Nareszcie sobota, pomyślała Tiffany, kończąc listę zajęć na weekend. W pralce wirowało drugie pranie, w piecyku czekały gorące naleśniki, a na podłodze wiadro ze środkami do czyszczenia. Tiffany planowała na ten dzień pastowanie podłóg i mycie okien; Stephen miał w tym czasie skosić trawnik i umyć samochód. Co do kłopotliwego nowego lokatora, to na szczęście okazał się rannym ptaszkiem i wyszedł z domu. Jeszcze przed wstaniem z łóżka usłyszała, jak uruchamia silnik dżipa i odjeżdża. Była zadowolona, że przynajmniej przez następne parę godzin nie będzie mieć okazji do konfrontacji z J.D. Od momentu, kiedy wynajęła mu pokój, nie mogła przestać o nim myśleć.
– Głupia baba ze mnie – mruknęła.
– Mamuniuu! – zawołała z góry Christina.
– Jestem w kuchni, kochanie! – Na schodach rozległ się natychmiast tupot małych stopek. Tiffany uśmiechnęła się.
– Ktoś przyszedł!
– Tak?
Istotnie, po chwili rozległ się dzwonek w holu. Z nadzieją, że to może nowy kandydat na lokatora, Tiffany poprawiła włosy i podeszła do drzwi wejściowych. Christina stała na ostatnim schodku, trzymając w rączce róg swego ukochanego, wystrzępionego kocyka. Patrzyła z ciekawością przez wąskie szklane okno. Za drzwiami stał szczupły, wysoki mężczyzna. Z nerwowym uśmiechem usiłował zajrzeć przez szybkę do środka. Tiffany zamieniła się na moment w słup soli, rozpoznając wyraziste rysy Johna Cawthorne’a, tego bezczelnego, kłamliwego łajdaka, który okazał się być jej ojcem. Trzymał w dłoniach stetsona, mnąc długimi, kościstymi palcami jego zakurzone rondo.
– Oczom nie wierzę – wyszeptała cicho Tiffany.
– Co? – spytała z dziecięcą naiwnością Christina.
– Och, nic, nic. Chodź do mnie, słoneczko.
– Kto to jest? – Dziewczynka uparcie wpatrywała się w obcego.
– To jest mój… To jest pan Cawthorne – z trudem wykrztusiła Tiffany. Wzięła Christinę na ręce i dopiero wtedy otworzyła drzwi.
– Chyba powinniśmy porozmawiać – zaczął nowo przybyły prosto z mostu, nie zawracając sobie głowy zwyczajowym „dzień dobry”. Oczy mu się rozjaśniły, gdy przyjrzał się Christinie. Tiffany przez jedną krótką chwilę zastanawiała się, czy rzeczywiście zależy mu na wnuczce, czy właśnie odezwał się w nim instynkt ojcowski. A jeśli tak, to dlaczego tak późno? Dlaczego po trzydziestu latach obojętności?
– Teraz? – spytała.
– W każdym razie przed moim ślubem.
– Dobrze, może być teraz, bo później nie będzie na to czasu – powiedziała cichym głosem. Okazała słabość, więc miała się za kompletną idiotkę. – Myślę, że nie bardzo jest o czym, ale skoro już się pofatygowałeś, to proszę, wejdź do środka.
Sama sobie zawsze napytam biedy, przemknęło jej przez głowę, gdy prowadziła ojca do kuchni, zamiast po prostu zatrzasnąć mu drzwi przed nosem. No i co z tego, że ten człowiek ją spłodził? Gdzie był, kiedy dorastała i potrzebowała ojca, a jej młoda matka męża albo przynajmniej lojalnego kochanka?
W kuchni Tiffany postawiła Christinę na podłodze.
– Mam tu dla ciebie gorące naleśniki – powiedziała do córki, życząc sobie z całego serca, żeby Cawthorne natychmiast zniknął jej z oczu. Nie miała mu nic do powiedzenia. Absolutnie nic.
– Nie chcę – powiedziała Christina, kręcąc na palcu czarny loczek i z ciekawością wpatrując się w obcego pana. John odwrócił się i z ciepłym uśmiechem spojrzał w otwarte szeroko oczy swojej małej wnuczki.
– A więc ty jesteś Christina – powiedział.
Tiffany uczuła zapiekły żal i pretensję. Mimo że była wychowana przez samotną matkę, naiwnie wierzyła w tradycyjny model rodziny z rodzicami, dziadkami, ciotkami, wujkami i kuzynami. W taką rodzinę, która spędza razem wakacje i święta, dzieląc najpiękniejsze wspomnienia. No cóż, marzenia pozostały marzeniami.
– Christina, przywitaj się z panem Cawthornem – powiedziała.
– Przecież może mówić do mnie…
– Pan Cawthorne – zimno dokończyła Tiffany, rzucając ojcu wyzywające spojrzenie. Zacisnął zęby.
