środka i skierowała się do okna, żeby spojrzeć na ciemniejące na tle jasnego granatu nocy drzewa. Jej uwagę przykuły leżące na stole dokumenty.

Nie wolno mi tam zaglądać, skarciła się w duchu, ale ciekawość zwyciężyła. Drżącymi palcami przewracała kolejne strony, uważnie wczytując się w ich treść. Stopniowo zaczynała rozumieć, po co J.D. Santini przybył do Bittersweet. Nie po to, by kupić ziemię pod winnicę. Nie po to, by odwiedzić bratanków i nawet nie po to, żeby szpiegować i donosić na nią ojcu. Przyjechał, żeby sprawdzić, w jakim stanie jest stary wiktoriański dom, i czy warto, by Carlo Santini w niego inwestował. W dom, który uważała za swój azyl.

Jak się okazuje, zupełnie niesłusznie, bo wcale do niej nie należał.

Prawnym właścicielem budynku była firma Bracia Santini. Philip zrzekł się prawie wszystkiego, co uważała dotąd za swój spadek. To, co jej zostawił, nie było warte wzmianki. A zadaniem J.D. miało być powiadomienie jej o tym, tyle że stchórzył.

I co ona teraz pocznie? Gdzie się podzieje wraz z dziećmi?

Nie potrafiła pohamować łez. Przestała płakać, gdy usłyszała odgłos nadjeżdżającego samochodu. Wyjrzała przez okno i rozpoznała sylwetkę dżipa. Jej dłonie zacisnęły się na kartkach kontraktu. Z najwyższym wysiłkiem wprawiła w ruch nogi, ciężkie jak z ołowiu. Postanowiła, że nie będzie na nic czekać i raz na zawsze zakończy swą rozgrywkę z J.D.

Загрузка...