– Jestem Sam Telford z firmy Manhattan Office Cleaners. Miałam się tutaj zgłosić.
Właściwie miała na imię Samantha, ale wolała, by zwracano się do niej w skróconej formie. Czuła się nieswojo. Nie dość, że biegła przez całą drogę, to w dodatku złapała ją majowa ulewa i teraz wprost ociekała wodą. Nie śmiała siąść na wytwornym, wyściełanym krzesełku.
Sekretarka, elegancka pani w średnim wieku, popatrzyła na nią ze skrywanym niesmakiem.
– Czy to pani sprzątała wczoraj nasze biuro?
– Tak.
– A więc chodzi o panią. Tyle że spodziewaliśmy się pani dużo wcześniej. Czekaliśmy od rana, a teraz jest już po drugiej.
– Byłam na zajęciach, dopiero co wróciłam. Kierownik złapał mnie dosłownie przed chwila, ledwie zdążyłam wejść do mieszkania. Domyślam się, że coś się stało.
– Można to tak ująć – padła zwięzła odpowiedź. – Zechce pani chwileczkę zaczekać.
Sam zagryzła usta. Za nic nie może sobie pozwolić, by wpaść teraz w tarapaty, nie mówiąc już o utracie pracy, jej jedynego źródła utrzymania. Na koncie miała ostatnie sto dolarów i nie mogła doczekać się wypłaty. Praca dawała jej niezależność. Prędzej umrze, nim zwróci się do ojca, malarza o międzynarodowej sławie, który nigdy, choć była jego córka, nie uznał jej istnienia. Kiedyś na wydziale obiło się jej o uszy, że ojciec mieszka teraz na Sycylii, wraz z ostatnią kochanka.
Jeszcze nadejdzie dzień, gdy i ona zdobędzie sławę, zostanie uznaną artystką i wtedy stanie z nim twarzą w twarz. Z utęsknieniem czekała na tę chwilą. Nie tylko po to, by wreszcie doszło do tej konfrontacji, ale by udowodnić ojcu, że i bez jego pomocy odniosła sukces.
Wyrządził tyle zła i zniknął z ich życia. Ale nie na zawsze, zarzekała się mściwie.
– Panna Telford? Pan Kostopoulos chce się z panią widzieć.
Sam wszechpotężny Kostopoulos? Zdenerwowała się jeszcze bardziej. Cały ten sześćdziesięcioośmiopiętrowy biurowiec, usytuowany w najdroższej części Manhattanu, był własnością firmy Kostopoulos Shipping and Export.
Spięta, ruszyła w kierunku podwójnych drzwi prowadzących do gabinetu, który sprzątała niecałe osiemnaście godzin temu. Przemoczone tenisówki wydawały dziwny odgłos, kiedy stąpała po lśniącej marmurowej posadzce. Ten dźwięk jeszcze bardziej potęgował jej napięcie.
Mimowolnie zerknęła na ścianę i odetchnęła z ulgą, widząc wśród wyeksponowanych tu płócien i grafik obraz Picassa. Przez chwilę już się bała, że została wezwana, bo w nocy dokonano włamania. A przecież dzieło Picassa powinno znajdować się w muzeum, na przykład w paryskim D'Orsay, by cały świat mógł cieszyć nim oczy, a nie w prywatnej kolekcji, gdzie podziwiać go mogli tylko wybrańcy.
Uderzająca w swojej prostocie, a mimo to pełna wdzięku kompozycja rąk, trzymających bukiet kwiatów, z pewnością wyszła spod ręki mistrza. Przypuszczalnie była to nieznana wersja znakomitego płótna Petit Fleurs, warta fortunę. Do transakcji doszło zapewne w wyniku poufnych negocjacji z rodziną Picassa.
Ciekawe, jak ten gabinet wygląda w dziennym świetle, przemknęło jej przez myśl. Obrzuciła pokój pośpiesznym spojrzeniem i znieruchomiała, bo jej wzrok przykuła potężna sylwetka stojącego przy oknie mężczyzny. W tym urządzonym w hellenistycznym stylu wnętrzu nieodparcie kojarzył się z greckim bogiem, który zstąpił z Olimpu. Nie mogła oderwać od niego oczu. Rzeczywiście jest numero uno.
