Moss wziął klucz od Billie i otworzył drzwi. Podziwiał wdzięk, z jakim pokrywała rozczarowanie i zakłopotanie. Inna dziewczyna na jej miejscu płakałaby nad poplamioną sukienką, co tylko pogarszałoby sytuację, ale nie Billie. W drodze do domu żartowała i złośliwie nazwała go najpopularniejszym mężczyzną na potańcówce.
– Zajmie mi to minutkę. No, może dwie. – Zachichotała. – Przemokłam do suchej nitki. Włącz sobie radio.
– Przykro mi z powodu twojej sukienki, Billie – powiedział szczerze. – Byłaś najładniejszą dziewczyną. Nie, nie najładniejszą: najpiękniejszą.
Ogarnęło ją przyjemne ciepło. Teraz nie obchodziło jej, co ma na sobie. Moss powiedział, że jest piękna. Nie kłamał, widziała to w jego płonących oczach.
Zniknęła za drzwiami. Z rękami w kieszeniach spacerował po ciemnym salonie. Spod drzwi Billie przenikała smuga światła; drżała i migotała, kiedy dziewczyna kręciła się po pokoju.
Billie zdjęła sukienkę. Tak jak przypuszczała, czerwony napój poplamił także bieliznę z białej tafty. Cała się lepiła, powinna się umyć. Dlaczego mama była taka nieostrożna? Teraz musi się przebierać.
Moss otworzył drzwi. Stłumione światło nocnej lampki nikło w malutkiej garderobie. Zatrzymał się w progu. Niedbale oparty o framugę, w czapce nisko nasuniętej na oczy, nie wyjmował rąk z kieszeni.
Nieświadoma jego obecności, Billie sięgnęła po szlafrok. Wyszła z garderoby nucąc piosenkę „I’ll be seeing you”, którą grano w radio. Moss obserwował ją spod ronda czapki: proste, smukłe plecy, okrągłe pośladki, zgrabne, długie nogi. Na ramionach rozsypały się złote smugi włosów. Stanęła bokiem. Zobaczył drobne sterczące piersi o sutkach różowych jak wnętrze muszli. Miała drobną talię i lekko zaokrąglony brzuch, ostatni ślad dziecięcego tłuszczyku.
Włożyła szlafrok, zawiązała pasek. Odwróciła się na pięcie. Na widok Mossa zamarła w bezruchu. Patrzył jej prosto w oczy. Zobaczył w nich namiętność dorosłej kobiety, która rozjaśniała jej orzechowe oczy złotym blaskiem.
Gorący strumień rozpalał jej ciało, piersi, uda i brzuch. Wpatrzona w niego, rozwiązała pasek. Szlafrok zsunął się z ramion. Odsuwając nogą białą tkaninę, odtrącała zarazem resztki dzieciństwa. W jego stronę wyciągała ramiona kobieta, nie dziewczyna.
Agnes nie spuszczała wzroku z zegara. Dokoła niej wirowały sukienki, grała muzyka. Nie zauważała niczego oprócz upływu czasu. Moss i Billie wyszli godzinę temu. Pobiegła do szatni po sweter. Zdecydowanym krokiem wyszła na ulicę.
Mocno zacisnęła dłonie na kierownicy rzadko używanego studebakera. Zamiast, jak zwykle, od południa, nadłożyła drogi i podjechała od północy. Zaparkowała po przeciwnej stronie ulicy. Siedziała w samochodzie, wpatrzona w białoszary domek na Elm Street. Wóz Mossa stał na podjeździe. Wszystkie okna były ciemne.
Światło ulicznej lampy przenikało cienkie zasłony, spowijało ich ciała srebrnym cieniem. Billie leżała w ramionach Mossa. Włosy na jego klatce piersiowej przyjemnie drażniły jej skórę. Całował ją w szyję, przesuwał usta na piersi. Pieścił je dłońmi, napawał się ich kształtem. Ze względu na niego żałowała, że nie są większe, pełniejsze.
– Nie wiem, co jest słodsze, Billie, ty czy ten napój. Cała się od niego lepisz – mruknął, nie odrywając od niej ust.
Chciała być słodka. Dla niego chciała być wszystkim.
Przeciągnęła się z głośnym westchnieniem. Teraz była dorosła. Moss kochał się z nią i uczynił z niej kobietę. Był taki delikatny, taki ostrożny. Rozpalił w niej ogień, tak że prawie nie poczuła bólu, kiedy pozbawiał j ą dziewictwa. Później, gdy się w niej poruszał, topniała pod jego dotykiem, oddawała mu się bez reszty. Była jego płótnem, a on malarzem, malował ją barwnymi plamami ledwo odkrytej zmysłowości, kształtował ją zgodnie ze swoimi marzeniami, kreśląc na jej ciele zawiłe wzory ustami i dłońmi, swoimi wspaniałymi dłońmi. Kiedy poznał już każdy skrawek jej ciała, Billie Ames zmieniła się z niekształtnej poczwarki w egzotycznego motyla.
Oparty na łokciu, Moss przesuwał palec po jej ciele, nadal rozgrzanym i wilgotnym.
– Za drugim razem będzie lepiej, Billie. Nie chciałem sprawić ci bólu.
– I nie sprawiłeś. Było cudownie. Nigdy nie było mi tak dobrze. Uwielbiam to. Kocham cię, Moss.
W odpowiedzi ją pocałował. Rozchyliła usta, wpuściła go równie ochoczo, jak oddawała mu ciało. Choć wilgotna i rozgrzana, nie miała orgazmu. Wiedział o tym i chciał to zmienić. Pragnął dzielić z nią i dawać rozkosz.
