Rozdział 8

Jedyny sposób, aby pokonać lęk, to stawić mu czoło.

Jak wieść idealne życie


Santa Fe poza granicami starego miasta przypominało inne rozrastające się miasta Ameryki. Centra handlowe z takimi samymi sklepami, obniżkami, księgarniami oraz fast foodami. Tyle że tutejsze budynki starały się utrzymać styl Santa Fe, a samo miasto wyrastało pośród porośniętych sosnami gór, na upstrzonej szałwią pustyni.

Maddy zmarszczyła brwi, gdy Joe skręcił z jednej z głównych ulic w bardziej przemysłowy rejon. Nawet tutaj blaszane budynki miały ceglane fasady. Zmarszczyła brwi jeszcze mocniej, kiedy zatrzymali się na parkingu przed czymś, co wyglądało jak magazyn.

– To tu?

– Aha – potwierdził, zatrzymując się w cieniu drzewa w dalszym kącie parkingu.

Maddy obróciła się na fotelu, żeby przyjrzeć się miejscu.

– Mówiłeś, że to coś małego.

– Galeria zajmuje niewielką część od frontu.

– A co jest na tyłach?

– Hm… warsztat ramiarski i magazyn.

Coś w jego głosie kazało jej przyjrzeć mu się uważnie. Miał podejrzanie niewinną minę.

– To galeria z dobrą reputacją, tak?

– Oczywiście.

Znowu spojrzała na budynek. Tablica nad krytym gankiem oznajmiała: Obrazy Zachodu. Nazwa budziła pewne skojarzenia, ale zignorowała je – była tak pospolita, że po prostu musiała brzmieć znajomo.

– Gotowa, żeby wejść?

Położyła portfolio na kolanach, ale nie otworzyła drzwi.

– Daj mi minutę, żebym wymyśliła, co mam powiedzieć.

– A nad czym tu się zastanawiać? Wejdziemy, przedstawię cię właścicielce i wtedy ty się włączysz.

– Masz rację. Nie wiem, dlaczego tak się denerwuję. – Wzięła głęboki wdech i powoli wypuściła powietrze. – Byłam po drugiej stronie wystarczająco wiele razy, żeby wiedzieć, co robić. Do galerii, w której pracowałam, nieustannie przychodzili artyści. Chociaż większości odmawialiśmy, nigdy nie byliśmy nieprzyjemni.

– Właśnie. – Sięgnął do klamki. – A teraz chodźmy.

– Za chwilę.

– Maddy… – westchnął niecierpliwie.

– Nie irytuj się tak. Wiem, nie umrę, jeśli odmówią, ale…

– Wiem. To dla ciebie ważne. Rozumiem. A teraz chodźmy.

– To ogromnie ważne. – Położyła dłoń na jego ręku, zanim zdążył otworzyć drzwi, i natychmiast ją zabrała, gdy się odwrócił. – Nie chcę stracić szansy, robiąc coś bez zastanowienia. Portfolio jest w porządku, ale gdybym jeszcze chwilę poczekała, byłoby lepsze.

– Dobra, coś ci powiem. – Poprawił się na siedzeniu. – Za daleko wybiegasz myślami, nie skupiasz się na zadaniu, które masz przed sobą. Solidna, długoterminowa strategia opiera się na krokach. Krok na dzisiaj to zaliczyć pierwszy skok.

– Pierwszy skok? – Zmarszczyła czoło.

– Jak w skakaniu na spadochronie. Pierwszy skok jest najstraszniejszy. Krzyczysz, jeśli nie na głos, to we własnej głowie, przez całą drogę w dół. Potem… – uśmiechnął się szelmowsko – strach staje się częścią dreszczyku.

– Jesteś taki pokręcony. – Zaśmiała się, a to sprawiło, że węzeł w jej żołądku nieco się poluźnił. – Więc co było najstraszniejszą rzeczą na szkoleniu? Skakanie na spadochronie?

Zmrużył oczy.

– Grasz na czas?

– Może. – Uśmiechnęła się niespeszona. – Więc? Poddał się z westchnieniem.

– Nie, skok z samolotu na wysokości czterdziestu tysięcy kilometrów to nic w porównaniu ze skokiem z wysokiej trampoliny do basenu.

– Co w tym takiego strasznego? Jesteś świetnym pływakiem.