– Możesz mi mówić John, dziecko – zaproponował, i tym razem Tiffany kiwnęła głową na znak zgody.
Wyjęła z kredensu podstawkę i postawiła na niej półmisek z naleśnikami. Gdy Christina wdrapała się na swoje wysokie krzesełko, a matka nałożyła apetyczną porcję na jej talerz, dziewczynka straciła zainteresowanie gościem.
– Chcę syropu – zażądała.
– Poproszę o syrop – poprawiła ją Tiffany. Otworzyła butelkę z syropem klonowym i obficie polała naleśniki ku wielkiemu zadowoleniu dziewczynki.
– Gdzie jest Stephen? – spytał John.
– Jeszcze śpi. – Tiffany automatycznie pokroiła naleśniki Christiny na małe kawałeczki i nalała jej szklankę żurawinowego soku.
– Chciałbym go zobaczyć.
Tiffany nie wierzyła własnym uszom.
– Chodźmy porozmawiać gdzie indziej – powiedziała. Bez pytania nalała dwie filiżanki kawy i wręczyła ojcu szklany dzbanek. – Śmietanki? Cukru?
– Może być czarna – odparł.
– Dobrze. Jedz, Christina. Będziemy w saloniku.
– Dobrze.
Tiffany, przygryzając ze zdenerwowania wargi, zaprowadziła ojca do niewielkiego pomieszczenia. Dla takiego bogacza jak John Cawthorne ten pokój umeblowany używanymi sprzętami, z nadgryzionym przez mole fałszywym persem na podłodze, musiał prezentować się nędznie. Taka była jej pierwsza myśl, ale po chwili ją zrewidowała. A może wcale tak nie było? Skoro ojciec zamierzał pojąc za żonę tak prostą kobietę jak Brynnie, nie musiał być koniecznie wielbicielem luksusu. Być może zatem jej całkiem gustowny salonik, utrzymany w brzoskwiniowo-zielonej tonacji, z podłogą z dębowych desek i kretonowymi zasłonami, wcale nie wydawał mu się tak wyszarzały, jak z początku sądziła. A nawet gdyby… Co ją w końcu obchodziły gusta Johna Cawthorne’a? Jej samej salonik się podobał. Nawet bardzo. Było tu dużo światła, wysoki sufit, a ze ścian uśmiechały się na fotografiach kobiety z rodziny, bezgranicznie kochające i kochane – mama Tiffany, Rosę oraz jej babka Octavia. Na tle książek umieszczonych we wbudowanej w jedną ze ścian bibliotece stały w ramkach fotki Stephena z czasów przedszkolnych i szkolnych. Obok wisiały portrety malutkiej Christiny, a gzyms kominka zdobiła umieszczona w złotej ramie ślubna fotografia Tiffany i Philipa. Nigdzie natomiast nie było śladu po Johnie Cawthornie czy kimkolwiek z jego rodziny. I tak powinno pozostać.
– Usiądź, proszę – powiedziała Tiffany.
– Postoję.
– Skoro chcesz – zgodziła się. Sama zajęła stare krzesło z oparciem.
– Dobra kawa – powiedział John Cawthorne, upiwszy odrobinę z filiżanki i odwiesiwszy stetsona na okrągły zagłówek kanapy.
– Nie trudziłeś się chyba taki szmat drogi tylko po to, żeby sprawdzić, czy umiem parzyć kawę – skontrowała tę błahą uprzejmość Tiffany.
– No, nie – uśmiechnął się kwaśno.
– Tak myślałam. – Tiffany zamilkła. John wpatrzył się w filiżankę, jakby szukając właściwych słów. Nie musiał. Tiffany wiedziała, co za chwilę usłyszy.
– Wiesz, że się żenię w tę niedzielę?
– Musiałabym mieszkać na pustyni, a nie w Bittersweet, żeby o tym nie wiedzieć.
– Dostałaś zaproszenie?
– Owszem.
John nieporadnie przenosił ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Tiffany dostrzegła teraz, że jest naprawdę stary. Stary i zmęczony życiem, jak zdarte do cna obcasy kowbojskich butów. Nie wolno mi się nad nim litować, upominała się w duchu. Ten drań nie dał znaku życia przez trzydzieści trzy lata. Nie miałam ojca, i niech tak zostanie.
– Miałem nadzieję, że przyjdziesz z dzieciakami – powiedział cicho.
– Cóż… raczej nie.
– Zrobisz, co zechcesz – odparł po dłuższej chwili. – Nie będę miał pretensji. Wiem, że nie byłem dla ciebie dobrym ojcem.
– Rzecz w tym, że w ogóle cię nie było – odrzekła Tiffany, z trudem powstrzymując łzy. Była rozżalona, a zarazem zła, że ten człowiek, na którym kompletnie nie powinno jej zależeć, budzi aż tak silne emocje. Przecież nigdy dotąd nawet palcem nie kiwnął, by zrobić coś dla niej samej lub jej dzieci.
