Rozdział trzynasty

Thad Kingsley stał z papierosem w ustach tuż przy pasie startowym. Choć łamał przepisy, paląc tutaj, nie było w pobliżu nikogo, kto mógłby na niego donieść. Zaciągnął się głęboko, zdusił niedopałek obcasem i schował dowód przestępstwa do kieszeni. Samolot z wymalowanym symbolem Czerwonego Krzyża podchodził do lądowania. Thad miał ochotę bić brawo. Pilot spisywał się na medal.

Lekarstwa? Zazwyczaj dowożono je ciężarówkami. Ulegając ciekawości, czekał, aż otworzą luki. Z kokpitu wyskoczyli dwaj mężczyźni w mundurach. Wyższy podszedł do człowieka z obsługi naziemnej i podsunął mu arkusz papieru. Marynarz podrapał się w głowę i bezradnie wzruszył ramionami. Thad podszedł na tyle blisko, że usłyszał słowa wysokiego kaprala:

– Mamy towar dla niejakiego Colemana, podobno tutaj stacjonuje. Słuchaj, nie wciskaj mi kitu, że nie wiesz, kto to. To jakiś cholerny admirał. Co powiesz na to: rozładujemy towar, a wy zawiadomicie jaśnie admirała Colemana, że przybyło jego żarcie. – Na jego twarzy malował się niesmak.

– A ja ci mówię, że znam tu każdego admirała, ale żaden nie nazywa się Coleman. Jedyny Coleman jest porucznikiem. Mam go sprowadzić?

– Sprowadź kogokolwiek, zanim towar zgnije. I zdobądź lód. W rozkazie mam napisane, że ma tu czekać samochód, który zabierze wszystko do… nie podali miejsca przeznaczenia. To do kitu, marynarzu. Ktoś wymyśla bzdury, ja tylko dostarczam. Idź po tego Colemana albo po samochód, ale zrób coś.

– Nie otrzymałem takich rozkazów – sprzeciwił się marynarz. – I nie ma tu admirała o nazwisku Coleman. Rób, co chcesz, za trzy minuty kończę wartę.

– A gdzie ten Coleman, co nie jest admirałem?

– W tamtym budynku. To instruktor lotnictwa. Dobra, oficjalnie skończyłem na dzisiaj. Żadnych więcej pytań. Sam rozwiązuj swoje problemy.

– Zamknij te cholerne luki, dopóki nie wymyślę, co robić – polecił wysoki swojemu partnerowi. – W tym upale lód roztopi się w mgnieniu oka, i zgadnij, kto za to oberwie?

Thad stłumił chichot i odwrócił głowę.

– Tego mi jeszcze było trzeba, akurat tego – mruczał kapral, idąc do budynku. Thad mógł go poinformować, że Moss jest z uczniami na drugim krańcu lotniska, jednak nie zrobił tego. Nie bawił się równie dobrze, odkąd wstąpił do marynarki.

Dwie godziny później chyba wszyscy admirałowie, kapitanowie i komandorowie stawili się na pasie startowym, żeby odebrać ładunek samolotu z insygniami Czerwonego Krzyża.

– Podacie hasło, dostaniecie towar – tłumaczył opryskliwie wysoki kapral. – Bez hasła wszystko zgnije w samolocie. Spójrzcie, kto to podpisał!

Thad ledwo opanował wybuch śmiechu, kiedy zebrani z szacunkiem patrzyli na podpis.

Moss Coleman prowadził uczniów skrajem pasa startowego. Od razu zauważył zamieszanie przy samolocie Czerwonego Krzyża. Obok stał samochód oznaczony tym samym symbolem. Moss głęboko zaczerpnął powietrza i zagwizdał „Deep in the Heart of Texas”.

– Dobra, wystarczy! Podpisz pan tutaj! – wrzasnął do niego sierżant. – Kaktus mi wyrośnie na dłoni, jeśli to admirał – mruknął do siebie, co usłyszał Thad.

Moss złożył zamaszysty podpis. Ukłonił się zebranym oficerom.

– Panowie, zapraszam wszystkich na teksaskie barbecue, u mnie w domu, na wzgórzach. Pozwoliłem sobie wywiesić mapkę na tablicy ogłoszeń. – Puścił oko do Thada i oddalił się na czele swojej grupki.

– Kto to jest, do cholery? – dopytywał się admirał o co najmniej metrowej talii.

– Nie mam zielonego pojęcia – stwierdził komandor. – Wiem tylko, że po tym, jak widziałem podpis na rozkazie, nie będę zadawał żadnych pytań. Może dostaniemy medale, jeśli dobrze to rozegramy.