– To nie wszystko – szepnął. – Może być o wiele lepiej. Zobaczysz.
– Zobaczę? Pokaż mi, Moss. Pokaż mi natychmiast – poprosiła. Narastało w niej napięcie, które, jak wiedziała, tylko on mógłby złagodzić. Czy da jej część siebie, którą zachowa i której nigdy nie straci, bez względu na to, dokąd odjedzie?
Zaskoczyły go te słowa. Zakładał, że kochanie się z nią sprawi mu przyjemność, ale nie oczekiwał takiej rozkoszy ani całkowitego oddania z jej strony. Wspaniale reagowała na jego pieszczoty, oddawała mu się jakby to było celem jej istnienia. W jasnym spojrzeniu nie było śladu żalu czy wstydu. Rozchyliła usta w oczekiwaniu na pocałunek. Dotknął ich wargami i odnalazł jej słodycz. Błądziła palcami po jego plecach. Zapragnął jej ponownie. W tej chwili nie wierzył, by kiedykolwiek mógł się nią nasycić. Billie, czego się wcale nie spodziewał, była wyjątkowa. Podniecała go jej gotowość, jej niedoświadczenie i gorliwość.
Obserwował ją, kiedy powoli, z rozmysłem, pieścił piersi, a potem zsuwał dłoń niżej, na brzuch i między rozchylone uda. Przymknęła oczy. Ufała, że nauczy ją tego, co obiecał.
Muskał miękką skórę ud, zanim przesunął rękę wyżej. Poruszyła się nagle.
Jego ochrypły głos zdradzał jego reakcję na jej podniecenie:
– Uwielbiam tak cię dotykać, Billie. Uwielbiam, kiedy mi ulegasz. Dotknij mnie – zachęcał. – Dotknij mnie.
Odnalazła go dłońmi, spragniona poznania tajemnicy, która dawała tyle rozkoszy. Jego napięcie wzmagało jej przyjemność. Choć nabrzmiały i twardy, był wrażliwy i delikatny, pulsował pożądaniem. Zachwyciło ją jego ciało, jej palce badały szerokość klatki piersiowej, płaskość brzucha, siłę ud.
Jej dotyk zapierał mu dech w piersiach. Z jej oczu wyczytał, że pragnęła go tak samo, jak on jej. Zatrzepotała rzęsami, zwilżyła wargi językiem. Zamknął je ustami. Nie przestawał jej dotykać. Poruszała się rytmicznie pod jego dłonią, czekała na spełnienie.
Billie była przerażona płomieniem, który Moss w niej rozpalił, pełna obaw, czy cokolwiek go ugasi. Pustka w niej pragnęła go, żądała wypełnienia. Miała wrażenie, że na świecie istnieje tylko jej ciało i jego dłoń.
Nakrył ją sobą, wsunął się między uda. Z zachwytem patrzył na złote włosy rozsypane na poduszce, białą skórę, młode kształtne ciało. Z oddaniem patrzyła mu w oczy, nie ukrywała pożądania, które w niej wyczuwał.
– Billie, Billie – powtarzał jej imię, jakby to był wiersz. – Jesteś taka kochana.
Podsycał w niej ogień, by powoli doprowadzić do punktu, z którego nie ma powrotu. Szczytowała w jego objęciach, szeptała jego imię, kręciła głową, dyszała głośno. Ugasił płomień. Kiedy ochłonęła, posłała mu uśmiech tak czuty, że ogarnęła go fala uczucia, jakiej nigdy dotąd nie doświadczył. Zapragnął być jej kochankiem, przenieść ją przez próg rozkoszy, poznać tajemnice jej ciała.
– Powiedz mi, że nadal mnie pragniesz, Billie. Powiedz, jak bardzo mnie pragniesz. – Mówił niskim, ledwo słyszalnym głosem. Ona jednak zrozumiała od razu i ochoczo wyszeptała to, co tak bardzo chciał usłyszeć.
Ostrożnie, bardzo ostrożnie, wszedł w nią, wypełnił sobą. Tuliła się do niego, wyginała w łuk. Szukała po omacku jego ust. Poganiała go, rozpalała, zatrzymywała głęboko w sobie. Bez trudu odnalazła i podchwyciła jego rytm. Świadoma narastającego napięcia, razem z nim śpieszyła do rozkoszy.
Osiągając orgazm, znieruchomiała, zanim wstrząsnął nią dreszcz. Jej skurcze sprawiły, że podążył za nią. Wchodził w nią szybkimi, gwałtownymi ruchami.
Miała piękne ciało, reagowała instynktownie, oddawała się całkowicie – to wszystko sprawiło, że gwałtownie szczytował, wraz z nią celebrując jej nowo odkrytą kobiecość.
Ich ciała lśniły od potu. Leżeli na wąskim łóżku, splątani nogami. Opierała mu głowę na ramieniu. Przywrócił ją do rzeczywistości, muskając ustami szyję i piersi. Całował jej skronie, wdychał zapach włosów. Cichym, ochrypłym głosem wymieniał, co go w niej zachwycało.
– Kocham cię – szepnęła.
– Wiem o tym, Billie. – W odpowiedzi pocałował ją z taką czułością, że poczuła łzy pod powiekami.
Agnes przeszła przez trawnik, z dala od chodnika, żeby nie słychać było obcasów stukających po bruku. Cicho uchyliła kuchenne drzwi. Położyła torebkę na stole i przemknęła się do salonu. W radio śpiewał Frank Sinatra. Zza zamkniętych drzwi sypialni córki dobiegał śmiech Mossa i ponaglający szept Billie.