– Nie, kiedy mam na sobie ciężkie buty, prawie dwadzieścia kilo osprzętu i karabin. Dodaj do tego drobny fakt, że ledwie łapałem oddech po treningu, który właśnie przeszliśmy, i miałem zawiązane oczy, więc nawet nie wiedziałem, gdzie jest góra, a gdzie dół.

– O mój Boże! – Otworzyła szeroko oczy. – Dlaczego to robili? I dlaczego im pozwoliłeś?

– Bo tak chciałem zostać komandosem, że byłem gotów zrobić niemal wszystko. – Stanowczość wyostrzyła mu rysy twarzy. – Na każdym etapie musieliśmy udowodnić, że jesteśmy twardzi.

– I zmuszali cię do robienia takich rzeczy, żeby sprawdzić, czy jesteś dość wytrzymały fizycznie?

– Nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Instruktorzy wymyślali mnóstwo ćwiczeń, żeby sprawdzić, czy nie spanikujemy pod presją i nie zaczniemy kierować się własnym instynktem zamiast rozkazami. Dla mnie te sprawdziany były najtrudniejsze, bo nigdy nie byłem najlepszy w ufaniu ludziom.

– E tam. – Udała zadziwienie. – Na pewno żartujesz.

– Obawiam się, że nie – przyznał się szczerze. – Napisali to nawet w moich aktach przy ocenie psychologicznej. „Problemy z zaufaniem do członków drużyny”.

Zaśmiała się.

– To brzmi jak coś, co mógłby wysłać do domu rodzicom nauczyciel. „Mały Joe nie umie się bawić z innymi chłopcami”.

Kącik jego ust drgnął.

– Nie, umiem się bawić tylko z dziewczynkami. Rzuciła mu spojrzenie.

– Opowiadaj dalej. Zakładam, że przeszedłeś ten diaboliczny sprawdzian, skoro dostałeś się do komandosów.

– Tak. – Teraz na jego twarzy pojawiła się duma. – Udało mi się, bo nauczyłem się tłumić strach, słuchać rozkazów i koncentrować się na stawianych zadaniach.

Zerknęła z powrotem na budynek i skrzywiła się.

– Rozumiem, że morał tej historii jest taki, że powinnam ci zaufać i słuchać rozkazów.

– Ty słuchać rozkazów? – Oparł palce na piersi. – Proszę, trzymajmy się realistycznych celów. Poza tym ta historia nie ma morału. Jest tylko jedno pytanie: jak bardzo ci zależy?

Wypełniła ją determinacja.

– Bardzo.

– Dobrze – rzucił ostro, gotów do działania – więc chodźmy!

– Jasne.

Skinęła głową i wysiadła z wozu, a potem ruszyła za Joem przez parking.

– Jak się nazywa właściciel?

– Sylvia. Zna ten biznes na wylot i ma wyrobioną reputację.

– Rety, dzięki, że tak mnie uspokajasz.

– Nie, jest miła. Dlatego wybrałem to miejsce na twój pierwszy skok.

– Tłumaczenie: będzie delikatna, kiedy wyrwie mi serce i je podepcze.

– Chodziło mi o to, że jeśli będzie chciała dać ci radę, przyjmij ją- Zrozumiałam.

Weszli na ganek i Maddy już chciała otworzyć drzwi.

– Poczekaj. – Joe złapał ją za przedramię. – Właśnie zdałem sobie sprawę, że ta historia ze skakaniem do basenu ma morał.

– Tak?

– Ostatnia rzecz, jaką powiedzieli mi instruktorzy, nim kazali mi przebiec po trampolinie i skoczyć, to „wyciągnij ręce”.

Spojrzała pytająco.

– Trzymałem karabin w obu rękach tuż przy piesi. Gdybym nie wyprostował rąk, złamałbym sobie szczękę w chwili, gdy pociągnęłaby mnie grawitacja. Więc morał z tej historii jest taki, że nie należy trzymać niczego zbyt blisko. Trzymaj to na wyciągnięcie ręki albo oberwiesz po tyłku.

Wyrwał jej się pełen niedowierzania śmiech.

– Chcesz powiedzieć, że trzeba chcieć tak mocno, żeby być gotowym na wszystko, a jednocześnie nie przejmować się za bardzo, aby nie dać się zranić, kiedy się nie uda?

– Coś w tym stylu.

– To głupie.

– Ale działa.