Utrzymanie powagi wymagało od Thada wielkiego wysiłku. Podszedł do ciężarówki, wręczył kierowcy mapkę i przekazał mu instrukcje Mossa. Wysoki kapral lustrował go wzrokiem.

– Ty skurczybyku, sterczysz tu od trzech godzin, a od początku wiedziałeś, czyj to towar, dokąd go odwieźć. I nic nie powiedziałeś. Cała marynarka wojenna to banda skunksów. Dlaczego nic nie powiedziałeś?

– Nie znałem hasła i nie umiem gwizdać. I co, uwierzyłbyś mi?

– Chyba nie. To towar cenniejszy niż złoto. Okay, przepraszam, że na ciebie nawrzeszczałem, ale i tak uważam, że jesteście bandą skunksów.

– Ach, tak? – ryknął Thad. – Spadaj, kolego! Jestem od ciebie wyższy stopniem, więc nie podskakuj! Odmaszerować, kapralu!

– Tak jest, sir! – Kapral zasalutował. Kiedy Thad odwrócił się tyłem, wojskowe pozdrowienie zmieniło się w nader nieprzyzwoity gest z użyciem tylko jednego palca.


* * *

Billie obserwowała gorączkowe przygotowania do barbecue. Moss z trudem hamował się, aby nie zwymyślać biednego, powolnego Phillipa.

– Tak, sir. Tak, panie Moss, wikiwiki. Krowa to nie świnia. Świnia łatwo upiec. Krowa dużo mięsa. Pan ma dwie krowy. Dużo pracy. Mało ludzi. Więcej ludzi, będzie wikiwiki.

– Wół! To woły! – poprawił Moss z rozpaczą w głosie. – Pomoc nadchodzi. Ustawmy ten ruszt, a drugi będzie na plaży. Zobaczysz, to żaden problem. Woły piecze się tak samo jak prosiaka. Jedyna różnica polega na tym, że prosiakowi wkłada się jabłko do ryjka. Jeśli chcecie włożyć jabłko wołu, proszę bardzo.

– Jabłko za małe. Może ananas. Szkoda, że pan nie chcieć luau. Na Hawajach robimy luau. Nie robimy – przez chwilę szukał w pamięci słów, które Moss w kółko powtarzał – Teksas barbik.

– Teksaskie barbecue – poprawił automatycznie Moss.

Billie z trudem powstrzymywała śmiech. W głębi duszy przyznawała Phillipowi rację. O ileż łatwiej byłoby urządzić luau.

Dochodziła trzecia nad ranem. Billie ledwo trzymała się na nogach. Marzyła o jednym – iść do łóżka i zasnąć w ramionach Mossa. Niestety, jej mężowi nie sen był w głowie. Miał zamiar doglądać przygotowań aż do wpół do szóstej, kiedy wyjedzie do bazy. Nie pojmowała, dlaczego poświęca tyle uwagi i energii głupiemu piknikowi. Phillip dosłownie padał z nóg, jednak Moss nie miał nad nim litości. Kiedy już ustawili ruszt i nadziali wołu, cofnął się, żeby podziwiać swoje dzieło.

– Tata byłby ze mnie dumny – stwierdził, zacierając ręce. – Teraz trzeba tylko przygotować drugi ruszt na plaży i czekać. Billie, dopilnujesz wszystkiego w kuchni, prawda? Z samego rana przywiozą lód. Piwo ma być dobrze schłodzone. Kto łuska kukurydzę? Co z sosem? Czy ta dziewczyna w kuchni niczego nie popłacze?

– Zaufaj mi, kochany, nad wszystkim czuwam – zapewniła go słabym głosem.

– Kupiłaś kolorowe muumuu?

– Nie miałam czasu. Nie martw się, mam dużo ciuchów.

– Billie, kazałem ci kupić muumuu. Czy raczej prosiłem Thada, żeby ci to przekazał. Wyobraziłem sobie, że wystąpisz w kolorowej, powiewnej szacie, z kwiatem hibiskusa we włosach. Całymi dniami leniuchowałaś w domu. Czy naprawdę byłoby zbyt trudne dla ciebie, gdybyś pojechała po zakupy do Waikiki? Na Boga, Billie, czyżbym wymagał zbyt wiele?

Billie poczuła się jak zbity pies. Nigdy dotąd Moss nie zwracał się do niej w taki sposób.

– Przepraszam, Moss. Nie pomyślałam, że to takie ważne. Przywiozłam tyle nowych sukienek, których jeszcze ani razu nie nosiłam. Są dużo ładniejsze… niż workowate muumuu. – Bezradnie opuściła ramiona. – Przykro mi Moss. Zaraz rano pojadę po zakupy.

Odwrócił się na pięcie:

– Nigdzie nie pojedziesz. Musisz tu zostać i wszystkiego dopilnować. Nie waż się nawet o tym myśleć.