– Teraz będzie inaczej.
– Naprawdę? – Tiffany pstryknęła palcami. – Co, ot tak?
– Naprawdę, tylko daj mi szansę.
– No, nie… – zaczęła, ale John nie pozwolił jej skończyć.
– Przestań, Tiffany. Nie jest mi łatwo, zapewniam cię. Wiesz, że nie należę do facetów, którzy chętnie przyznają się do błędu. Wręcz przeciwnie, psiakrew! – podniósł głos. – Bardzo mi głupio, że tak, a nie inaczej postąpiłem z twoją mamą, a przy okazji z tobą. Nie mam ci za złe, że mnie nie cierpisz, ale wiedz jedno – przyszedłem tu dzisiaj, bo jesteśmy i nie przestaniemy być rodziną.
– Rodzina to nie tylko więzy krwi – odparowała Tiffany. Zamrugała gwałtownie, by powstrzymać łzy. – Rodzina to miłość, zrozumienie i wspólnota. W rodzinie jesteśmy na zawołanie, gdy ktoś bliski nas potrzebuje. Razem dzielimy sukcesy i porażki. Życie rodzinne nie polega na zbiorowych uroczystościach weselnych i pogrzebowych, tylko na tym, żeby się wspierać na co dzień – mówiąc to, patrzyła na ojca oskarżycielsko. Wydawało jej się nawet, że się przez moment zawstydził.
– I co ja ci mam na to odpowiedzieć? – spytał, znów wbijając wzrok w filiżankę. Pokiwał głową z rezygnacją. – Zmieniłem się, dziecko. Przy ostatnim zawale o mało nie umarłem. Dopiero wtedy zrozumiałem, co jest w życiu najważniejsze. – Odchrząknął i spojrzał na córkę, której znów zaszkliły się oczy. – Nie chcę ci kłamać i wmawiać, że kochałem twoją matkę, bo to nieprawda. Zeszliśmy się na krótko i nigdy nie było mowy o tym, że będziemy razem. Ale co do ciebie i dzieciaków, to zupełnie inna sprawa.
Skrzypnęły schody. Tiffany podniosła głowę i zobaczyła na podeście Stephena, który dopiero co wstał z łóżka.
– Cześć, Stephen. Poznajcie się. To John Cawthorne.
– Wiem. – Stephen wyprostował się i zszedł ze schodów. – Dziadek. – Wypluł to słowo, jakby miał w ustach coś gorzkiego.
– Właśnie. Jestem twoim dziadkiem. – John zdobył się na ostrożny uśmiech i wyciągnął rękę na powitanie. – Jak się masz, chłopcze? Widzę, że żyje ci się z przygodami – powiedział, wskazując gestem na siniec widoczny pod okiem Stephena. Ten podszedł bliżej, na sekundę dotknął dłoni dziadka i wzruszył ramionami.
– Zwykła bójka.
– Wygrałeś? – Brwi Johna uniosły się wyczekująco.
– W walce na pięści nie ma wygranych i przegranych – wtrąciła się Tiffany.
– Oczywiście, że są.
Stephen uniósł dumnie brodę i wypiął pierś,
– Poradziłem sobie.
Napięcie rozładowała Christina, która przydreptała do saloniku na swych krótkich nóżkach. Usta i policzki miała tak wysmarowane lepkim syropem, że poprzyklejały się do nich końce włosów.
– Zapomniałabym – zwróciła się Tiffany do Stephena – przygotowałam dla ciebie śniadanie. Jest w piecyku.
– Nie będę dłużej przeszkadzał. – John odstawił filiżankę na stolik. – Chcę tylko jeszcze raz powiedzieć, że spodziewam się was wszystkich jutro na uroczystości weselnej i będę szczęśliwy, jeśli przyjdziecie.
– Naprawdę? – spytał Stephen.
– Oczywiście.
– Pójdziemy? – Chłopiec z nadzieją spojrzał na matkę.
– Nie.
Tiffany ani myślała zmieniać swego postanowienia.
– Przemyśl to jeszcze – poprosił John. Tiffany zrobiło się go żal, ale zapanowała nad odruchem słabości.
– Już zdecydowałam, że nie, i nie widzę powodu, dla którego miałabym zmieniać zdanie.
Stephen zmrużył oczy. Podejrzliwie przenosił wzrok z matki na dziadka, usiłując zrozumieć, o co tu naprawdę chodzi.
– Będzie wesele? – zaszczebiotała Christina. – Z druhnami i z pannami młodymi?
John przykucnął przed nią.
– Będzie wesele, ale z jedną panną młodą – powiedział do dziecka. – Ma na imię Brynnie i będzie bardzo szczęśliwa, jeśli i ty tam będziesz. – Podniósł się, dodając: – Jeśli wszyscy przyjdziecie.