Agnes ciężko opadła na ulubione krzesło swojej matki. Nadsłuchiwała. Wiedziała doskonale, co się dzieje za drzwiami.
Zdawała sobie sprawę, że inna matka na jej miejscu dobijałaby się do drzwi, chcąc uratować córkę przed hańbą. W pewnym sensie jednak Agnes ratowała Billie – i siebie również, przy okazji. Zważywszy na zachowanie Billie ostatnimi czasy i dziwny blask w jej oczach, Moss prędzej czy później zaciągnąłby ją do łóżka. Sztuka polegała na tym, by w każdym nieszczęściu, jak na przykład w wypadku zakochanej po uszy córki, która nie dba o reputację, znaleźć dobre strony. Wylewając sok na sukienkę Billie i aranżując ich sam na sam, postawiła wszystko na jedną kartę. Jak dotąd wszystko szło po jej myśli. Westchnęła głęboko i czekała dalej. Nie może teraz stracić głowy, musi to mądrze rozegrać.
Zgarbiona, o twarzy bez wyrazu, splótłszy ręce na podołku, nieświadoma upływu czasu, czekała. Kiedy Moss, tylko w białych spodniach, stanął wreszcie w progu, pierwsze, co zobaczył, to lodowate spojrzenie Agnes Ames. Radio wypełniało salon piosenką „Boogie-Woogie Bugle Boy” w wykonaniu Andrews Sisters. Billie, która szła tuż za Mossem, wpadła na niego. Dopiero po chwili zrozumiała, dlaczego zatrzymał się w pół kroku.
– Mamo!
Agnes przeniosła wzrok na córkę, potem znów na Mossa. Tak, postawiła wszystko na jedną kartę. Poruszyła się niespokojnie, ale w głębi duszy wiedziała, że wygrała, czuła to każdym nerwem swego ciała. Billie zostanie panią Mossową Coleman. Chwilę tryumfu zakłócała jedynie świadomość, że zwyciężyła nie dlatego, że przechytrzyła Mossa. Nie, to on pozwolił jej wygrać.
Idąc do salonu, Moss myślał o Billie. Co za fantastyczna partnerka w łóżku! Taka chętna. I piękna na swój sposób. Nawet teraz z trudem przychodziło mu uwierzyć w jej gotowość. W jednej chwili miała na sobie szlafrok, a w drugiej – naga wyciągała ku niemu ramiona. Na jego twarzy pojawił się uśmiech zadowolenia – i wtedy zobaczył JĄ. Agnes siedziała na krześle, wpatrzona w drzwi. Nie trzeba geniuszu, aby się domyślić, że czatowała tu od dawna. W oczach miała taki sam błysk jak jego ojciec po dokonaniu dobrej transakcji. W ułamku sekundy podjął decyzję: gdyby mógł, zrobiłby to samo jeszcze raz, bez względu na Agnes. Billie była tego warta.
Przez głowę przeleciało mu powiedzonko ojca: matki od razu podejrzewają gwałt, nie mieści im się w głowie, że ich córeczki są chętne i gotowe. Potem myślą o nieślubnych dzieciach i skandalu towarzyskim. Na końcu, i to je uspokaja, następuje wizja ślubu.
– Proszę zapiąć rozporek, poruczniku – rzuciła Agnes. – Późno już. Nie ma sensu, żebyście wracali na zabawę. Powinien się pan ubrać i wyjść.
Złapany na gorącym uczynku, jak dzieciak na podkradaniu ciasteczek. Chciało mu się śmiać. Pozbawił jej córkę dziewictwa, a ona odprawia go jak służącego. Przeczuwał jednak, że to nie koniec, że jeszcze nie dostała tego, o co jej chodziło. Kątem oka zerknęła na Billie. Zrozumiał. Agnes powie to, co ma do powiedzenia, kiedy córki nie będzie w pobliżu. Śmiech łaskotał go w gardle. Tato, ty stary zbereźniku, ani słowem nie wspomniałeś o takich matkach.
Billie ciaśniej owinęła się szlafrokiem. Na widok matki, siedzącej spokojnie pod drzwiami, ugięły się pod nią nogi. Złapała Mossa za ramię, nie aby dodać mu otuchy, lecz by utrzymać równowagę. Zaprotestowała, kiedy Agnes potraktowała go jak nieposłusznego chłopczyka:
– Mamo, to nie jest wina Mossa. Pragnęłam tego i niczego nie żałuję! – krzyknęła. – Proszę, uwierz mi. Kocham go, zrozum.
Moss czuł jej paznokcie w swoim ramieniu. Jakie to szlachetne. Malutka Billie wyznaje mu miłość i broni przed Agnes. Właściwie to on powinien był wygłosić tę kwestię. Billie ukradła mu rolę. Nie mógł dłużej opanować śmiechu. Objął ją i przyciągnął do siebie. Ten mały gest wystarczył Agnes. Zagryzła wargi, żeby nie zdradzić się uśmiechem, i skryła twarz w półmroku.
Billie przysiadła na skraju łóżka. Moss się ubierał. Potrzebowała otuchy. Pragnęła usłyszeć, że ją kocha, ale nie śmiała zapytać. Co będzie, kiedy wyjedzie? Czy wróci? Gdyby poprosił, by z nim odeszła, teraz, natychmiast, zrobiłaby to. Dobry Boże, pozwól mu wrócić. W milczeniu obserwowała, jak starannie, bez pośpiechu zapina koszulę.