Surowo ściągnięte rysy świadczyły, że był pogrążony w jakichś ponurych rozważaniach. Wzdrygnęła się na myśl, że może ma to jakiś związek z nią. Mężczyzna zdawał się być zupełnie obojętny na otaczający go luksus. Stał nieruchomo, wpatrzony w niewidoczny punkt w przestrzeni.
Przyglądała mu się w milczeniu. Miała duszą artysty i żyła w świecie barw, nic więc dziwnego, że tak poruszyła ją głęboka czerń jego włosów. Tak głęboka, że nawet promień słońca nie mógłby jej przebić. Może to kolor z czasów, nim jeszcze Bóg stworzył światło?
Rysy twarzy, a zwłaszcza linia brwi, niepokoiły, przykuwały uwagę. Jednak największe wrażenie zrobiła na niej długa blizna na prawym policzku, chyba ślad po dawnej ranie, widoczny z powodu szybko rosnącego zarostu. Wydawało jej się dziwne, że mający takie pieniądze, niewyobrażalne dla większości śmiertelników, nie zrobił sobie operacji plastycznej.
Był w eleganckim, szytym na miarę garniturze z szarego jedwabiu, ale podświadomie wyczuwała w nim skrytą, drapieżną, siłę.
Pewnie nikt, kto stykał się z nim po raz pierwszy, nie od razu potrafił otrząsnąć się z wrażenia, jakie wywierała jego twarz. Gdyby była rzeźbiarką, chciałaby ją wyrzeźbić.
– Proszę wejść, panno Telford.
Poczuła na sobie jego uważne spojrzenie. Miał czarne, nieprzeniknione oczy, przed którymi nic nie mogło się skryć. Skrzywił się lekko. Najwidoczniej nie przypadła mu do gustu.
Przy swoich stu sześćdziesięciu paru centymetrach wzrostu, pod jego taksującym spojrzeniem poczuła się jeszcze drobniejsza. Była w dżinsach i starej dżinsowej koszuli, którą kiedyś ozdobiła własnoręcznie zrobionymi stemplami. Koszula nie była zła.
Może skrzywił się, widząc jej fryzurę? Rano tak się śpieszyła, że nie zdążyła znaleźć ulubionej apaszki i zamiast niej, złapała kawałek sznurkowego łańcuszka, zaprojektowanego do wieszania doniczek z roślinami. Tym sznurkiem związała włosy. Jeśli zostawiała je rozpuszczone, wyglądały jak złocista burza.
– Przecież już weszłam. – Nie mogła się powstrzymać od zgryźliwej uwagi. Nie da mu się zastraszyć.
– Podobno to pani sprzątała w nocy mój gabinet.
Mówił doskonale po angielsku. Nigdy dotąd nie słyszała tak głębokiego głosu. Wiedziała, że nie jest do niej dobrze nastawiony, ale mimo to nie umknął jej uwagi ciekawie brzmiący, leciutki grecki akcent.
Sam, spójrz prawdzie w oczy, przemówiła w duchu do siebie. Jeszcze nigdy nie zdarzyło ci się widzieć takiego wspaniałego faceta. Nawet w marzeniach.
– Owszem.
– A co się stało z człowiekiem, który zwykle tu sprząta?
– Rozchorował się i prosił, bym go zastąpiła.
Nadal ani drgnął. Stał na szeroko rozstawionych nogach. Właściwie tak można sobie wyobrazić Zeusa, pomyślała. Wyglądał bardziej na czterdzieści niż trzydzieści lat, ale i tak wydawał się wyjątkowo młody jak na człowieka stojącego na czele imperium. Jeśli wierzyć plotkom kursującym na jego temat, cała masa piosenkarek, modelek i aktorek próbowała go usidlić, ale do tej pory żadnej się to nie udało.
Oczywiście to wcale nie znaczy, że gdzieś tam w świecie nie istnieje ta jedna jedyna, przy której mięknie. Podobno regularnie podróżuje do Grecji, prawdopodobnie ma tam kogoś, jakąś piękność z rodzinnego kraju. I trzyma ją w ukryciu przed opinią publiczną i paparazzi.