– Nie licz na to – rzuciła ostro Tiffany, ale po chwili zrobiło się jej przykro, że aż tak obcesowo potraktowała ojca. – Będziemy zajęci.
– Rozumiem – uśmiechnął się smutno, ale już więcej nie nalegał. – Do zobaczenia. – Wcisnął stetsona na głowę i po chwili już go nie było.
– Dziwny gość – zauważył Stephen. Podszedł do okienka w holu i patrzył za odjeżdżającym. Tiffany też rzuciła okiem na lśniącą srebrzyście półciężarówkę, nowiutką, jeszcze na próbnych numerach. – Bogaty typ, co? – spytał chłopak.
– Tak mówią.
– Może powinnaś być dla niego miła, mamo, i iść na to wesele.
– Żeby mi coś zapisał w testamencie? – spytała z ironią, wznosząc oczy do góry. – O, co to, to nie, Stephen. Pieniądze to nie wszystko.
– Ale przecież to twój tata.
– To zależy, co rozumiemy przez słowo „tata” – ucięła. – Skończmy na razie tę rozmowę, bo muszę teraz ubrać Christinę. Idź do kuchni i zjedz śniadanie. Potem pogadamy na poważnie.
– O czym?
– Zaczniemy od Milesa Deana, a skończymy na Isaacu Wellsie. – Tiffany wzięła Christinę na ręce i weszła na schody.
– Powiedziałem ci już wszystko, co wiem.
– Ale ja to wszystko zapomniałam, więc powtórzysz jeszcze raz. Idziemy, Chrissie, czas na kąpiel.
– Nie chcę!
– Jaka szkoda! – Tiffany roześmiała się i dotknęła palcem małego noska córki. – Nie chcesz, ale musisz. Jesteś utytłana jak świnka.
– J.D. Santini – przedstawił się J.D., wyciągając rękę do chudego mężczyzny o ostrych rysach, siedzącego za biurkiem w niewielkim kantorze. Budynek wydawał się opustoszały; inni właściciele firm na pierwszym piętrze już pozamykali biura na weekend. – Dziękuję, że zechciał mnie pan przyjąć. W miasteczku mówią, że w niedzielę szykuje się duża uroczystość u was w rodzinie.
Jarrod Smith uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
– Mam tak rozległą rodzinę, że zawsze się coś dzieje – rzekł z ironicznym grymasem. – Mama wprawdzie wychodzi za mąż, więc oczywiście będzie duża feta. Proszę siadać. – Jarrod wskazał gościowi jedno z dwóch krzeseł stojących naprzeciw starego, metalowego biurka. Plastikowe siedzenie zaskrzypiało niebezpiecznie, protestując przeciw ciężarowi J.D.
– Od razu przejdę do rzeczy. Słyszałem, że zajmuje się pan prywatnym śledztwem w sprawie zniknięcia Isaaca Wellsa.
Jarrod skinął głową i w milczeniu świdrował wzrokiem J.D.
– Przyszedłem do pana, ponieważ policja interesuje się moim bratankiem i chciałbym wiedzieć, dlaczego.
– Ludzie mówią, że chłopak wdał się wczoraj w bójkę z Milesem Deanem – powiedział Jarrod.
– Ma taką śliwę pod okiem, że przez tydzień mu nie zejdzie.
– Podobno policja znalazła przy nim komplet kluczy. Uważają, że należały do starego.
– Przecież chłopak z pewnością nie zrobił mu krzywdy.
– Nie ma dowodów, że ktokolwiek skrzywdził Wellsa. Isaac mógł się stąd wynieść dobrowolnie – uprzytomnił gościowi Jarrod. Wziął z biurka ołówek i bawił się nim machinalnie. – Pod jednym względem zgadzam się z panem. Chłopak sprawia kłopoty, i to od początku, odkąd Tiffany Santini wraz z dziećmi przeprowadziła się do naszego miasta. Balansuje na granicy prawa. Do tej pory miał na koncie raczej drobne sprawki, ale historia z Wellsem to zupełnie inny kaliber.
J.D. wyczuł w Jarrodzie przyjazną duszę.
– Więc co się w końcu wydarzyło? – spytał.
– Dobre pytanie – pokiwał głową Jarrod. – Zazwyczaj ludzie nie znikają jak kamfora. Wcześniej czy później musi się pojawić jakiś ślad.
– Wells żyje?
– Nie wiem, ale mam taką nadzieję.
J.D. poczuł, jak coś go ściska w żołądku. W co ten Stephen się wdał? Sięgnął do tylnej kieszeni spodni i wyciągnął książeczkę czekową.
– Ile będą kosztowały dowody, że chłopak nie ma z tym nic wspólnego?
– I tak pracuję nad tą sprawą – obruszył się Jarrod.
– Rozumiem, ale to się przecież wiąże z kosztami. – J, D. wyjął długopis z pojemnika na biurku, gotów do wypełnienia czeku.