– Nie, nie działa. Wy twardziele po prostu lubicie udawać, że nie boli, kiedy dostajecie w twarz. Ja zaś nie mam nic przeciwko temu, żeby wrzasnąć z bólu i wypłakać sobie oczy.

– Jak wolisz.

Otworzył jej drzwi. Przy klamce zadzwonił dzwoneczek.

Nadal jeszcze kręcąc głową, Maddy weszła do wielkiego pomieszczenia podzielonego niskimi ściankami, żeby stworzyć zakątki z mnóstwem ścian do wieszania obrazów. Wystrój był prosty, wręcz oschły w porównaniu z miejscami, które wcześniej odwiedzili.

Na uboczu młoda kobieta o długich, czarnych włosach rozmawiała przez telefon. Kiedy tylko się rozłączyła, uśmiech rozświetlił jej twarz.

– Joe. Dawno cię nie widzieliśmy.

– Byłem zajęty przygotowywaniem obozu na lato.

– Wybrałeś dobry dzień, żeby wpaść. Właśnie dostaliśmy nową dostawę od Czerwonego Pióra i trafiła się perełka, w której, podejrzewam, zakochasz się od pierwszego wejrzenia.

– Nie, błagam – zasłonił oczy. – Nawet nie zaczynaj. Nie starcza mi woli, żeby oprzeć się jej pracom, a na ścianach nie mam ani skrawka wolnego miejsca. Poważnie.

– A na mały obraz?

Już chciał zaprotestować, ale machnął ręką.

– Jak mały?

Maddy przechyliła głowę. Ta strona Joego budziła w niej niepokój i rozbawienie jednocześnie. Ledwie drgnęła, ale ten ruch natychmiast przyciągnął jego uwagę.

– Och. – Pociągnął ją przed siebie. – Maddy, to Juanita. Kiedyś pracowała w Magicznym Obozie jako opiekunka. Juanita, to Maddy, artystka z Teksasu. Mieliśmy nadzieję, że spotkamy się z Sylvią. Jest może?

– Na zapleczu. Zadzwonię po nią.

– Dzięki.

Podczas gdy Juanita wzywała szefową przez interkom, Maddy rozejrzała się, żeby zorientować się, jakie obrazy tu preferowano. W galeriach przy Canyon Road wisiały niemal wyłącznie oryginały. Tutaj zaś widziała głównie limitowane reprodukcje wielkich artystów. To jej nie zaskoczyło, bo reprodukcje to chleb powszedni wielu galerii. Zajrzała do jednej z nisz na tyłach i zmarszczyła nos, widząc bałagan. Więcej obrazów stało opartych o ściany, niż na nich wisiało. Już miała się odwrócić, gdy dojrzała wielkie płótna jednego z bardziej znanych kowbojskich artystów.

– Boże – szepnęła, podchodząc bliżej.

– Co? – szepnął Joe, chociaż bardziej z rozbawieniem niż czcią. Maddy sprawdziła, czy Juanita na pewno ich nie usłyszy, i zaczęła przeglądać stos obrazów.

– Powiem jedno, brakuje im atmosfery, ale nadrabiają to jakością.

– Tak?

– Zdecydowanie.

Podeszła do kolejnego stosu. Oryginały należały do uznanych na południowym zachodzie twórców, tych samych, których reprodukcje wisiały od frontu. Każda galeria czy sklep z plakatami zajmujący się sztuką południowego zachodu miały prace tych artystów, ale niewiele mogło poszczycić się tyloma oryginałami.

– Twoja przyjaciółka Sylvia ma niezłe znajomości.

– Nie mówiłem?

– Tak, ale… – Maddy obróciła się powoli, przyglądając się obrazom. Żołądek zacisnął jej się nerwów. – To zdecydowanie nie moja liga. – Zerknęła w bok na Joego, zastanawiając się, czy ją powstrzyma, jeśli rzuci się do ucieczki.

Zmrużył ostrzegawczo oczy.

Nagle w jej myślach pojawiła się scena: ona biegnie do drzwi, Joe rzuca się, żeby ją powstrzymać. Oboje lądują na podłodze, a on trzyma ją za nogi.

No dobra, ucieczka nie wchodziła w grę. Spojrzała na jeden z nielicznych obrazów wiszących na ścianie. Zebrała się na odwagę i nakazała sobie nie panikować.

– W czym mogę pomóc?

Maddy natychmiast się obróciła. Kobieta miała niemal metr osiemdziesiąt i rygorystycznie utrzymaną figurę, siwe włosy spływały kaskadą, a jej twarz ze słowa „ogorzały” uczyniłaby ostatni krzyk mody.

– Witaj, Sylvio. – Joe wyciągnął rękę.

– Joe Fraser. – Kobieta uśmiechnęła się. – Zawsze miło cię widzieć. Szukasz dziś czegoś specjalnego?

– Właściwie to chciałbym, żebyś poznała moją przyjaciółkę, malarkę. – Położył ręce na plecach Maddy, dokładnie między łopatkami i pchnął z taką siłą, że albo zrobiłaby krok do przodu, albo padłaby na twarz. – To Maddy Howard…

– Madeline Mills – poprawiła go.

– …z Teksasu. Chciałbym, żebyś jako pierwsza w Santa Fe obejrzała jej prace.

– Och? – Kobieta obróciła się do Maddy ze szczerym zainteresowaniem. – Jakiego typu to prace?

– Głównie oleje. – Uniosła portfolio. – Przyniosłam kilka fotografii, jeżeli ma pani czas, żeby obejrzeć.

– Zawsze. Podejdźmy do stołu do ramowania, tam jest lepsze światło.

Sylvia odeszła, a właściwie odpłynęła.

Maddy zaczęła iść za nią, ale zdała sobie sprawę, że Joe nie odstępuje jej na krok. Zatrzymała się i zniżyła głos:

– Teraz już dam sobie radę.

– Na pewno?

– Tak. – Machnęła ręką, żeby go odpędzić. – Pokręć się tutaj. Proszę.

Joe skrzywił się, ale został tam, gdzie stał. Patrzył, jak Maddy dołącza do Sylvii przy wielkim stole pokrytym wykładziną. Za ich plecami na ścianie wisiały szablony. Maddy położyła portfolio i otworzyła na pierwszej stronie. Wskazywała i mówiła, najwyraźniej opowiadała o każdej pracy. Kiwając głową, Sylvia wzięła okulary do czytania, które zwieszały się z łańcuszka na jej szyi, i włożyła je.

Przypomniał sobie prośbę Maddy, więc zaczął udawać, że ogląda obraz, ale cały czas zerkał w ich kierunku. A jeśli miała rację i jeszcze nie była gotowa? Jeżeli rzeczywiście potrzebowała kilku tygodni? Może niepotrzebnie ją popychał i tylko pogrążył?

Przypomniał sobie wszystko, co powiedział w samochodzie. Wierzył w to, co mówił. A jednak… jeśli Sylvia zmiażdży pewność siebie Maddy jednym uderzeniem?

Zobaczył, że właścicielka galerii wyprostowała się. Uśmiechnęła. Uprzejmie. Cholera. Uprzejmy uśmiech to zły znak. Maddy też się uśmiechnęła. Sztywno.

Uścisnęły sobie ręce, a Joe miał ochotę skopać swój tyłek.

Odruch, by chronić innych, sprawił, że zrobił krok naprzód, ale zatrzymał się. Jego obecność mogła pogorszyć sytuację. Nie był już blisko z Maddy, nawet jeśli spędzili zadziwiająco miły dzień.

Poza tym Maddy była niezwykle spokojna.

Dopóki nie upuściła portfolio na podłogę.

Teczka upadła z trzaskiem. Zdjęcia rozsypały się wszędzie.

Joe ruszył wielkimi krokami, zbierając po drodze fotografie.

– Bardzo przepraszam – powtarzała Maddy, zbierając zdjęcia i ratując własną godność.

– A co to jest? – Sylvia schyliła się, żeby podnieść kilka kartek z kolorowymi rysunkami.

Maddy zerknęła i zorientowała się, co kobieta trzymała. Szkice pastelami olejnymi.

– Och. – Wyprostowała się zaniepokojona tym, że osoba, która odrzuciła jej ukończone prace, ogląda wstępne zarysy. – To tylko szkice do nowej serii obrazów olejnych.

– To mi się podoba! – oznajmiła Sylvia, kładąc je stole. – Wyrafinowane i zabawne jednocześnie. Żywe kolory. Bardzo wyraziste.

„Wyraziste”. Tego słowa użyła przynajmniej trzy razy, kartkując fotografie. „Tak, to bardzo dobre. Ewidentnie ma pani talent. Ale pani styl nie jest dość wyrazisty”. Maddy zmarszczyła brwi, patrząc na rysunki.

– Podobają się pani?

– Zdecydowanie.

Sylvia spojrzała na jeden, trzymając go w wyciągniętej ręce. Narysowany zakrętasami i ostrymi pociągnięciami przedstawiał osiki za Warsztatem. Lśnienie srebrzysto-zielonych liści na tle białych i czarnych pni.

– Więc… – Maddy ciągnęła – kiedy skończę obrazy, będzie chciała je pani obejrzeć?

– O, dobre nieba, proszę tego nie robić! – Sylvia rzuciła zduszony głosem, jakby Maddy zaproponowała, że zabije czyjegoś kociaka. – Zniszczy je pani!

– Co?

– Pani obrazy olejne są w porządku. Właściwie są wspaniałe. Idealnie wymyślone i doskonale wykonane.

– Ale… myślałam, że nie spodobały się pani. Sylvia spojrzała na nią sponad okularów.

– I przy okazji są idealnie nijakie.

– Och.

– Ale te. Te! – Podniosła następny rysunek przedstawiający powykrzywianą sosnę wyrastającą wśród skąpanych słońcem głazów. – Są idealne właśnie w tej formie.

– Dopiero co powiedziała pani, że idealne znaczy złe.

– Są rzeczy idealne i idealne. Ma pani większe prace tego typu?

– Obawiam się, że nie. Ale mogę kilka zrobić.

– Doskonale. – Sylvia zdjęła okulary. – Oto co zrobię. Jeśli zgodzi się pani na oprawienie tych na własny koszt, to na próbę przyjmę je w komis do sali sprzedaży detalicznej. Jeśli dobrze pójdą, to porozmawiamy o sprzedaży limitowanej serii reprodukcji.

– Reprodukcji? – Maddy niemal się udławiła.

– Do naszego następnego katalogu.

– Reprodukcji – powtórzyła.

Skojarzenie, które krążyło jej po głowie, gdy siedziała w samochodzie, nagle nabrało konkretnego kształtu. Obrazy Zachodu. No jasne, że to brzmiało znajomo! To była firma wydająca dzieła sztuki. Jedna z wielu, ale też jedna z najlepszych. Rozejrzała się znowu, patrząc, jakiego kalibru artystów reprezentowali, a potem na Joego.

Zakłopotał się. To znaczy na tyle, na ile mężczyzna jego wzrostu i urody był w stanie się zakłopotać.

– Hm, chyba zapomniałem ci powiedzieć, że to nie jest zwykła galeria.

– Galeria, sala pokazowa, nieistotne. – Sylvia machnęła ręką. – Zakładam, że rozumie pani, że chcemy mieć prace na wyłączność.

– To, hm… – Maddy zakręciło się w głowie. Jeśli się uda, to pojawi się nie tylko w tej jednej galerii, ale w galeriach w całym kraju! – Nie ma sprawy.

– Dobrze więc. – Sylvia pokiwała głową. – Juanita pomoże pani wybrać ramy, a ja pójdę do biura po formularze.

Maddy zdołała zapanować nad podnieceniem, gdy wypełniała papiery. Ale nie była w stanie ukryć radości, kiedy już wyszli z Joem z galerii.

– Możesz w to uwierzyć? – powiedziała, gdy tylko wyszli. – Spodobały jej się moje rysunki!

– Mnie też się podobały.

– Serio? Poważnie mówisz?

– Tak. – Z trudem powstrzymywał śmiech, widząc jej entuzjazm. Nie miałaby nic przeciwko, gdyby się z niej śmiał.

– Wzięła je wszystkie do komisu! I chce zobaczyć następne! O mój Boże!

Zrobiła kilka tanecznych kroków, kiedy szli przez parking. Joe roześmiał się.

– Gratuluję.

– Moje prace są w galerii. W Santa Fe! – Okręciła się, sukienka zawirowała i okręciła się wokół jej nóg. – I to nie w jakiejś tam galerii, ale w Obrazach Zachodu. W domu wydawniczym. Nie mogę w to uwierzyć! Nie mogę się doczekać, kiedy powiem o tym Christine i Amy. Jak cudownie!

Doszli do samochodu. Joe odblokował centralny zamek. Maddy wylądowała na miejscu pasażera, a on usiadł za kierownicą.