Ta kobieta musi mieć nieprawdopodobna, odwagą, by się z nim mierzyć. I być wielka, szczęściara, podszepnął wewnętrzny głos.
– Od razu przejdę do rzeczy. Wczoraj w nocy leciałem samolotem z Aten do Nowego Jorku. W tym czasie był do mnie ważny telefon. Sekretarka próbowała mnie przełączyć, ale się nie udało, więc zapisała numer i zostawiła mi go na biurku. Przyjechałem tu prosto z lotniska, ale kartka zniknęła.
Jak do tej pory o nic jej nie oskarżył, ale wnioski nasuwały się same.
Odgarnęła z czoła wilgotne pasemko. Śledził każdy jej ruch. Miała nieprzyjemną świadomość, jak bardzo różnią się jej poplamione farbami dłonie od wypielęgnowanych rak jego doskonałej sekretarki. Nagle zapragnęła być atrakcyjną kobietą, którą na pewno by zauważył.
– Już od pół roku sprzątam biura w tym budynku i dobrze wiem, że nie należy niczego ruszać. Wytarłam kurze, odkurzyłam podłogi i wysprzątałam łazienki. Niczego więcej nie dotykałam.
– I na biurku nic nie leżało? – Surowo zmarszczył brwi.
Przeniosła wzrok na nieskazitelny, lśniący jak lustro blat biurka. Poza stojącym na nim telefonem nic tam nie było. Niejednokrotnie zastanawiała się, jak człowiek, o którego umiejętnościach prowadzenia interesów krążyły legendy, potrafił kierować ogromną korporacją przy zupełnie pustym biurku.
– Nie. Wyglądało dokładnie tak jak teraz, zupełnie jakby właśnie przywieziono je z magazynu meblowego.
Za późno ugryzła się w język. Niepotrzebnie się jej to wyrwało, nie powinna mu tego mówić. Ciągle wbijała sobie do głowy, by najpierw pomyśleć, nim coś powie bez sensu.
– Wszystkie istotne rzeczy mam w głowie, nie zaśmiecam sobie pamięci bzdurami – oświadczył wprost, jakby czytając w jej myślach. Poczuła się nieswojo. – Cały niepotrzebny bałagan zostawiam sekretarce – dokończył spokojnie. Jego niski głos zdawał się ją przeszywać.
Za to dla niej bałagan był czymś codziennym i nie potrafiła sobie wyobrazić, że mogłoby być inaczej. Oczywiście przy nim wolała się z tym nie zdradzać, ale atmosfera tego wręcz sterylnego wnętrza niemal doprowadzała ją do szaleństwa. I powiedziałaby mu to prosto w oczy, gdyby nie fakt, że w każdej chwili mogła przez niego wylecieć z pracy.
– Może przypomina pani sobie, czy wyrzucała śmieci?
Dumnie uniosła brodę, popatrzyła na niego zuchwale.
– Zrobiłabym to, ale nie było takiej potrzeby. W koszu niczego nie było.
Skrzywił usta. Z pewnością uznał jej odpowiedź za bezczelną. Wyraźnie nie tego oczekiwał. Nacisnął dzwonek.
– Pani Athas – zwrócił się do sekretarki. – Zechce pani przyjść. I proszę wziąć ze sobą notes.
Niemal natychmiast drzwi sanktuarium otworzyły się i na progu stanęła wymuskana sekretarka. W ręku trzymała żółty bloczek. Ten kolor nieoczekiwanie odświeżył pamięć Samanthy.
Mimowolnie wydała cichy okrzyk, co natychmiast zwróciło uwagę Kostopoulosa.
– Chciała pani coś powiedzieć? – jego czarne oczy mocniej zalśniły.
– Tak… teraz sobie przypominam – wydusiła. – Była tu taka żółta karteczka, ale nie w koszu, tylko obok niego. Byłam pewna, że ktoś chciał ją wyrzucić, ale nie wcelował do kosza i…
Szybko wyciągał wnioski. Widziała to po jego ściągniętych ustach. Wzdrygnęła się w środku.