– Proszę uwierzyć, że co jak co, ale akurat pieniędzy mi nie brakuje – powiedział Jarrod z nieco cynicznym uśmiechem. Wstał i wyciągnął rękę. – Będę z panem w kontakcie.
J.D. nie pozostawało nic innego, jak się pożegnać. Nie był jednak zadowolony z tej wizyty.
– Czułbym się pewniej, gdybyśmy zawarli formalną umowę – zauważył.
– Ma pan moje słowo. To wystarczy – rzekł z naciskiem Jarrod. – Może pan być pewny, że dowiem się, co spotkało Isaaca, choćbym miał poruszyć niebo i ziemię.
– Synku, a teraz chcę usłyszeć całą tę historię od początku do końca – zażądała Tiffany, zmieniając pas. Jechali na zakupy. Pani Ellingsworth zaofiarowała, że zaopiekuje się Christiną, więc byli tylko we dwójkę. Stephen z obawy przed wypytywaniem wcale nie kwapił się, by towarzyszyć matce, ale ona jak zwykle postawiła na swoim.
– Co mam mówić?
– Prawdę – zasugerowała, wjeżdżając na dwupasmówkę. Po chodniku, wzdłuż jezdni, biegli amatorzy joggingu, do pobliskiego parku zmierzali właściciele psów ze swoimi ulubieńcami, widać też było młode kobiety prowadzące dziecięce wózki. – Czy klucze, które znalazła przy tobie policja, rzeczywiście należały do Isaaca Wellsa?
Stephen, ze wzrokiem wbitym w szybę, tylko wzruszył ramionami.
– Tak czy nie? Tylko nie próbuj mydlić mi oczu, że znalazłeś je w parku. Było zupełnie inaczej, o czym obydwoje dobrze wiemy.
– Dobra, powiem ci – odparł z błyskiem buntu w oczach. – To jego klucze.
– Och, Stephen – jęknęła z rozpaczą Tiffany.
– Sama mnie zmusiłaś.
– Muszę znać prawdę. Wysłucham cię do końca.
– I o co tyle hałasu? – spytał żałośnie, głosem skrzywdzonego dziecka.
– Nie bagatelizuj sprawy, bo jest poważna. Ten człowiek zaginął bez wieści. Nikt nie wie, co się z nim stało, i czy w ogóle jeszcze żyje. A ty w tej sytuacji pozwalasz sobie na kłamstwa.
– Ale to naprawdę nic takiego. – Znów wzruszył ramionami, odgarniając opadające na oczy włosy, a po chwili potarł dłonią łokieć z wyrazem zakłopotania. – Mówiłem ci już, że Miles Dean założył się ze mną o te klucze.
– Owszem, ale wtedy powiedziałeś, że ich nie wziąłeś. Mówiłeś, że jak zobaczyłeś pana Wellsa na ganku, to się rozmyśliłeś.
Stephen przygryzł zębami dolną wargę. Wyglądał na bardzo zdenerwowanego.
– Naprawdę widziałem wtedy pana Wellsa. Siedział na ganku, tak jak mówiłem. Tylko że ja już wcześniej ściągnąłem te klucze. On nic nie mówił, tylko patrzył, a ja uciekłem.
– Musisz powiedzieć to policjantom – stwierdziła z determinacją Tiffany.
– Wiem. – Stephen gapił się przez okno, z ramionami opuszczonymi jak u szmacianej lalki. Istna kupka nieszczęścia.
– Dlaczego wcześniej tego nie zrobiłeś?
– Bo… – Stephen nerwowo przełknął ślinę -…bo Miles mnie postraszył, że jak pisnę chociaż słówko, to nas wszystkich pozabija.
– Dałeś mu te klucze?
– Nie! – powiedział głośno i stanowczo. – Sam nie wiem czemu, ale czułem, że to nie będzie w porządku, więc schowałem je w swoim pokoju. A potem pomyślałem sobie, że dobrze byłoby je podrzucić z powrotem na ranczo, ale… Nie miałem już okazji. Wszystko było opieczętowane przez policję, i jeszcze ta żółta taśma, jak dookoła miejsca zbrodni… – Chłopcem wstrząsnął dreszcz. – Postanowiłem wytrzeć swoje odciski palców i pozbyć się kluczy. Właśnie miałem to zrobić, kiedy natknąłem się na Milesa w Minimarcie.
Tylko spokojnie, za wszelką cenę muszę zachować spokój, powtarzała sobie w myślach Tiffany. Jej dłonie zacisnęły się na kierownicy niczym żelazne szpony, a po kręgosłupie ściekała ciurkiem strużka zimnego potu. Nie wolno mi go przedwcześnie osądzać, nie wolno go oskarżać, tylko wysłuchać.
– Rozumiem. Co Miles chciał zrobić z tymi kluczami?
– Nie wiem. – Stephen był blady jak płótno, ale czuła, że teraz mówi prawdę.