– Dobrze, Moss. Przepraszam. Proszę, nie gniewaj się już! Nie kłóćmy się. Mamy tak mało czasu. Nie marnujmy go.

Ochłonął trochę:

– Ja także cię przepraszam. To prawda, że zawsze starasz się zrobić mi przyjemność, ale ja rzadko, prawie nigdy, o coś cię proszę. Sądziłem, że się domyślisz, jak ważne dla mnie będzie to, że włożysz muumuu. Chciałem zrobić zdjęcia i wysłać rodzicom. Chłopcy z eskadry przyjdą w kwiecistych koszulach, także wyżsi oficerowie włożą tutejsze stroje. Będziesz się od nich odcinała jak kwiatek od kożucha, a gospodyni nie powinna się wyróżniać na tle gości. Rodzice byliby rozczarowani. No, ale trudno, teraz nic na to nie poradzimy. Phillip jest ledwo żywy, więc to ty pomożesz mi ustawić drugi ruszt. Zrobisz to, prawda?

W tej chwili Billie zrobiłaby wszystko, byle tylko zobaczyć uśmiech na jego twarzy.

Moss wyszedł o 5.30. Billie chwiała się na nogach. Oba woły piekły się powoli. O dziesiątej wieczorem mięso będzie gotowe. Piasek i sól pokrywały każdy cal skóry Billie, sprawiały, że jasne loki były matowe i ciężkie. Osunęła się na ziemię i zaniosła płaczem. Moss na pożegnanie cmoknął ją w policzek. Był to ostrożny pocałunek, jakim mężczyzna obdarza kochankę, wychodząc z jej mieszkania, starając się nie przesiąknąć zapachem jej perfum. Łzy wściekłości piekły Billie w oczy. Moss nie zareagował, kiedy powiedziała, że go kocha, i poprosiła, by jechał ostrożnie. Skinął tylko głową i wskoczył do dżipa. Był na nią zły. Dlaczego okazała się taka głupia?

Zła, sfrustrowana, zrzuciła sandały z nóg i wbiegła do wody. Uderzała o fale, jakby walczyła z wrogiem. Zanim wróciła na brzeg, napięcie częściowo ustąpiło.

Niemal niewidocznym gestem wyprostowała ramiona. Moss chciał, żeby włożyła muumuu, więc włoży muumuu. Stanie na głowie, a zdobędzie szatę. Chłodny wiatr sprawił, że przeszył ją dreszcz. Uśmiechnęła się, widząc, jak Phillip drzemie na lanai. Wytarła się szybko i pobiegła szukać gospodyni Zapukała do drzwi. Nikt nie odpowiadał, więc weszła do środka. Ponownie wyprostowała ramiona. Na to, co chciała zrobić, potrzebna jej była bezczelność Colemanów. Delikatnie potrząsnęła pulchną kobietą.

– Obudź się, Rosa. Musisz mi pomóc. Wielkie nieba – szepnęła. – Musisz mi pomóc. Wstawaj. Wiem, jeszcze wcześnie, ale mamy dzisiaj dużo roboty.

Kobieta uśmiechnęła się, ale w oczach miała złość.

– Proszę, Rosa – błagała Billie.

Rosa przekręciła się na drugi bok, aż sprężyny zatrzeszczały pod jej ciężarem.

– Pani mnie obudzić, kiedy słońce wysoko – mruknęła i naciągnęła prześcieradło na głowę.

– Rosa, nie rozumiesz. Musisz wstać, wikiwiki. Zaraz. Potrzebne mi muumuu. To bardzo ważne. Spróbuję je uszyć. Czy macie tu maszynę do szycia? – Billie chciała wyć i jęczeć jak płaczka. Jak ta kobieta może spać? Jak może odmawiać jej pomocy? Przecież Billie szczęście zależy od zwykłego muumuu.

Phillip. Może on pomoże. Billie pobiegła na lanai, żeby zbudzić męża Rosy. Miała wyrzuty sumienia, że wyrywa staruszka ze snu po tym, jak całą noc pracował z Mossem, jednak nie miała innego wyjścia. Po bitym kwadransie szarpania i potrząsania Phillip trochę oprzytomniał. W każdym razie otworzył oczy. Szybko wytłumaczyła mu, o co chodzi. Staruszek prychnął głośno i poradził:

– Pani jej powie, że wygląda jak królowa Kamamalu. Wtedy ona wstać i wszystko zrobić. To jedyny sposób. Pani nie mówić o tatuaż. Ona chcieć. Pani rozumieć?