Moss unikał jej wzroku. Nie umiał sobie dać rady z miłością, którą widział w jej oczach. Życie nauczyło go, że ten, kto kocha, żąda czegoś w zamian. Seth domagał się posłuszeństwa. Wolał nie myśleć, o co poprosi Billie. Naprawdę przerażało go, czego zażąda Agnes. Wiedział, że powinien przytulić Billie, uspokoić ją. Biedactwo. Co napawa ją większym strachem? Gniew Agnes czy obawa, że on nie odwzajemnia jej uczuć? Ze strony matki nie musiała się niczego obawiać. Wszystko poszło tak, jak to sobie zaplanowała, oblewając ją sokiem. A więc zostawał on. Miłość? Nie. Jeszcze nie. Wziął ją w ramiona. Była taka ciepła i miękka. Z uśmiechem przytuliła się do niego. Jej głowa idealnie mieściła się w zagłębieniu jego ramienia. Musi się zastanowić. Nie tutaj jednak. Powinien stąd wyjść. Pocałował ją w usta, w czubek nosa, w zamknięte oczy, znowu w usta.
– Zadzwonię do ciebie jutro przed południem. Admirał gra w golfa i będę sam w biurze. Wtedy porozmawiamy. Dobranoc, Billie.
– Dobranoc, Moss. – Miała łzy w oczach. Sprawiała wrażenie zagubionej, smutnej i przerażonej.
– Nie martw się. Wszystko będzie dobrze.
Nie cierpiał płaczących kobiet. Zaraz miały czerwone oczy, łzawy głos i głośno wycierały nos. Jego siostra ciągle płakała. Boże, ileż rzeczy musi ścierpieć mężczyzna.
– Nie płacz. – Troskliwy ton samego go zdumiał. Tak, zależało mu na Billie. – Zostań tu. Nie odprowadzaj mnie do drzwi. Zadzwonię jutro.
Kiedy zamknęły się za nim drzwi, Billie osunęła się na łóżko. Z zaciśniętymi piąstkami czekała na matkę. Serce waliło jej głośno. Nie żałowała tego, co zrobiła, nigdy tego nie pożałuje. Moss porozmawia z Agnes. Obiecał zadzwonić następnego dnia i zadzwoni. Spojrzała na zmiętą pościel. Wyczerpana, wtuliła twarz w poduszkę, nadal pachnącą płynem po goleniu Mossa, i pozwoliła popłynąć łzom.
Było cudownie, dokładnie tak, jak to sobie wyobrażała. Zadowoliła go, sam to powiedział. Wspomnienie jego siły, jego czułości, jego pożądania wywołało uśmiech na jej twarzy. Poczerwieniała, wspominając swoje zachowanie. Czy możliwe, by coś równie cudownego było niewłaściwe? Moss tak nie uważał, w innym wypadku nie kochałby się z nią. Teraz określenie „robić to”, używane przez rówieśników, nie przeszłoby jej przez gardło. Jak zwierzęta. Moss i ona wcale „tego” nie robili – kochali się. Choć niedoświadczona, wiedziała, na czym polega różnica.
Gdzie Agnes? Dlaczego nie wpada do pokoju, by wyrazić niesmak i dezaprobatę? Billie spodziewała się krzyków, gróźb, przestróg.
Kiedy wskazówki zegara wskazywały pierwszą, zgasiła światło i zasnęła z głową na poduszce Mossa.
Moss jechał powoli. Ciepła letnia bryza rozwiewała mu włosy. Byłby to cudowny wieczór, gdyby nie zostali przyłapani na gorącym uczynku jak dzieciaki w stodole. Parsknął śmiechem. Cholera, prawie cudowny. Nie myślał na razie o przyszłości. W najbliższym czasie dzisiejsza noc się nie powtórzy. Agnes pozwoliła mu sprawdzić towar i tyle. Od tej chwili wszystko jest w jego rękach – albo zdecyduje się na kupno – czyli małżeństwo – albo wycofa się całkowicie.
Koło wartowni niedbale pomachał legitymacją. Musi to wszystko przemyśleć. Odstawił samochód, wszedł do kwatery i zdjął mundur. W dresie wrócił do biura admirała. Postanowił, tak jak obiecał, rozebrać, wyczyścić i naprawić zabytkowy kompas. Admirał doceniał smykałkę mechaniczną Mossa, toteż zawsze czekało niego jakieś radio czy zegarek do reperacji.
Pracował powoli i uważnie. Kiedy skończył, ku jego zdumieniu wschodziło słońce. Ostrożnie odstawił kompas na biurko zwierzchnika, szybko naszkicował łysego człowieczka wyglądającego na pilota i podpisał: KILROY TU BYŁ. Nie wiedział, skąd się wziął ten popularny slogan, ale rozbawił go bilecik do admirała. Bardziej niż śmiać, chciało mu się płakać. Oto siedzi w biurze i naprawia kompasy i radia. Nie tak wyobrażał sobie udział w wojnie. Pragnął być w powietrzu, oderwać samolot od pokładu lotniskowca i polecieć na spotkanie losu. Musi się stąd wyrwać, jednak nie chce postępować wbrew woli ojca. Seth jest stary, a Moss, jak ojciec zwykł mawiać, to jego szansa na nieśmiertelność. Seth go kochał. Przez wzgląd na tę miłość Moss był mu posłuszny. Seth pragnął założyć dynastię, dynastię Colemanów. W Mossie widział ojca przyszłych pokoleń Colemanów, które odziedziczą fortunę zarobioną dzięki sprytowi i szczęściu. I może, tylko może, właśnie teraz uda się Mossowi ułagodzić ojca, a jednocześnie spełnić swoje marzenie – latać. Walczyć. Mierzyć się z wrogiem i zwyciężać. Niemal czuł upojny smak wygranej. Bał się tylko, że wojna się skończy, zanim i on weźmie w niej udział.