– Może zamierzał ukraść jeden z samochodów z kolekcji pana Wellsa?
– A kto go tam wie. W każdym razie ja mu nie chciałem dać tych kluczy.
– Bogu dzięki. – Tiffany westchnęła z ulgą. Zatrzymała samochód przed sklepem z narzędziami, ponieważ planowała kupić gwoździe i piłę, ale w tej sytuacji szybko zmieniła zamiar. – Jedźmy na policję. Powtórzysz sierżantowi Pearsonowi to wszystko, co mi przed chwilą powiedziałeś.
– Nie ma mowy.
– Owszem, jest – odparła stanowczo Tiffany. – Nie czas stroić fochy, to zbyt poważna sprawa. – Poczekała na zmianę świateł i skręciła w prawo. Posterunek mieścił się w starej dzielnicy, niedaleko parku. Stephen niespokojnie wiercił się na siedzeniu.
– Mamo, błagam, nie każ mi tam iść.
– Nie masz wyboru, synu.
– Miles mnie zabije.
– Nie dramatyzuj – powiedziała, choć doskonale zdawała sobie sprawę, jak bardzo nieobliczalny i niebezpieczny potrafi być Dean junior. Zasłużenie cieszył się złą reputacją. Frustracje związane z wiekiem dorastania i złą sytuacją rodzinną wyładowywał w agresji. – Poradzę sobie z Milesem.
Stephen zesztywniał, gdy w polu widzenia pojawił się gmach sądu. Stary, obszerny budynek z czerwonej cegły miał trzy piętra i mieścił wiele różnych miejskich instytucji: sąd okręgowy, biuro burmistrza i cały magistrat, bibliotekę oraz, naturalnie, posterunek.
– Nienawidzę tego miejsca – oświadczył. Tiffany sprawnie zaparkowała samochód.
– I bardzo dobrze, na przyszłość go unikaj. Żądam od ciebie programu minimum – żebyś się nie pakował w kłopoty.
Tiffany wyciągnęła z torebki telefon komórkowy i zadzwoniła do Ellie, aby uprzedzić ją, że wrócą trochę później, niż się umawiała, ponieważ pojechali na policję.
– Ojej! – zmartwiła się Ellie, która uważała dzieci Tiffany za aniołki i nie mogła zrozumieć, dlaczego ktokolwiek może mieć pretensje do Stephena. – Tylko dopilnuj, kochana, żeby mu nie kazali mówić tego, czego sam nie zechce.
– Dobrze – obiecała Tiffany.
– U nas wszystko jest w najlepszym porządku.
– Cieszę się. – Tiffany schowała telefon. – No, idziemy, synu – powiedziała i otworzyła drzwi. Stephen zwlekał i marudził. Tiffany była już w połowie drogi do budynku, gdy nagle dostrzegła nadchodzącą z naprzeciwka młodszą ze swych przyrodnich sióstr.
– Tylko tego mi brakowało – westchnęła.
– Co jest? – zainteresował się Stephen, który szedł za Tiffany z pochyloną głową. Gdy zobaczył zbliżającą się energicznym krokiem rudowłosą Katie Kinkaid, jęknął tylko: – No, nie!
– Tiffany! – zamachała do nich uradowana spotkaniem Katie. Miała na sobie beżowe spodnie, dopasowaną do nich marynarkę khaki i białą koszulkę. Wysokie obcasy jej sandałów głośno stukały o asfalt. Pod pachą ściskała przepastną skórzaną torbę.
– To twoja siostra, mamo? – szeptem upewnił się Stephen.
– Jedna z dwóch.
– Ta druga to Księżniczka?
– Nie nazywaj tak Bliss.
– Sama tak na nią mówisz.
– Wiem, wiem. Teraz bądź cicho – syknęła, rozciągając usta w sztucznym uśmiechu. – Cześć, Katie.
– Cześć! – rzuciła wesoło Katie.
– Ojej, co ci się stało? – spytała, patrząc z bliska na pokancerowaną twarz Stephena.
– Nic – odburknął chłopiec niezbyt grzecznie.
– Nie wygląda to wcale na „nic” – pokręciła głową Katie.
– Bójka w Minimarcie – wyjaśniła lapidarnie Tiffany.
Oczy Katie zrobiły się okrągłe ze zdumienia.
– Biłeś się? Powinnam o tym napisać w gazecie. W dodatku niedzielnym prowadzę kącik porad, a także kronikę wypadków. Policjanci udostępniają mi swoje raporty. Już rano dowiedziałam się o tym, co wydarzyło się w Minimarcie, tyle że bez nazwisk. – Katie delikatnie dotknęła policzka Stephena. Chłopak syknął z bólu. – Oczywiście wystarczyłoby się przejść na kawę do Millie. Ona wie wszystko – dodała.
– Opiszesz to w gazecie? – Stephen był wyraźnie przestraszony.