– Tak, tak, rozumiem. Mam nic nie wspominać o tatuażu i powiedzieć jej, że wygląda jak królowa Kamamalu. To wszystko? Nic więcej? – Nie otrzymała jednak żadnej odpowiedzi, bo Phillip już chrapał w najlepsze.

Billie powtarzała w kółko imię królowej. Musi poszukać czegoś na temat tej damy w bibliotece panny Kamali. Królowa Kamamalu, królowa Kamamalu, mamrotała w drodze do prawego skrzydła domu, gdzie sypiała Rosa.

– Rosa, chciałam ci coś powiedzieć – szepnęła cichutko. – Nie mogłam czekać do rana, żeby ci powiedzieć, że moim zdaniem wyglądasz jak królowa… królowa Kamamalu. Jesteś do niej podobna jak dwie krople wody. – Delikatnym gestem skrzyżowała palce, wypowiadając niewinne kłamstewko. A może to prawda? Szybko rozplatała dłoń.

Rosa usiadła.

– Pani tak myśli, panienko Billie? Nikt mi nie wierzy, tylko Phillip. Potrzebny tatuaż tu, i tu, i tu. – Rosa stukała się palcem. – Królowa Kamamalu miała dużo tatuaż. Phillip mówi „nie”.

Billie skrzywiła się.

– Mężowie, Phillip, wariaci – postukała się w czoło. Zrobiłaby wszystko, tyle skłonić gospodynię do wstania.

– Ty mądra wahine. Mądra haole wahine - Rosa z uśmiechem zaczęła siekać się z posłania.

– Posłuchaj, mam kłopot. Potrzebne mi muumuu. - Billie bardzo wyraźnie wymawiała każde słowo. – Czy mogłybyśmy je uszyć? – Widząc zdumienie w oczach Rosy, wytłumaczyła na migi, o co chodzi. Gospodyni pokręciła głową:

– Nie. Nie ma. Nie ma szycia rach-ciach.

Billie miała łzy w oczach.

– Rosa, muszę mieć muumuu. Inaczej mój kane, mój ipo mnie nie zechce. – Czuła się głupio, mlaskając ustami, by uzmysłowić Rosie powagę sytuacji. Nigdy nie miała się dowiedzieć, czy przekonały ją łzy, czy hawajskie słowa oznaczające „mężczyzna” i „ukochany”. Dość, że gospodyni wstała.

– Chodź. – Billie ruszyła za nią. Stanęły przed innym pomieszczeniem, gdzie prawdopodobnie mieściła się dawna sypialnia Ester Kamali. Rosa się wahała, ale wystarczyło jedno spojrzenie na zapłakaną Billie, by otworzyła drzwi. Młoda kobieta zatrzymała się w progu i ujrzała najpiękniejszy pokój, jaki można sobie wyobrazić. Całe wnętrze utrzymane było w perłowej bieli i zieleni mchu, a dodatki w kolorze słońca rozjaśniały i ogrzewały wnętrze. Billie wstrzymała oddech. Oto sypialnia kobiety. Nie miała pojęcia skąd, ale wiedziała, że żaden mężczyzna nie przestąpił jej progu. Ten pokój był na to zbyt doskonały. Pachniał nowością, jakby nigdy go nie używano. Rozłożyła ręce na znak, że nie rozumie.

Ipo panienki Ester umarł. Nigdy nie wiszła za innego, nigdy.

Ukochany Ester Kamali zmarł. Jakie to smutne. Billie miała wrażenie, że narusza cudzą prywatność. Uczucie było tak silne, że chciała odejść. Proszę, ona wypłakuje sobie oczy przez takie głupstwo jak muumuu, a jej dobra, nieznana gospodyni straciła ukochanego. Rosa nie pozwoliła jej odejść.

– Panienka Ester odjechać. Nie wracała tu długo lat. Nie chciała innego. Ty chodź.

Billie otarła łzy z oczu i za Rosą weszła do małej garderoby. Gospodyni wspięła się na palce i wyjęła mały mosiężny kluczyk z porcelanowej wazy.

– Zobaczysz, wikiwiki.

Rosa się przeżegnała i opadła na kolana przy dużej komodzie. Dłonie koloru miodu ostrożnie macały kłęby bibułki, badały zawartość szuflad. Rozpostarła przed Billie szatę z barwnego jedwabiu:

– Dla ciebie, panienka Billie. Nie nosiła inna wahine. Panienka Ester mówi, że w poziądku.

Billie zabrakło słów. Już wyciągała po nią ręce, ale jako kobieta domyślała się, jak wiele ta szata znaczyła dla Ester Kamali. Znowu jej oczy przepełniały łzy. Potrząsnęła głową i zrobiła krok do tyłu.

– Weź. Noś. Panienka Ester chcieć, żeby twój kane zobaczyć cię w tej sukni. Weź. W poziądku. Bardzo w poziądku. Weź.

Niemal wbrew sobie Billie przyjęła jedwabne cudo. Właśnie czegoś takiego życzył sobie Moss. Przyłożyła szatę do siebie. Rosa promieniała z dumy.

– Rosa, czy naprawdę mogę? – Billie chyba niczego na świecie nie pragnęła bardziej niż tej sukienki. Oddałaby za nią życie. Zapłaci każdą cenę, byleby tylko Moss był z niej zadowolony. – Będę bardzo ostrożna, obiecuję. Nie ubrudzę jej jedzeniem, nie będę nawet piła.

Rosa zmarszczyła czoło. Co wahine plecie? Dopiero uśmiech Billie poprawił jej humor:

– Panienka Ester szczęśliwa, że ty, wahine, szczęśliwa w jej sukience.

Billie zaniosła szatę do swego pokoju i położyła na łóżku. Moss będzie zachwycony. Jeśli go dobrze znała, nie zada żadnych pytań i uzna za oczywisty fakt, że znalazła sposób, by spełnić jego życzenie.

Wzięła prysznic i umyła włosy. Nie zakręciła wody, pozwalając, by łazienkę wypełniła gorąca para. Następnie powiesiła tam muumuu. W ten sposób odejdą wszelkie zagniecenia. Nie śmiałaby przecież dotknąć tego cuda żelazkiem.

W kuchni Rosa, Phillip i ich liczni kuzynowie, siostrzeńcy i bratanice szykowali jedzenie. Produkty, które przywieziono samolotem, zajmowały część stołu. Rosa, z pomocą pulchnej krewniaczki, przygotowywała tradycyjne hawajskie potrawy. Na wielkich półmiskach piętrzyły się lau lau, zawiniątka z liści ti nadziewanych wieprzowiną, rybą i liśćmi kolokasji. Billie zjadła jedno, mlasnęła językiem na znak uznania i sięgnęła po drugie. Całą kuchnię wypełniał zapach ulu i opitli, które piekły się w piecu. Tego dnia Billie po raz pierwszy skosztuje owoców drzewa chlebowego i tutejszych mięczaków. W małych miseczkach czerwieniło się poi, przyrządzane z miażdżonych korzeni kolokasji. Billie skrzywiła się, widząc, jak dziewczęta ze śmiechem maczają w papce palce i oblizująje. Tradycyjne danie czy nie, Billie obejdzie się smakiem. Spojrzała na wielkie butle z pikantnym sosem do wołowiny i kukurydzy. Zdaje się, że sama będzie czyściła kolby. Phillip na migi oznajmił, że beczki z piwem obłożono lodem. To dobrze. Dwie skrzynki burbona trzeba będzie wystawić na taras, gdzie Moss urządzi bar. Phillip podejrzliwie przyglądał się dwóm workom ziemniaków z Idaho. Zgodnie z poleceniem miał je upiec na plaży, obok wołu.

– Jeszcze czas na niaki.

– Ziemniaki – poprawiła Billie.

– Właśnie mówię, niaki.

Masło czekało w lodówce, do olbrzymich solniczek wsypywano sól. Dziewięciolatek z zapałem składał papierowe serwetki. Dostarczono co najmniej pół tuzina wielkich obrusów w biało – czerwona kratę. Seth to wszystko załatwił! Nie mogła w to uwierzyć. Na pewno czegoś zapomniał. Zaglądała do worków i kartonów. Ze zdumieniem wyciągnęła dwie paczki wykałaczek i trzy pudła pastylek miętowych – na niestrawność, jak przypuszczała. Zajrzała głębiej – biała kapusta i tarki, żeby zrobić sałatkę! Boże drogi! A kilka galonów sosu chłodzi się w lodówce. Tyle jedzenia, taki kawał drogi z Teksasu. Niewiarygodne. Niechętnie przyznała, że niczego nie brakuje. Seth pamiętał o wszystkim, przysłał nawet fasolę do pieczenia.

– Phillip, niech ktoś zaniesie kukurydzę pod tamto drzewo. Oczyszczę ją. Będzie mi potrzebny koszyk albo coś podobnego. – Jeszcze nie skończyła mówić, a już młody chłopak zarzucił worek na ramię. Z olśniewającym uśmiechem dał na migi znak, by szła przed nim.

Na tarasie pomachała grupie dziewcząt, które zręcznie plotły lei, wieńce wręczane gościom na powitanie. Moss również o niczym nie zapomniał. Chociaż to teksaskie barbecue, nie zabraknie na nim hawajskich akcentów.

Siedząc pod drzewem i łuskając kukurydzę, Billie uświadomiła sobie, jak wielka odległość dzieli ją od domu. Spojrzała na stos zielonych liści i stertę pięknych, równych złotych kolb. Szkoda, że nie skosztuje kukurydzy. Żałowała pochopnie złożonej obietnicy, że nie będzie jadła w sukni Ester Kamali. Po wyjściu gości przebierze się i posili resztkami.

Po dwóch godzinach powierzyła żmudną pracę jednemu z chłopaków. Nie był tym zachwycony, jednak posłuchał ostrego głosu wuja Phillipa. A teraz był czas, aby pójść do kuchni i sprawdzić, jak się sprawy mają.

Zadowolona z działalności Rosę, uciekła na plażę, na długi samotny spacer. Początkowo nie myślała o niczym, pogrążona w marzeniach, jednak ostry zapach oceanu ściągnął ją na ziemię. Po co tyle zamieszania o głupi piknik? Dlaczego Mossowi tak na tym zależało? I Seth, który przysłał jedzenie z drugiego końca świata! Chyba nigdy nie zrozumie Colemanów. Poranne zachowanie i słowa Mossa zraniły ją boleśnie. Sama przed sobą przyznała, że w gruncie rzeczy myśl o barbecue budzi w niej zazdrość. Dlaczego Mossowi nie wystarcza jej towarzystwo? Każda chwila się liczyła. Lada dzień „Enterprise” będzie gotowa do drogi. Kto wie, kiedy znowu będą razem? Naucz się cieszyć tym, co masz, powiedział Thad. Nie wolno jej o tym zapomnieć.

Zabawa potrwa do świtu, a Moss musi wracać na weekendy do bazy. Zatem sprzątanie przypadnie w udziale jej i Rosie.

Westchnęła, zapatrzona w bezkresny ocean. Powinna śpiewać z radości. Oto jest tu, na tej rajskiej wyspie, z mężczyzną, którego kocha całym sercem, wkrótce włoży przepiękną suknię… a tymczasem rozczula się nad sobą. Oficerowie, piękne kobiety… dlaczego nie upaja jej myśl o przyjęciu? Dlaczego czuje się nieszczęśliwa i opuszczona? Czy to efekt nie przespanej nocy? Nie, nie raz pracowała do świtu i nigdy nie była w równie fatalnym nastroju. Chandra? Być może. Rozczarowanie? Na pewno. Czyżby oczekiwała zbyt dużo, pragnąc spędzać z mężem każdą wolną chwilę?

Za kilka godzin Moss wróci do domu. Przynajmniej będą mieli trochę czasu dla siebie, zanim zjawią się goście. Chyba że Moss postanowi sann wszystkiego dopilnować. Teraz pójdzie do pokoju, rozczesze włosy i ze szklanką lemoniady posiedzi na tarasie. Dobra książka pomoże jej zabić czas. Najpierw jednak musi rzucić okiem na oba rożny i zajrzeć do kuchni. To śmieszne. Cóż ona wie o pieczeniu wołu?

Phillip okazywał swoje niezadowolenie na wszystkie sposoby, kiedy poruszyła liście figowca osłaniające mięsiwo. Nie lepiej powitano ją w kuchni, panował tam chaos. Na każdym skrawku wolnego miejsca piętrzyły się talerze i półmiski. Na stole, białym od mąki, stał garnek z kleistą mazią. Później zapyta, co to takiego.


* * *

Ozdobny zegar na stole w salonie wybił szóstą. Billie zerknęła na złote cacko na swoim przegubie. Pięć po szóstej. Przestawiała go właśnie, kiedy jej uszu dobiegł warkot silnika. Gwałtownie otworzyła drzwi na taras. Niestety, powitalny okrzyk uwiązł jej w gardle. W dżipie, oprócz Mossa, siedział Thad Kingsley i trzej inni mężczyźni. Ze sztucznym uśmiechem wyszła na dwór.

– Spójrz, kochanie – powitał ją Moss – sprowadziłem pomoc. Chodźcie, chłopcy, Billie zaraz poda wam coś do picia. Muszę zajrzeć do wołów. Phillip to fantastyczny człowiek, ale nie ma pojęcia o teksaskich wołach. Zaglądałaś tam, Billie?

Jaki podekscytowany, jaki zadowolony. To dla niego bardzo ważne. Jak mogła w ogóle pomyśleć o odebraniu mu przyjemności? Dobrze, że włoży suknię panny Kamali.

– Tak, Moss. Moim zdaniem wszystko jest w porządku. Trzymaj się z daleka od kuchni, bo inaczej Rosa natrze ci uszu.

Thad i pozostali wybuchnęli śmiechem. Moss pognał na plażę, Billie zaprowadziła gości na taras. Podała drinki i zabawiała rozmową.

Moss przybiegł po dwudziestu minutach. Mężczyźni omawiali miniony dzień. Billie przyglądała się uważnie każdemu z nich. Tylko z oczu Thada wyczytała prośbę o wybaczenie. Przeprosiła wszystkich i odeszła. Prawdopodobnie nikt na to nie zwrócił uwagi prócz Kingsleya.

Przygotowała sobie kąpiel z pianą niemal tak puszystą jak bałwany Pacyfiku. Nie będzie płakać i już. Czasami życie małżeńskie wydawało jej się bardzo dziwne. Moss zapomniał już, jak nieładnie potraktował ją rano. Pewnie nie zdawał sobie sprawy, że bardzo poczuła się skrzywdzona. Czas się otrząsnąć z depresji, ubrać i wyjść do gości. Pozostali zapewne wkrótce przyjadą.

Kiedy godzinę później wyszła na lanai, cała piątka zerwała się na równe nogi. Ona jednak szukała spojrzenia Mossa. Wyczytała z niego dumę i aprobatę. Długa szata, przypominająca sarong, odsłaniała opalone ramiona i dekolt, przez rozcięcie z boku widać było długie, zgrabne nogi.

– Wyglądasz prześlicznie, Billie – powiedział Thad z podziwem. Pozostali zawtórowali chórem komplementów. Moss musnął jej policzek ustami. Chociaż chciałaby się do niego przytulić, trzymała uczucia na wodzy. Z uśmiechem opadła na fotel. Spod jedwabnej szaty wyłoniły się jej stopy w sandałach na wysokich obcasach. Thad Kingsley przełknął ślinę. Nigdy nie widział czegoś równie podniecającego jak te kształtne stopy.

– Chyba przejdę się na plażę i rzucę okiem na woły – stwierdził. – Coleman, na twoim miejscu ruszyłbym cztery litery i poszedł się przebrać. Grube ryby będą tu lada chwila, a ty jesteś gospodarzem imprezy.

– Masz rację. Zaraz wracam. Billie, dolej chłopakom.

– Damy sobie radę, Moss. Niech twoja żona odpoczywa. Wystarczy nam, że możemy na nią popatrzeć.

– Jak chcecie. Mówiłem, żebyście przyszli z dziewczynami.

– Ano, mówiłeś. Jak się bawić, to się bawić. Nie można iść na całość, kiedy dokoła pętają się grube ryby. Nie martw się o nas. Przyjechaliśmy na wołowinę, o której tyle opowiadałeś.

Moss wzruszył ramionami. Ich sprawa. Wyobrażał sobie, jakie wrażenie Billie zrobi na zwierzchnikach. A ich żony padną z zazdrości. Jeszcze nigdy nie była taka piękna. Chłopaków zatkało. Thad na chwilę zapomniał języka w gębie. To będzie udane przyjęcie, Moss nie wątpił w to ani przez chwilę.

O wpół do dziesiątej przybył ostatni gość. Moss i Billie obserwowali zebranych z lanai.

– Czy zauważyłaś, że żony wszystkich generałów i admirałów są stare i pomarszczone? Spójrz na tamtą. – Billie posłusznie skierowała wzrok na kobietę, którą Moss dyskretnie wskazywał. Miała suchą, zniszczoną skórę i obwisłą szyję. – Jeśli kiedyś będziesz tak wyglądała, rozwiodę się z tobą.

– Czyżbyś chciał zostać admirałem, Moss? – zażartowała, szczęśliwa, że choć przez chwilę ma go tylko dla siebie.

– Ja nie, ale Thad tego pragnie. Mogę się założyć o Sunbridge.

Zachichotała.

– Myślisz, że ożeni się z taką kobietą?

– Boże, oby nie. Thad jest wybredny. Cóż za buty ma na nogach pani generałowa? – zapytał z ciekawością.

Billie zmrużyła oczy, żeby lepiej widzieć w mdłym świetle lampionów, i roześmiała się ponownie:

– Ortopedyczne. Pewnie ma chore nogi. Moss, jesteśmy okropni.

– Skądże znowu, pani Coleman. Ta kobieta to wredna suka. Trzyma żony oficerów żelazną ręką. Generał nie podejmuje żadnych decyzji bez konsultacji z nią. To tajemnica poliszynela. Cieszę się, że nie zostajesz tu na stałe, Billie. – Moss przyciągnął ją do siebie. Tym razem przywarła do niego i szepnęła coś na ucho. Uśmiechnął się szeroko:

– Później przypomnę ci te słowa. Teraz musimy zająć się gośćmi. Phillip niedługo zacznie kroić, a wtedy musimy przy nim być. Spotkajmy się na lanai za, powiedzmy, dwadzieścia minut.

Billie przeciskała się przez rozbawiony tłum, co chwila przystawała na krótką pogawędkę. Wszyscy świetnie się bawili.

Kiedy krewni Phillipa zagrali na ukulele pierwsze takty „Deep in the Heart of Texas”, wróciła do męża.

Moss uciszył zebranych podnosząc ręce.

Hele mai ai! - krzyknął. – Chodźcie i jedzcie!

Kilku muzyków poszło na plażę, reszta została w ogrodzie. Hawajskie dziewczęta w spódniczkach z trawy kołysały biodrami w rytm melodii. Niejeden mężczyzna zapomniał o jedzeniu, patrząc na nie. Billie była szczęśliwa. Moss widział tylko ją.

– Musimy to powtórzyć, stary – zaproponował Thad, lekko bełkocząc.

– Następnym razem ty będziesz gospodarzem – odparł Moss. – Co tam macie w tej Nowej Anglii?

– Paluszki rybne. I zupę rybną, taką, że palce lizać! Czy mówiłem ci, że jesteś najpiękniejszą kobietą na przyjęciu? – zapytał Billie i spróbował złożyć niski ukłon.

– Już trzy razy – rzucił Moss. – Masz nieźle w czubie, stary.

– Taaak. Billie, zagrasz coś dla mnie? Wkurza mnie ta ich kocia muzyka. Mam ochotę na dobre stare kawałki z naszej pięknej Ameryki. Stary, czy twoja żona może dla mnie zagrać?

– Czemu nie? To zależy od niej. Billie?

– Oczywiście. Co chciałbyś usłyszeć?

– Coś ostrego, rytmicznego. Coś z duszą, boogie-woogie. Wymagam zbyt wiele?

– Skądże. Chyba dam sobie radę. Chodźmy, poruczniku.

Billie usiadła do pianina. Na próbę uderzyła kilka akordów. Instrument był w doskonałym stanie.

Muzyka pochłonęła ją do tego stopnia, że nie była świadoma uważnego spojrzenia, jakim obrzucał ją Thad. Skończyła…

– Przesuń się, Billie – polecił.

Posłuchała go. Zdumiona patrzyła, jak siada koło niej i dotyka klawiszy.

– Zagramy coś na cztery ręce. Masz jakieś propozycje?

– Nie wiedziałam, że grasz.

– Niewiele o mnie wiesz, Billie. Dalej, pokażemy im, co to prawdziwa muzyka.

Roześmiała się.

– Doskonale, poruczniku. Zagramy wszystko, co pan zaproponuje.


* * *

Ostatni goście odjechali. Moss nie ukrywał zadowolenia.

– Było wspaniale, skarbie. Pokazaliśmy się im z najlepszej strony. Mac zrobił sporo zdjęć. Nie będę tu ich wywoływał, wyślę filmy tacie. Posłuchaj, kochanie, Thad, Mac i Jack muszą wracać. Pojadę z nimi dżipem, bo inaczej nie dostanę się rano do bazy. Zobaczymy się w poniedziałek wieczorem.

– Moss, jest dopiero trzecia. Mógłbyś się przespać i rano wrócić fordem. – Jeśli jej nie posłucha, rozstaną się na całe trzy dni. – Proszę, Moss.

– Tak będzie najlepiej, skarbie. W ten sposób zdążę wziąć prysznic i napisać do taty przed moją zmianą. A tak przy okazji, czy mówiłem już pani, pani Coleman, jak pięknie pani wygląda? Hej, co to? Łzy? Billie, kobiety Colemanów nie płaczą przez takie głupstwo. No, chodź, uśmiechnij się do mnie.

Żałosny grymas na jej twarzy wystarczył mu w zupełności.

– Dalej, orły! Kto jest w miarę trzeźwy?

– Ja – odezwał się Thad. – Nie piłem od kilku godzin. Moss, jeśli nie chcesz rano jechać fordem, weźmiesz dżipa, a ja odwiozę chłopaków wozem Billie. Jesteś zmęczony. Drzemka dobrze ci zrobi.

Moss potrząsnął głową.

– Zrobimy, jak powiedziałem.

Billie bez słów dziękowała Thadowi za to, co chciał dla niej zrobić.

– Dobranoc, panowie – pożegnała ich. – Thad, uważaj na drodze. Moss, do poniedziałku. – Odwróciła się i bez słowa weszła do domu. Do końca liczyła, że mąż zostanie.

Thad miał ochotę pięścią zmazać uśmiech z twarzy przyjaciela. Podczas jazdy panowało milczenie. Thad powtarzał sobie, że Moss to jego najlepszy przyjaciel! Nie wolno mu o tym zapomnieć.

Загрузка...