– A ponieważ było to dokładnie to, czego szukałam, to… – unikała jego wzroku – wzięłam ją sobie.
Oparł dłonie na biodrach. Sekretarka wycofała się bezszelestnie. Sam z drżeniem w sercu uznała, że to bardzo zły znak.
– Zechce mi pani wyjaśnić, z jakiego powodu zabrała pani tę kartkę z mojego prywatnego gabinetu – powiedział ostro.
Co za arogancki typ!
– Miałam bardzo poważny powód – odpaliła, czując, że policzki jej płoną.
– Dla pani dobra lepiej, żeby rzeczywiście tak było. – W jego tonie zabrzmiała groźba.
Popatrzyła mu prosto w oczy.
– Odkurzałam dywan pod biurkiem i wtedy spostrzegłam ten żółty skrawek, dokładnie taki, jaki był mi potrzebny do skończenia kolażu.
– Kolażu? – podchwycił nieufnie.
– To praca dyplomowa – odparła, czując się na pewniejszym gruncie. – Na początku semestru nasz profesor, doktor Giddings, zaproponował nam wykonanie pracy, do której mogliśmy wykorzystać jedynie to, co przypadkowo znajdziemy na ulicy, na ziemi czy na podłodze. Bez szukania po śmietnikach, bez użycia nożyczek, by zmienić kształt. I tylko takie materiały mogły posłużyć do wykonania kolażu. Poza gazetami i pudełkami mogliśmy użyć absolutnie wszystkiego, co było z papieru. Cała idea polegała na wykonaniu czegoś oryginalnego, będącego jednocześnie dziełem sztuki, godnym wystawienia w galerii.
Ożywiła się, mówiąc o podjętym wyzwaniu.
– Na początku nie zdawałam sobie sprawy, jakie to będzie ciekawe i inspirujące. Przez całe tygodnie krążyłam po mieście, wpatrzona w ziemię pod nogami. Udało mi się znaleźć zupełnie nieprawdopodobne rzeczy, które zaraz umieszczałam na płótnie.
Spojrzenie jego zważonych oczu nie wróżyło niczego dobrego.
– Czy to ma znaczyć, że ta zostawiona dla mnie notatka jest teraz częścią pani kolażu?
– Tak. Ale nie wzięłam jej z biurka. Prawdopodobnie sekretarka niechcący zrobiła przeciąg i kartka sfrunęła na podłogę.
Kiedy mówiła, mężczyzna przesunął opaloną dłonią po czarnych jak smoła włosach. Chciałaby poczuć ich dotyk pod palcami. Ta niespodziewana pokusa wytrąciła ją z równowagi, nie mogła się skupić.
Co się z nią dzieje? Do tej pory nigdy nie traktowała zbyt poważnie tych, którzy próbowali pogłębić łączącą ich znajomość. I naraz ten Kostopoulos, człowiek zupełnie obcy, nieoczekiwanie budzi w niej takie pragnienia.
– To tłumaczenie wydaje się tak absurdalne, że zaczynam wierzyć, że jest prawdziwe.
– Z pewnością, nie jest tak absurdalne jak fakt, że ten Picasso wisi w pana gabinecie.
– A co Picasso ma z tym wspólnego? – Zamrugał oczami. Chyba nie był przyzwyczajony do sytuacji, że ktoś śmiał mu się przeciwstawić. To musiał być dla niego szok. Ta świadomość sprawiała jej perwersyjną przyjemność.
– Po prostu wszystko. Jest pan miłośnikiem sztuki, który prawdopodobnie nie potrafi narysować prostej linii.
Kolejny błąd, już straciła rachubę który. Trudno, nic na to nie poradzi. Ten człowiek działał na nią w taki sposób, że nie mogła się opamiętać.
– Doktor Giddings jest artystą, który z pewnością nie ma bladego pojęcia o milionowych interesach pana korporacji. Rzecz w tym, że i pan, i on wielbicie Picassa. Tylko że pan wydaje majątek, by powiesić sobie na ścianie jego płótno i podziwiać je w zaciszu gabinetu, siedząc w wygodnym skórzanym fotelu, a mój biedny jak mysz profesor, który pewnie zyska uznanie dopiero wiele lat po śmierci, potrafił otworzyć nam oczy na wielkość Picassa i nakłonić nas, by pokierować się jego przesłaniem, wprowadzić je w życie.
– Co to za przesłanie? – Patrzył na nią dziwnie.
– Zacytują go z pamięci: „Artysta jest naczyniem, w którym gromadzą się wrażenia i uczucia, jakie budzi w nim wszystko to, co go otacza: niebo, ziemia, zmieniające się formy, pajęczyną skrawek papieru. I należy ze wszystkich możliwych źródeł czerpać to, co jest nam potrzebne". Koniec cytatu.
Chyba uważa ją za osobę niespełna rozumu. Zresztą teraz czuje się tak, jakby…
– Profesor, jako duchowy uczeń Picassa, postawił przed nami zadanie, by stworzyć dzieło sztuki z pozbieranych strzępków papieru.
Na mgnienie ich spojrzenia się skrzyżowały. Ucisk w piersi stał się nie do zniesienia, zabrakło jej tchu. Bez powodu.
Zdawało się jej, że upłynęła cała wieczność, nim wreszcie Kostopoulos przerwał ciszę.
– Gdzie jest to… – zawahał się – dzieło sztuki? – spytał z udaną powagą, pod którą wyczuwała drwiącą ironię. Nie uwierzył jej.
Poczuła zastrzyk adrenaliny. W takich sytuacjach zdarzało się jej niepotrzebnie powiedzieć coś, czego potem gorzko żałowała.
– Na uniwersytecie.
– Świetnie. W takim razie pojedziemy tam.
– Obawiam się, że tej kartki nie da się już odkleić. Zniszczę całą pracę, gdy zacznę ją odrywać. – Ostatnie słowa wypowiedziała łamiącym się głosem. Nie powie mu przecież o nadziejach, jakie wiązała z tą pracą. Cieszyła się, że będzie przepustką do wymarzonej sławy, którą zdoła w przyszłości zaimponować ojcu. Ten kolaż kosztował ją tyle wysiłku, tyle pracy. I miałaby teraz to wszystko zaprzepaścić? Nigdy! Ani dla pana Kostopoulosa, ani dla nikogo innego! – Nawet jeśli uda się ją oderwać, to nie wiadomo, czy da się odcyfrować to, co było na niej napisane.
Ze skrywanym lękiem patrzyła na gwałtowne falowanie jego klatki piersiowej.
– W takim razie niech pani prosi Boga, by był dziś dla pani łaskawy. Muszę odzyskać ten numer i na nic się nie zdadzą pani perswazje. Może pani sobie darować to żałośliwe spojrzenie.
– Żałośliwe! – Z oburzenia zabrakło jej tchu.
– Ma pani oczy jak zroszone bratki. Z góry ostrzegam, że kobiece łzy nie robią na mnie wrażenia.
– A na mnie nie robią wrażenia pańskie miliony. Uważa się pan za jakiegoś półboga, na widok którego drżą zwykli śmiertelnicy. Wystarczy, by uniósł brwi, a padają na kolana. Coś panu powiem, panie Kofolopogos, czy jak tam się pan nazywa… – Wyprostowała się dumnie. – Mnie pan nie zastraszy. Ten, kto dzwonił i zostawił swój numer, zadzwoni jeszcze raz. Nic takiego się nie stało. A jeśli pana sekretarka tak się przejmuje, to powinna pisać przez kalkę. Rzecz w tym, że dla mnie żaden telefon nie jest ważniejszy od oceny mojej dyplomowej pracy!
Wysłuchał jej z kamienną twarzą.
– Poza plotkami, jakie o mnie tu krążą nie wie pani nic na temat mojego życia, więc pani wypowiedź pozostawiam bez komentarza.
Zaczerwieniła się, uświadamiając sobie, że rzeczywiście ma racją. Chyba naprawdę przesadziła. Popatrzyła na jego mroczną twarz. Wezbrana złość opadła.
– Panie Kostopoulos… przepraszam, że się uniosłam. Przykro mi, że tak się stało. Ale chciałam pana zapewnić, że nie zrobiłam tego celowo. Problem w tym, że profesora Giddingsa już może nie być. Zaczął się weekend i wszystko pewnie jest zamknięte aż do poniedziałku.
– Więc znajdą kogoś, kto mam otworzy, albo sam skontaktuję się z pani profesorem.
– Ale…
– Możemy jechać?
Nie zważając na jej ociąganie, ruszył do drzwi prywatnej windy. Była mniejsza niż te ogólnodostępne. W tej niewielkiej przestrzeni przytłaczał ją swoim wzrostem. Pewnie miał ze sto dziewięćdziesiąt centymetrów. Nacisnął guzik i drzwi się zamknęły.
Czuła się jak Persefona, porywana przez podstępnego Hadesa do podziemnego świata. Z sześćdziesiątego któregoś piętra zaczęli zjeżdżać do garażu pod budynkiem. Poruszyła się i niechcący jej ręka dotknęła stojącego obok mężczyzny. Pośpiesznie ją cofnęła. Czuła ulotny zapach jego mydła i wody po goleniu.
Był całkowitym przeciwieństwem jej zarośniętych, niedożywionych i nieco szalonych, ale życzliwie nastawionych do świata kolegów artystów. Kostopoulos należał do innego świata. Biła od niego stanowczość i siła, czuło się, że bez obaw stawia czoło trudnościom, że nie istnieją dla niego problemy, których nie można rozwiązać. I że czerpie z tego przyjemność. Nie było śmiałków, którzy mogliby się z nim mierzyć. Jest rzeczywiście wyjątkowy. W cichości ducha nie mogła go nie podziwiać.
Miała stuprocentową pewność, że dla przedstawicielek jej własnej płci Kostopoulos był mężczyzną nie do odparcia. I skłamałaby, twierdząc, że nie zrobił na niej oszałamiającego wrażenia.
Instynktownie czuła, że oto ma przed sobą człowieka, który nie czeka, co przyniesie życie, ale sam kreuje swój los. Kogoś takiego jak on jeszcze nigdy dotąd nie spotkała. I choć niełatwo było się jej do tego przyznać, w jakiś niepokojący sposób ją fascynował. I ten telefon. To musiała być dla niego sprawa życia i śmierci, inaczej chyba by się nie posuwał do takich zachowań. Intuicja mówiła jej, że to nie ma związku z interesami.
Stała wyprostowana, by uniknąć jakiegokolwiek kontaktu z jego ciałem. W ograniczonej przestrzeni windy jej myśli były wydane na łup jego przenikliwości. Już się przekonała, że potrafił je odgadywać. Zresztą pewnie była to niezbędna umiejętność dla kogoś, kto kierował taką olbrzymią korporacją wyczuwał w innych ich słabe strony i wykorzystywał tę wiedzę dla swoich korzyści.
Przy wyjściu z windy już czekał podstawiony czarny mercedes. Uśmiechnięty mężczyzna z wąsikiem otworzył drzwi przed Sam, w tym samym czasie pan Kostopoulos zajął miejsce za kierownicą.
Obaj mężczyźni rozmawiali ze sobą w nie znanym jej języku. Domyślała się, że mówią po grecku. Wprawdzie kiedyś uczyła się hiszpańskiego i francuskiego, ale greka była dla niej zupełnie niezrozumiałym językiem. Nawet brzmienie było całkowicie obce.
Sposępniała, słysząc śmiech nieznajomego. Pewnie Kostopoulos opowiedział mu całą historię.
Nie uwierzy jej, póki nie przekona się na własne oczy, co do tego nie miała już najmniejszych wątpliwości. Całe szczęście, że powiedziała mu szczerą prawdę i potrafi tego dowieść.
Wreszcie wyjechali na ulicę i włączyli się w strumień pojazdów.
– Niech się pani rozluźni, thespisnis - usłyszała cichy głos Kostopoulosa. – George opowiadał mi o ostatnich psotach swojego synka. Pani tajemnice są bezpieczne.
Nieźle. Chyba naprawdę jest jasnowidzem. Czy może jej twarz jest aż tak wyrazista?
– Jak na razie – ciągnął tym samym tonem – proszę tylko o to, by i mnie pani poprowadziła tam, gdzie jest ten obraz. I proszę wziąć pod to uwagę, że o wpół do piątej mam spotkanie.
– Będę o tym pamiętać, ale nic nie poradzę na korki ani na to, że uniwersytet będzie zamknięty. Na następnym rogu trzeba skręcić w lewo.
Oparł się wygodnie w fotelu, zmieniając pas z wprawą nowojorskiego taksówkarza.
– Jeśli się okaże, że z tym kolażem to był tylko blef, to proszę się przygotować, że jeszcze dzisiaj przestanie pani pracować.
– Raczej trudno sobie wyobrazić, by ktoś, kto ma przy duszy ostatnie sto dolarów, celowo narażał się na utratę pracy. Chociaż pan tego nigdy nie będzie w stanie zrozumieć – mruknęła pod nosem, ale Kostopoulos dosłyszał jej gorzkie stwierdzenie.
Wzdrygnęła się, słysząc jego nieoczekiwany śmiech.
– Uważa pani, że nie pamiętam, ile musiał przejść chłopak z Serifos, który nie miał grosza ani nawet pary butów, z wdzięcznością łapiący się za każdą pracę, której nikt inny nie chciał, tylko po to, by przez cały dzień zarobić parę marnych drahm?
W jego głosie wyczuwała głębokie poruszenie. A więc mówił o sobie, odsłonił rąbka własnej przeszłości. Za jego obecnym bogactwem kryła się dawna nędza i poniżenie. A może w ten sposób próbował wzbudzić w niej odrobinę współczucia? To prawda, że niemal mu się to udało, ale nie ma szans, by dała się wziąć na ten lep.
– Przypominam sobie, że coś bardzo podobnego czytałam na temat Onassisa – odpaliła.
– Nasze początki były podobne – odparł krótko.
Jak większość ludzi, z góry założyła, że Kostopoulos urodził się w bogatej rodzinie, nauczył się postępować z pieniędzmi i pomnożył odziedziczony majątek do astronomicznej sumy. Fakt, że biedny jak mysz kościelna grecki chłopak, tylko dzięki sobie i swojej determinacji, z nędzy wzniósł się na szczyty bogactwa, budził w niej szacunek i niekłamany podziw. Mogła mu nawet wybaczyć ten autokratyczny styl bycia.
Chętnie dowiedziałaby się czegoś więcej na jego temat, ale przecież nie zapyta go wprost. Wszystko, co o nim wiedziała, opierało się na plotkach i gazetowych artykułach. Teraz, kiedy zetknęła się z nim osobiście, wydał się jej jeszcze bardziej tajemniczy. I znacznie bardziej atrakcyjny. I jak dla niej prowadził za szybko.
Podejrzewała, że jego biuro w Atenach, cieszących się złą sławą jeśli chodzi o ruch kołowy, musi mieścić się w samym centrum. Pewnie stąd ma taką wprawę. Gdyby miała samochód, to dojazd na uniwersytet zabrałby jej dwa razy tyle czasu co jemu.
Kostopoulos wjechał na parking zarezerwowany dla pracowników uniwersytetu. Zatrzymał się na pierwszym wolnym miejscu.
– Wywożą samochód, jeśli się nie ma pozwolenia – ostrzegła go.
– George zawsze może przyjechać po nas limuzyną. Teraz najważniejsza jest dla mnie ta kartka. Chodźmy.
Niemal musiała biec, by dotrzymać mu kroku. Gdy przestąpili próg wydziału, odetchnęła z ulgą. Sekretarka profesora jeszcze była.
– Lois?
Sekretarka podniosła głowę znad papierów.
– Cześć, Sam. Po co tu wróciłaś?
Widziała, że Lois daremnie stara się nie patrzeć na Kostopoulosa, którego masywna sylwetka dominowała w niewielkim sekretariacie. Czy mogła ją o to winić? Ten mężczyzna po prostu przyciągał wzrok.
W każdej innej sytuacji chętnie by go przedstawiła. Lois byłaby wniebowzięta, słysząc, że to sam legendarny Kostopoulos. Ale nie lubiła taniego poklasku i instynktownie wyczuwała, że on też tego nie znosił. Zdecydowała nie ujawniać jego tożsamości.
– Muszę zabrać moją pracą.
– Chyba żartujesz! Cała galeria jest zastawiona obrazami, jest ich ponad setka. Zresztą już ją zamknęłam i właśnie wychodzę. Dziś mieliśmy sądny dzień.
– Jakbyś zgadła – szepnęła Sam. – Lois, to wyjątkowa sytuacja. Nie mogę ci teraz tego wytłumaczyć, nie ma na to czasu. Ale nie wyjdę stad, póki jej nie dostanę.
– Sam, dobrze wiesz, że doktor Giddings nie pozwala na wykańczanie prac po terminie.
– Nie o to chodzi! Przecież sama ci ją oddałam, na czas! Po prostu koniecznie muszę coś z nią zrobić. Przyrzekam, że zwrócą ją w poniedziałek z samego rana. Profesor nawet się o tym nie dowie. Wyświadcz mi tą przysługę, proszę. Dostaniesz za to ten obrus, który zrobiłam w zeszłym semestrze.
– Mówiłaś, że nigdy się z nim nie rozstaniesz – zdziwiła się.
– Ja… po prostu zmieniłam zdanie. – Ukradkiem zerknęła na Kostopulosa.
Lois podążyła wzrokiem za jej spojrzeniem. Zniżyła głos.
– Ładne rzeczy. Ukrywałaś to przede mną Jest niesamowity. Fantastyczny, wręcz zbija z nóg. Jak go znalazłaś na tej przeludnionej planecie?
– Dzięki nocnej pracy… Lois, błagam cię, pomóż.
– Naprawdę aż tak ci na tym zależy?
– Tak. To sprawa życia i śmierci – odparła zgodnie z prawdą bo zaczynała mieć przeczucie, że jej życie nie będzie warte nawet tych papierowych skrawków, które wkleiła do kolażu, jeśli nie zdoła oddać mu tej jednej żółtej karteczki.
Sekretarka westchnęła z rozbawieniem i wyjęła z szuflady klucze.
– Proszą. Idź i poszukaj.
– Dzięki! – Sam przechyliła się przez barierkę i uścisnęła ją serdecznie. – Pójdziemy razem – powiedziała, wskazując na Kostopoulosa. – To nie powinno długo potrwać.
Z kluczami w ręku ruszyła w stronę galerii.
– To czego mamy szukać? – w ciemności rozległ się głęboki głos Kostopoulosa. Sięgnęła do kontaktu, by włączyć światło. Serce dudniło jej jak szalone. To jego obecność tak na nią działała. I lęk, że nie uda się oderwać kartki, nie naruszając zapisanego na niej numeru.
– Jeśli udało mi się dobrze wykonać tę pracę, to nie powinien pan mieć żadnego problemu z zauważeniem jej.
– Czy to ma być zagadka?
– Nie. Po prostu mam nadzieję, że od razu rzuci się panu w oczy.
Nacisnęła przycisk, białe światło zalało salę. Dziesiątki utrzymanych w najrozmaitszych stylach prac, zapełniały każdy skrawek przestrzeni. Każda z nich miała ten sam format, mniej więcej metr na metr, ale to wcale nie ułatwiało poszukiwań.
Obrzuciła wzrokiem galerię, zachwycona i przytłoczona liczbą piętrzących się wszędzie płócien.
– Już widzę przynajmniej tuzin prac, które mnie wprost oszołomiły – mruknął z sarkazmem.
Korciło ją by przewrotnie przedłużyć ten moment niepewności, ale czuła, że jeszcze chwila, a przeciągnie strunę.
– Dam panu wskazówkę. Moja praca prawdopodobnie jest jedyną, która przemówi do pana osobiście. Oczywiście w przypadku… – urwała na moment – jeśli udało mi się osiągnąć zamierzony efekt.
– Tracimy czas, panno Telford – mruknął niechętnie.
– Więc dobrze. Moja praca przedstawia pański biurowiec.