– Nie muszę. Jak ci mówiłam, raport był bez nazwisk. Tym razem miałeś szczęście, mały… No, może nie całkiem, sądząc po rozmiarach tego siniaka. Założę się, że boli jak diabli.
– Trochę – burknął Stephen. Trudno się dziwić, że nie był w nastroju do towarzyskich pogawędek.
– Na drugi raz lepiej uważaj, dobrze? – Katie poprawiła pasek torby i zwróciła się do Tiffany. – Słyszałam, że rano był u ciebie John.
– Owszem, wpadł koło dziewiątej – odparła Tiffany, siląc się na obojętność.
– Uprzedzałam go, że niczego nie wskóra.
– Tak mu powiedziałaś?
– Każdy żyje jak chce i potrafi, Tiffany. Ja oczywiście wybieram się na ich wesele, chociaż nie całkiem mi się ten pomysł podoba. To moi rodzice. Uznali, że pora zalegalizować swój związek i nie widzę w tym nic złego. Jeżeli ma im to w czymś pomóc, stworzyć poczucie bezpieczeństwa… Zresztą, co ma być, to będzie.
– Rozumiem cię. – Tiffany pozazdrościła Katie jej postawy. Sama nie potrafiła traktować tej sprawy z dystansem. Poranna wizyta ojca nie przyczyniła się do zmiany stanowiska Tiffany. Przeciwnie, uzmysłowiła jej, że nadal żywi do ojca żal i niechęć.
– To fajnie. Chciałabym, żeby mama była szczęśliwa.
– Sądzisz, że małżeństwo ją uszczęśliwi?
– Czas pokaże. W każdym razie ja nie widzę powodu, żeby psuć im nastrój w tak uroczystym i ważnym dniu. Wprawdzie John to gałgan, trudno zaprzeczyć… – Urwała, rzucając niespokojne spojrzenie na chłopca. Tiffany jednak natychmiast rozwiała jej wątpliwości.
– Stephen wie o wszystkim.
– Zatem wie, że jego dziadek ma na sumieniu niejeden grzech, ale teraz chciałby za nie zadośćuczynić. Moim zdaniem należy dać mu szansę.
– Mam inne zdanie na ten temat.
– Twoje prawo. Wydaje mi się jednak, że najwyższa pora zapomnieć o tym, co wydarzyło się w przeszłości.
– Mnie na to nie stać – z goryczą powiedziała Tiffany, czując jednak drobne ukłucie żalu i wstydu.
– Nie przejmuj się. Postąpisz tak, jak będziesz uważała. Wiesz, co dla ciebie jest najlepsze, w końcu jesteś dorosła. Powiem ci tylko, że na weselu może być wesoło. Wielki ogrodowy bankiet w Cawthorne Acres. Bajka! Jeśli nie planujesz nic specjalnego, to czemu nie miałabyś przyjść na tańce? Będzie mój syn Josh, którego Stephen pewnie zna ze szkoły. Josh byłby zachwycony, gdyby mógł poszaleć na balu z rówieśnikami.
Tiffany nie umiała znaleźć stosownej wymówki, a z drugiej strony nie chciała się wdawać w spory z Katie.
– Zastanowię się – obiecała wymijająco.
– Zrób to. – Katie spojrzała na zegarek i zmarszczyła brwi. – Cholera, już jestem spóźniona. Cześć! – Ruszyła szybkim krokiem do starego kabrioletu. Ze zgrzytem i warczeniem, w kłębach spalin opuściła parking, machając im na pożegnanie.
– Uff! – odsapnął Stephen, obserwując, jak samochód Katie znika za rogiem.
– Ta dziewczyna wie, czego chce – skomentowała rozmowę Tiffany, mrużąc oczy od słońca. – Przez tyle lat nie miałam pojęcia, że jesteśmy spokrewnione. Dowiedziałam się o tym dopiero wtedy, gdy się tu przenieśliśmy.
– Powinnaś się cieszyć, mamo. Zawsze, kiedy tylko Chrissie łaziła za mną i mi się naprzykrzała, powtarzałaś mi, że chciałabyś mieć rodzeństwo – przypomniał jej Stephen. – Podobno jedynakom jest źle na świecie.
– Tak mówiłam? – Tiffany dotknęła wyraźna ironia w głosie syna. Poza wszystkim była to szczera prawda. Przez całe dzieciństwo i młodość czuła się straszliwie samotna, przebywając wyłącznie w otoczeniu matki i babki. W domu mieszkały we trzy – trzy kobiety skazane na siebie nawzajem. Wówczas każdego wieczora, modląc się, błagała Boga, by ofiarował jej siostrę lub brata. Albo ojca.