– Och, Joe. – Skrzyżowała ręce na piersi i westchnęła. – To tyle dla mnie znaczy. Nawet nie potrafię tego wypowiedzieć. Dlaczego nie powiedziałeś, że to dom wydawniczy?

– Gdybym powiedział, weszłabyś?

– W życiu! – Zaśmiała się.

– No właśnie. Wybrałem to miejsce, bo wygląda skromnie, więc wiedziałem, że nie stchórzysz.

– Nie spodziewałeś się, że mnie weźmie?

– Wiedziałem, że to duże wyzwanie, ale wiesz, co się mówi: zaczynaj od góry. Maddy, udało ci się.

– Tak. – Aż się zapadła w sobie, gdy to do niej dotarło. – Niech to diabli, naprawdę mi się udało. – Spojrzała na niego, a potem rzuciła mu się na szyję. – Dziękuję!

Odwzajemnił uścisk, nawet się nie zastanawiając. I wtedy świadomość, że znowu ją trzyma w ramionach, uderzyła w jego zmysły oślepiającą falą. Zamknął oczy, gdy uderzenie go zmiotło. Jako drugie uderzyło pożądanie, ścinając go z nóg.

Nim zorientowała się, co się dzieje, jego dłonie były w jej włosach, a wargi na jej ustach. Smak Maddy sprawił, że w jego żyłach zabuzowała radość. Jej imię rozbrzmiewało w rytm bicia jego serca. Po łatach tęsknoty za nią znowu obejmował Maddy, znowu całował Maddy.

Przechylił głowę, całując ją mocniej, żeby poczuć, jak odpowiada na jego pocałunki w typowy dla siebie sposób – z równym jemu zapałem. Całe jego ciało ożyło, gdy ich usta otworzyły się i połączyły. Chciał ją przenieść ponad dźwignią biegów, posadzić sobie na kolanach, wsunąć ręce pod jej sukienkę i poczuć ciepło jej skóry. Znowu jęknęła i wygięła się ku niemu, jakby pragnęła tego samego.

Maddy! Śpiewało jego serce. Całował Maddy!

Dobry Boże!

Jego umysł oprzytomniał, a ciało zamarło.

Całował Maddy!

Szarpnął się do tylu i odsunął ją na odległość ramion. Krew tętniła mu jak fala przyboju uderzająca o skały. Maddy patrzyła na niego. Oddychała ciężko i szybko jak on.

– Co tu się stało? Zamrugała jak ogłuszona.

– Nie wiem.

Odsuwając ją, jakby się okazała żywym ogniem, przywarł plecami do drzwi samochodu.

– My tego nie robiliśmy.

– Właśnie to zrobiliśmy.

– To tylko nawyk. – Położył ręce na kierownicy. – Odruch bezwarunkowy, jak ten z kolanem. Wsadź nas do samochodu i buch, znowu jesteśmy w szkole średniej i obściskujemy się na przednim siedzeniu kombi Pułkownika.

– Zwykle kończyliśmy na tylnym siedzeniu. – Zerknęła na tył półciężarówki. – Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł, zważywszy, gdzie zaparkowaliśmy. Chyba że chcemy zostać aresztowani za nieprzyzwoite zachowanie w miejscu publicznym.

– Nie obchodzi mnie, gdzie zaparkowaliśmy. – Ręka mu się trzęsła, gdy wkładał kluczyki. – To się więcej nie zdarzy.

– Oczywiście, że nie. – Maddy położyła ręce na kolanach i patrzyła prosto przed siebie. – Nie, jeśli tego nie chcesz.

– Nie chcę.

Czy próbowała powiedzieć, że ona wręcz przeciwnie? Ta myśl sprawiła, że prawie spanikował, gdy wyjeżdżał z parkingu. Co sobie myślał, żeby ją tak pocałować? A może to ona pocałowała jego? Szczerze mówiąc, nie pamiętał. Wiedział tylko, że ledwie upłynęło czterdzieści osiem godzin, a ona już ominęła jego linię obrony. Czy niczego się nie nauczył poprzednim razem?

Komandosi pokazali mu, że ciało może znieść bardzo silny ból fizyczny. Jednak zdecydowanie nie zgadzał się, aby tego lata Maddy znowu zakradła się do jego serca, a potem odeszła jesienią. Tego cierpienia już by nie zniósł.

Загрузка...