Zmęczonym krokiem wrócił do baraku, w którym mieszkał z innymi oficerami. Dźwięk pobudki zabrzmiał akurat w chwili, kiedy z ręcznikiem na biodrach wychodził spod prysznica.
– Okay, lenie, ruszać się! Jesteście z ołowiu czy co? – Thad Kingsley wrzeszczał do mężczyzn na pryczach. – Patrzcie, jaki Coleman jest czysty i żwawy. To się nazywa oficer! No, wstawać!
– Odczep się – warknął Moss. – Nie jestem dzisiaj w nastroju do żartów.
– O! Ma za sobą wspaniałą noc! Potańcówkę w szkole! Ach, ta młodość! Bawiliście się do białego rana? Opowiedz nam!
Moss znosił przycinki kolegów, dopóki Jack Taylor nie zerwał mu ręcznika z bioder. Zagwizdał z podziwu:
– No no, wygląda na to, że była to naprawdę niezła noc.
Moss dopadł go w okamgnieniu. Nagłą ciszę przerwał odgłos uderzenia. Jego pięść wylądowała na szczęce Jacka.
– Jezus Maria! – jęknął Taylor. – Co cię ugryzło, Coleman? Nie można z tobą pożartować? – Masował szczękę, puchnącą w oczach. – Potrafisz kpić z innych, ale sam nie znosisz złośliwości, co? Kogo obchodzi, czy przeleciałeś tę pannę, czy nie? Wszystkich i tak nie zdobędziesz.
– Nie twoja sprawa – burknął Moss. – Nie czepiaj się mnie, jasne? Przyłóż sobie lodu. – Z tymi słowami wszedł do łazienki.
Thad Kingsley wzruszył ramionami.
– Zakochał się, i tyle. Daj mu spokój, Taylor. Coś go gryzie. Powie nam, jeśli zechce.
Thad przypomniał sobie ładną blondynkę, z którą przed kilkoma tygodniami widział Mossa w USO. Zmarszczył brwi. Żartował mówiąc, że Coleman się zakochał, teraz jednak pomyślał o tym poważnie. Czyżby osóbka tak słodka i naiwna jak Billie Ames zdobyła serce teksaskiego uwodziciela? Nie udało się to wielu bardziej doświadczonym kobietom. Nagle mu pozazdrościł; Colemanowie zawsze zagarniają dla siebie najlepsze kąski. Jednocześnie zaś ogarnęła go fala współczucia dla Billie.
Agnes krzątała się po kuchni i szykowała śniadanie. W całym domu pachniało świeżo zaparzoną kawą. Sublokatorki wyszły do pracy przed szóstą. Billie i Agnes były same. Czas, by wyszła z pokoju i spojrzała matce w oczy.
Nader trudno wykazać się odwagą o siódmej trzydzieści rano. Billie nalewała kawę drżącymi rękami. Czekała, aż Agnes zacznie rozmowę. Kiedy matka skubnęła tost i upiła łyk kawy, Billie spociła się ze strachu. Już wiedziała, na czym polega taktyka Agnes. Ponieważ to Billie jest winna, ponieważ to ona złamała reguły, ona właśnie ma odezwać się pierwsza. Głośno zaczerpnęła tchu:
– Mamo, jeśli chodzi o wczorajszą noc… Zawiodłam cię, wiem i rozumiem to. Nie proszę o wybaczenie. Proszę o wyrozumiałość. Kocham Mossa, mamo. To nie była jego wina. Mamo, to ja…
– Cóż, Billie, to bynajmniej nie poprawia mojego samopoczucia – rzuciła zjadliwie Agnes. – Nie wiedziałam, że jesteś rozpustna.
– Mamo, ani wczoraj nie byłam, ani dzisiaj nie jestem rozpustna – odparła stanowczo. – Kiedy dwoje ludzi się kocha, nie ma w tym nic złego. Ani w tym, że chcą być ze sobą. Że chcą się kochać. – A potem wziąć ślub, dodała w myśli.
– Rozumiem. – Ton Agnes nadal był lodowaty. – Czy przyszło ci do głowy, że mogłaś zajść, w ciążę? Nie wiem, czy wiesz, ale to się zdarza. Co będzie, jeśli spodziewasz się dziecka, a Mossa przeniosą gdzie indziej? On chce wyjechać. Nie ma zamiaru siedzieć w Filadelfii do końca wojny.
– Porozmawiam z nim. Nie róbmy z tego tragedii.
– Billie, martwisz mnie. Porządne dziewczęta nie sypiają z mężczyznami przed ślubem. Nie chcę, żeby plotkowano o tobie jak o Cissy. O tak, ja również słyszałam – wyjaśniła, widząc zdumione spojrzenie córki. – Nie wiem, jak jej matka może chodzić z podniesionym czołem.
Agnes pochyliła się nad talerzem, żeby Billie nie dostrzegła jej uśmiechu. Wszystko szło zgodnie z planem. Musi tylko pamiętać, żeby mówić odpowiednie rzeczy w odpowiednim czasie. Upiła łyk kawy. Sama przed sobą nie chciała przyznać, że wstrząsnęły nią słowa Billie. Siła nie była cechą charakterystyczną jej ślicznej córki. To Moss Coleman przyczynił się do rozwoju tej siły. Billie nie może się zorientować, że Agnes nią manipuluje. Z westchnieniem żalu wróciła myślą do minionych lat, kiedy Billie była posłuszna i łatwa do prowadzenia. Pozwalała się kształtować zgodnie z wyobrażeniami matki. Billie Ames uważano powszechnie za ładną, utalentowaną dziewczynę. A niby dlaczego pani Fox widziała w niej potencjalną synową? Wszystko dzięki Agnes, która szykowała ją do życia lepszego niż obecne. Teraz ostrożnie, Billie musi sądzić, że kieruje się własną wolą.
– Billie, jesteś taka młoda. Moss jest od ciebie starszy, bardziej doświadczony. Nie pasujecie do siebie. Zapewne miał już wiele kobiet i będzie miał jeszcze więcej. Nie chcą, żeby cię skrzywdził. Nie chcę, żeby cię wykorzystał i porzucił. Popatrz, co się stało z Cissy. Nie o takim losie dla ciebie marzyłam. Najlepiej będzie, jeśli już nigdy się z nim nie spotkasz. Zapomnij o tej nocy.
– Nie! Kocham Mossa, a on kocha mnie. Poprosi mnie o rękę i przyjmę go. A jeśli mi się nie oświadczy, i tak będę na niego czekała, choćby do końca świata! Kocham go! – W jej oczach zalśniły łzy. Agnes ogarnęła fala współczucia, jednak była zdecydowana nie ulegać emocjom. Billie rzuciła serwetkę na stół i wybiegła z kuchni.
Agnes dopiła kawę i wstawiła kubek do zlewu. W ślad za córką poszła do jej pokoju, zamykając za sobą drzwi.
– Nie toleruję takiego zachowania, Billie. Skoro chcesz być dorosła i postępować jak dorosła, zachowuj się odpowiednio. Dzisiaj zastąpisz mnie w Czerwonym Krzyżu. Masz tam być o dziewiątej i zostać do obiadu. Weź prysznic i idź. Zadzwonię i uprzedzę, że mnie zastąpisz. Jestem zbyt zdenerwowana, żeby pracować – dodała.
Poczucie winy nie pozwoli Billie odmówić. Oczywiście miała rację. Znowu.
Gdy tylko Billie zniknęła za drzwiami, Agnes sięgnęła po telefon. Poprosiła, by połączono ją z podporucznikiem Mossem Colemanem w biurze admirała McCartera. Czekając, bawiła się kalendarzem. Policzyła dni od ostatniej miesiączki Billie. Moss Coleman i jemu podobni nie zawracali sobie głowy antykoncepcją, Agnes gotowa była założyć się o miesięczny przydział żywności. Przełknęła głośno ślinę. Doprawdy, wielce ryzykowała. Do głowy jej nie przyszło, że tak naprawdę ryzykowała Billie, bo to ona mogła zajść w ciążę.
– Biuro admirała McCartera. Podporucznik Coleman przy telefonie.
– Poruczniku, tu Agnes Ames. Czy moglibyśmy porozmawiać, kiedy skończy pan służbę? O której mam na pana czekać przy wejściu na teren jednostki?
Nie owijała w bawełnę. Zamierzała dobić z nim targu. Usta Mossa wykrzywił złośliwy uśmiech. Spóźniła się. Czekał na jej telefon od ósmej.
– Dobrze, proszę pani. Kończę dzisiaj o trzeciej. Do zobaczenia, pani Ames.
Wołowina. Ropa. Elektronika. Rancho. Setki akrów ziemi. Pieniądze. Władza. Prestiż. Wszystko, czego pragnęła dla Billie. Billie podzieli się z matką.
Agnes szybko napisała krótkie liściki do sublokatorek. Bardzo jej przykro, że oznajmia im to tak nagle, ale nie może dłużej wynajmować pokoi. Zakleiła koperty i wsunęła je pod drzwi. Dawno nie była w równie dobrym nastroju.
Okolice koszar nie należały do ulubionych miejsc Agnes. Czekanie na Mossa umilała sobie obserwowaniem marynarzy. Nie była jeszcze stara i niechętnie musiała przyznać, że mundur rzeczywiście ma w sobie coś pociągającego. Przez chwilę zapragnęła znów być młoda, ale zaraz przywołała się do porządku, dodając „pod warunkiem, że wiedziałabym to, co wiem teraz”.
W studebakerze było gorąco i duszno, na dodatek powietrze wypełniał zapach płynu hamulcowego, który ten idiota w warsztacie rozlał na wykładzinę. Przejrzała się w bocznym lusterku. Chciała kontrolować sytuację, a do tego należy wyglądać jak najlepiej.
Moss Coleman minął wartownika o piętnastej czterdzieści. Spóźnił się czterdzieści minut. Nie przepraszał ani się nie tłumaczył.
– Dzień dobry pani – wsiadł do studebakera z szerokim uśmiechem.
– Witam, poruczniku – odparła chłodno. Nacisnęła pedał gazu. Bawiła go cała sytuacja. Gdyby ojciec o tym wiedział, zzieleniałby. Jego syn dobija targu z kobietą. Jednocześnie irytowało go opanowanie Agnes. Powinna być wściekła. Przecież pozbawił jej córkę dziewictwa! Panowała nad sobą lepiej niż jego ojciec. Agnes Ames to suka. No tak, a ojciec to skurczybyk. On pewnie także wyrośnie na skurczybyka, choć na razie dopiero zaczynał edukację w tym kierunku. Agnes chyba wie, że spełni jej żądania. Wyczuwał jej zadowolenie. W porządku, ale niech się staruszka trochę pomęczy.
– Doskonale pan dzisiaj wygląda, poruczniku. Upał jest okropny, prawda? Liczę, że deszcz ocali mój ogródek.
– Dziękuję pani. – W ostatniej chwili ugryzł się w język i nie odwzajemnił komplementu dodając, że wygląda jak tryumfatorka.
– Czy rozmawiał pan dzisiaj z Billie? – zapytała otwarcie.
– Zadzwoniła do mnie z Czerwonego Krzyża. Podobno zastępuje panią, bo pani źle się czuje. Moja mama zawsze robi sobie okłady z octu na ból głowy.
– Proszę sobie darować te rady. Przejdźmy do rzeczy. – Zaparkowała przed dużym centrum handlowym. – Ani ja, ani pan nie mamy ochoty na kawę, więc zrezygnujemy z tego.
Czytała w jego myślach, zupełnie jak ojciec. Nie był ani zaszokowany, ani zdziwiony jej słowami. Nawet ojciec nie rozegrałby tego lepiej. Agnes Ames była, jak to określał Seth, kobietą z ikrą.
– Nie wątpię, że w tej sytuacji nie zostawi pan mojej córki na lodzie. Wzruszył ramionami, czym ją zdenerwował.
– Niewykluczone, a nawet bardzo możliwe, że Billie jest w ciąży – stwierdziła. – Wczoraj zapewne ani pan, ani jej nie była w głowie antykoncepcja i ewentualne skutki nieostrożności. W każdym razie każdy lekarz potwierdzi, że był to niewłaściwy moment.
Niewłaściwy dla Billie, idealny dla Agnes. A dla niego? Nie minęły jeszcze dwadzieścia cztery godziny, a Agnes już załatwiła ciążę. Chyba nikt lepiej niż ona nie rozumiał powiedzenia „skorzystać z okazji”.
– Czego pani ode mnie chce, pani Ames? Tylko proszę mówić wyraźnie, żeby durny kowboj wszystko zrozumiał. – Jej rumieniec sprawił mu radość. Po teksaskim akcencie nie było śladu, po dobrym samopoczuciu również. Teraz rozmawiali o interesach. Billie to towar. Gdyby mógł, znienawidziłby tego sępa; niestety, wtedy musiałby znienawidzić również siebie.
– Nie chodzi o to, czego ja od pana chcę, Moss, lecz czego Billie będzie potrzebowała. Na wypadek gdyby uszło to pańskiej uwagi: Billie pana kocha, jest w panu zakochana po uszy. Jak pan widzi, nie pytam o pańskie uczucia, w tej chwili nie grają one żadnej roli. Chcę, żeby ożenił się pan z moją córką, co ocali zarówno jej, jak i pana reputację.
Ocali jego reputację? O co jej chodzi? To znaczy, oprócz tego, że chce go za zięcia. Był zdziwiony, że otwarcie, bez eufemizmów, mówi o seksie i ciąży. Coś jest nie tak. Agnes miała minę kota, który właśnie połknął kanarka. Mossowi zdawało się, że to jego piórka przyjemnie łaskoczą ją w gardło.
Już-już miał jej odpowiedzieć, kiedy postanowił przez chwilę przetrzymać ją w niepewności. Należało jej się. Moss podjął decyzję już dawno, kiedy reperował kompas admirała. Oczywiście ożeni się z Billie. Pomijając fakt, że naprawdę ładna z niej dziewczyna i doskonała partnerka w łóżku, Billie Ames stanowiła idealne rozwiązanie jego problemów z Sethem. Ojciec koniecznie chciał wnuków. Dając mu Billie i dziecko, będzie mógł z czystym sumieniem poprosić o nowy przydział. Dzięki Billie i dziecku wyjedzie na Pacyfik, zamiast tkwić za biurkiem w Filadelfii.
– Dziś wieczorem poproszę Billie o rękę – oznajmił. Nie ukrywał szerokiego uśmiechu.
Agnes zamurowało. Nie przypuszczała, że pójdzie tak łatwo. Była przygotowana na dłuższą walkę. Coś jej mówiło, że to nie ona Mossa, lecz on ją wykorzystał. Darowanemu koniowi nie zagląda się jednak w zęby. Bez słowa przekręciła kluczyk w stacyjce. Moss włączył radio, nasunął czapkę na oczy i rozsiadł się wygodnie. Nie zwracał na nią uwagi, wsłuchany w rewelacje z procesu Helen Trent. Jego zachowanie drażniło ją, ale pewnie właśnie tacy są ludzie w Teksasie. W Teksasie…
Wysadziła go przy bramie. Niebo zdążyło już zaciągnąć się chmurami. Odjechała nie dalej niż milę, kiedy rozpętała się burza. Agnes zjechała na pobocze. Nie chciała ryzykować, nie teraz, kiedy otwierały się przed nią złote bramy Teksasu. Kobietom takim jak Agnes Ames nieczęsto udaje się pokonać przepaść między biedą i pracą a luksusem. Luksusem Colemanów. Oto wkrótce dostanie wszystko, co jej się należało od dnia, w którym przyszła na świat, płacząc co sił nad jego niesprawiedliwością. Bo, wspominała teraz, jej życie pełne było niesprawiedliwości od samego początku, od urodzenia się jako córka Maude i Matthew Neibauerów, bogobojnych, ubogich rodziców, po żałosne małżeństwo z Thomasem Amesem, zawarte z przekory.
Już jako dziecko Agnes zastanawiała się, czyjej życie nie potoczyłoby się inaczej, gdyby Neibauerowie nie zamieszkali w domku przy Elm Street, które Maude odziedziczyła po matce. Maude wyszła za Matthew, prostego robotnika, wbrew woli rodziców. Wiedziało o tym całe miasto. Wszyscy kręcili nosem, że jedna z nich popełnia taki mezalians.
Maude, nerwowa i drażliwa, we wszystkim doszukiwała się kpin i złośliwości. Zaciskając zęby, wieszała pranie o świcie, żeby nikt nie widział, że robi to sama, bo nie stać jej na pomoc domową. Bielizna wisiała zawsze między pościelą, śnieżnobiałą, bo Maude wlewała wybielacz całymi litrami. Biel była w jej oczach symbolem przyzwoitości. Brudny kombinezon Matthew suszył się w piwnicy. Nie trzeba przypominać sąsiadom, że Matthew, hydraulik, nie nosi jak oni garnituru i krawata. Życie Maude było jednym pasmem przeszkód nie do pokonania.
Do obowiązków Agnes, odkąd podrosła, było sprzątanie domu w każdą sobotę przed dziesiątą rano, aby nikt jej nie zobaczył. Szorowała, klęcząc na kolanach, ganek i białe kolumienki, aż wszystko lśniło z daleka.
Pewnego lata ojciec doznał uszkodzenia kręgosłupa i nie pracował przez całe lato. Przez kilka tygodni jedli tylko warzywa z ogródka; nader rzadko pozwalali sobie na plasterek bekonu. Agnes nigdy nie narzekała, nawet jeśli odchodziła głodna od stołu. Do dzisiaj jednak przenikał ją dreszcz na wspomnienie upomnień matki, by nie mówiła przyjaciołom, że nie jadła mięsa.
Przyjaciele – jakże niewielu ich miała podczas dorastania. Wolno jej było przyjmować gości tylko na werandzie. Nigdy nie zapraszała ich do kuchni na ciasteczka. Maude obawiała się, że opowiedzą rodzicom o porysowanej podłodze, niemodnej zastawie i wyszczerbionych szklankach.
Agnes często podejrzewała, że ją adoptowano. Miała nadzieję, że tak właśnie było. Nie chciała mieć nic wspólnego z tymi ponurymi, nijakimi ludźmi. Nie wyobrażała sobie Maude nagiej w objęciach Matthew. Z ich sypialni nigdy nie dobiegał żaden odgłos.
Thomas Ames urzekł ją uśmiechem i błyskiem w ciemnych oczach. Dał jej ciepło i uczucie, których tak potrzebowała. Maude była przerażona. Thomas nie był odpowiedni, i już. To leniwy, uparty grzesznik. Jego domem był ciasny pokoik nad barem przy Dwunastej Ulicy. Nie będzie w stanie zapewnić Agnes Neibauer odpowiedniej przyszłości.
Agnes obchodziła teraźniejszość. Chciała Thomasa, jego uśmiechu i czułości.
Kiedyś podsłuchała kłótnię Maude i Matthew.
– Nie pojmuję, jak mogłam nie słuchać matki – wrzeszczała Maude. – Nie myliła się co do ciebie, tak jak ja mam rację w sprawie Agnes i tego chłopaka Amesów!
Agnes i Thomas Ames pobrali się w Elkton, w stanie Maryland. Był to ślub cywilny. Agnes miała wówczas siedemnaście lat. Jak można się było spodziewać, wkrótce po narodzinach Billie doszła do wniosku, że zamieniła jedno nudne życie na drugie, takie samo. Kiedy wygasła namiętność, z trudem znosiła Thomasa i jego zaloty w piątkowe noce. Po śmierci Maude i Matthew Amesowie spakowali swój skromny dobytek i razem z Billie wprowadzili się do domku przy Elm Street. Nic sienie zmieniło. Agnes robiła to samo co wcześniej Maude i z każdym dniem nienawidziła tego coraz bardziej.
Zawsze pragnęła więcej, jak jednak to osiągnąć? Nie modlitwą, to wie każdy głupiec, ciężka praca też nie czyni cudów. Władza, intelekt i wyobraźnia, oto czego potrzeba!
Thomas Ames, mąż i ojciec, umarł z braku wyobraźni, choć to właśnie fantazja ściągnęła na niego uwagę Agnes. Czas, zmartwienia i rachunki do zapłacenia zostawiły swój ślad. Robił co mógł, Agnes przyznawała to niechętnie, ale najlepiej postąpił tamtego dnia, kiedy wydał ostatnie tchnienie na kuchennej podłodze. Umarł, zanim zdążyła do niego podejść.
Nie oszczędzała na pogrzebie. Sąsiedzi, ba, wszyscy parafianie z podziwem dotykali brązowej trumny. Agnes była zadowolona. Nikt nigdy nie policzył, ile bezmięsnych obiadów zjadły z Billie, zanim zapłaciły za trumnę.
Zaledwie dwie godziny po pogrzebie skromna garderoba Thomasa Amesa znalazła się w kościelnej skrzyni dla ubogich. Agnes odwróciła materac na drugą stronę i zasłała łóżko najlepszą, haftowaną pościelą. Potem osunęła się na kolana i dziękowała Bogu, że zabrał Thomasa tak szybko. Nie zniosłaby konieczności pielęgnowania go. W jej życiu i tak dosyć było niesprawiedliwości.
Burza minęła. Agnes opuściła okno i wytarła szybę lnianą chusteczką. Cały świat się zielenił. Drzewa, krzaki, nawet ona miała na sobie zieloną sukienkę. Zieleń, kolor pieniędzy.
Co za wspaniały dzień.