Tamtego poczucia samotności do dziś nie potrafiła wyrugować z pamięci. Poza tym nie sprawdziła się naiwna nadzieja, że małżeństwo unieważni wszystko, co było złe. Wiążąc się z człowiekiem znacznie starszym, z tradycyjnej włoskiej rodziny, który miał już wcześniej dwójkę dzieci, marzyła o urodzeniu własnej trójki albo czwórki i włączeniu się w życie ogromnej, wierzącej i szczęśliwej familii. Tymczasem Philip miał zupełnie inne plany, w których nie było miejsca na dzieci. Tiffany odkaszlnęła nerwowo i skierowała się ku drzwiom na posterunek.
– Chodź, synku. Im szybciej będziemy to mieli za sobą, tym lepiej.
Stephen był najwyraźniej innego zdania. Ociągał się, jak mógł, powłóczył nogami i rozglądał na boki. Poza samochodami na parkingu nie było jednak wiele do oglądania.
– To bez sensu – marudził.
– Nie sądzę. – Tiffany energicznie pchnęła drzwi. – Wchodź do środka.
W biurach policyjnych nie było klimatyzacji. Otwarte okna, przeważnie zamalowane na ciemno lub okratowane, dobitnie uświadamiały wchodzącym, gdzie się znajdują. Choć od niedawna wprowadzono zakaz palenia, nie odmalowane ściany i sufity nosiły brudne, żółtobrązowe ślady po nikotynie, która w postaci kłębów dymu wypełniała kiedyś pokoje i korytarze. Stopy Stephena głośno szurały po śliskim linoleum. Mimo jego opieszałości przemieszczali się naprzód, mijając skomplikowany labirynt przejść, by w rezultacie trafić do celu, czyli do zawalonego dokumentami biurka sierżanta Pearsona. Na ścianie jego boksu wisiały setki niechlujnie przymocowanych świstków. Na półce zalegały papiery, notatki, zdjęcia i książki ułożone w wysokich stertach. Dokoła komputera, jak w grze strategicznej, skupił się cały oddział pustych plastikowych kubków po kawie.
Krępy sierżant Pearson, ostrzyżony po wojskowemu na krótko, tkwił na posterunku. Ściskając słuchawkę między pulchnym ramieniem i byczym karkiem, usiłował coś zapisywać w notatniku.
– Taak?… A o której?… Mówi pan, że ósma wieczór? To wtedy ten pies zaczął warczeć i szczekać? – Policjant gestem pokazał Tiffany, że zaraz skończy rozmowę i że mogą siadać. Posłusznie zajęli krzesła, wciśnięte między biurko a przepierzenie, odgradzające kąt Pearsona od następnej ciasnej dziupli. – Proszę się nie denerwować, zajmiemy się tym – obiecał sierżant swemu rozmówcy, po czym odłożył słuchawkę. – Cześć, Stephen, dzień dobry, pani Santini. Czym mogę służyć? – spytał, opierając się wygodnie.
– Stephen ma panu coś do powiedzenia, sierżancie.
– Czy tak, młody człowieku? – Uśmiech Pearsona trudno było nazwać życzliwym i przyjaznym. – Najwyższy czas. Sprawdziliśmy, że kluczyki, które miałeś wczoraj przy sobie, pasują do kilku samochodów Isaaca Wellsa. Gdybyś sam nie przyszedł, my byśmy cię poprosili na rozmowę. Jack, jesteś tam?! To cię zainteresuje! – zawołał sierżant w stronę przepierzenia. Po chwili w drzwiach pojawił się wysoki i barczysty mężczyzna. – To jest detektyw Ramsey. Pracuje nad sprawą Wellsa.
– Mówcie mi Jack – przedstawił się nowo przybyły, podając rękę Tiffany i Stephenowi.
– To pani Santini i jej syn Stephen.
Policjant miał otwartą twarz i szczery uśmiech. Przysiadłszy na rogu biurka Pearsona, zwrócił się bezpośrednio do przestraszonego chłopca.
– W porządku, Stephen, wyrzuć to z siebie.
– Nie tak szybko – odezwał się głos niewątpliwie należący do J.D. Tiffany zamarła. Skąd on się tu wziął? Odwróciła głowę i patrzyła, jak szwagier, skutecznie maskując kulejący krok, zbliża się do biurka Pearsona. – Jestem stryjem tego chłopca i chciałbym się dowiedzieć, co się tu dzieje.
– Czy ktoś pana prosił o interwencję? – spytał detektyw.
– Nie. Sam się poprosiłem – odparł J.D. z oziębłym uśmieszkiem. – Jestem J.D. Santini. Chyba powinienem dodać, że z zawodu adwokat.
Jack Ramsey spojrzał nań podejrzliwie.
– Adwokat od spraw karnych? Chwilowo chłopak nie potrzebuje obrońcy.
– Świetnie. – J.D. stanął za plecami Stephena. – Jak już powiedziałem, jestem jego krewnym i będę także jego adwokatem, jeśli zajdzie taka potrzeba. To wszystko. – Zatarł ręce i przygwoździł obu funkcjonariuszy przenikliwym spojrzeniem. – Do roboty, panowie. Czy mogę się jednak najpierw dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi?