Maddy nigdy nie uważała swojego samochodu za mały, ale kiedy na siedzeniu pasażera ulokował się Joe, wnętrze stało się mikroskopijne. Jego milczenie wypełniło przestrzeń jeszcze bardziej niż sylwetka.
O czym myślał? Odkąd wyszli z galerii, ledwie wypowiedział dwa słowa. Ona zresztą też. Wreszcie nastąpiła chwila, którą planowała od kilku dni, a wszystkie przećwiczone słowa zniknęły z jej głowy. Od czego ma zacząć?
– Ja, hm… cieszę się, że przyjechałeś na wystawę, nawet jeśli nie najlepiej się bawiłeś.
– Ja też się cieszę, że przyjechałem. – Zerknął na nią przelotnie, niemal nerwowo.
„Co teraz?”. Rozpaczliwie szukała czegoś w głowie.
– Więc, hm… – Poprawił się na siedzeniu. – Jak ci poszło?
– Bardzo dobrze. Sprzedaliśmy trzy moje oryginały i mnóstwo ludzi prosiło, aby ich powiadomić, gdy reprodukcje ze Wschodu nad kanionem będą gotowe.
– Świetnie. – Kiwnął głową i znowu zapadła cisza.
„No dalej, Maddy” – rozkazywała sobie w myślach. Musiała jakoś pociągnąć tę rozmowę. A potem przejść do przeprosin za to, że próbowała wymóc na nim więcej, niż chciał mówić, i do stwierdzenia, że chciałaby, aby ich związek przeszedł do następnego etapu.
Następnego etapu. Tak, to brzmiało dobrze. Żadnych strasznych słów w stylu „kocham” albo „poważne zaangażowanie”. Teraz musiała tylko otworzyć usta i powiedzieć to. Gdy tylko wymyśli, jak zebrać się na odwagę.
Mocniej zacisnęła ręce na kierownicy, patrząc, jak ciemne sylwetki drzew śmigają obok wozu. Księżycowa poświata zamieniła wszystko w odcienie niebieskiego, dopóki barwna masa nie pojawiła się w światłach wozu na poboczu drogi.
– Co to było? – zapytała, przejeżdżając obok.
– Nie wiem. – Joe obrócił się na siedzeniu, żeby zerknąć przez ramię. – Chyba kupa ubrań.
– Czekaj, tu są następne. – Pochyliła się do przodu, zerkając na kolorowy stos pośrodku drogi.
– Nie uderz w to.
– Nie uderzę. – Objechała leżącą rzecz. – Dojrzałeś, co to jest?
– Wyglądało jak stos śmieci.
– Skąd? Z fabryki kolorowego papieru?
Przed nimi widać było czerwone tylne światła. Gdy się zbliżyła, ciemny kształt okazał się furgonetką dostawczą. Coś wypadło ze środka i eksplodowało na jezdni. W przednich światłach rozbłysła kaskada lecących w powietrzu cukierków.
– O mój Boże! – Zaśmiała się, gdy cukierki uderzyły w przednią szybę jak barwny grad.
– To była pinata? – Joe również nie dowierzał.
– Chyba tak.
Kiedy zbliżyła się do furgonetki, zobaczyła, że spuszczane drzwi nie zostały zablokowane zapadką. Przy każdym wyboju drzwi podjeżdżały w górę, to znowu opadały, odsłaniając ładunek pełen pinat.
– Uważaj! – krzyknął Joe, kiedy furgonetka podskoczyła na kolejnym wyboju.
Tym razem wyleciało kilka worków.
Zarzuciło tyłem jej samochodu, gdy starała się manewrować między workami. Kiedy odzyskała kontrolę nad wozem, przyspieszyła i zatrąbiła.
– Co robisz? Zwolnij!
– Ktoś musi mu powiedzieć, że ma otwarte drzwi. – Zatrąbiła znowu, ale furgonetka ponownie podskoczyła, rozsiewając całą menażerię osłów, królików i świnek.
– Spróbuj go objechać – zasugerował Joe.
– Na tej drodze? Oszalałeś?
– Teraz będzie dość prosty kawałek. Widzisz, żeby ktoś jechał z naprzeciwka?
Wychyliła się w bok.
– Chyba nie. Otwórz okno i pomachaj do faceta, gdy będę go mijać.
– Ty martw się jazdą, a furgonetkę zostaw mnie.
– Dobra, jadę. – Dodała gazu i zjechała na drugi pas. Naprzeciwko pojawiły się przednie światła i zbliżały się zdecydowanie zbyt szybko.
– O cholera!
Szarpnęła wóz z powrotem na prawy pas właśnie w chwili, gdy ogromny, różowy słoń wyleciał z furgonetki i rozbił jej się na przedniej szybie. Krzyknęła zaskoczona, wpadła w poślizg na cukierkach, zakręciła się w prawo. Zjechała z drogi i gwałtownie się zatrzymała.
Kiedy hałas ucichł, zamrugała parę razy, a potem zerknęła na Joego.
– Nic ci nie jest? – zapytał.
– Wszystko w porządku.
Ponieważ najwyraźniej jemu też nic się nie stało, wybuchnęła śmiechem:
– To takie w moim stylu! Jedno dramatyczne wydarzenie po drugim.
– Ej, przeżyliśmy. – Rozejrzał się wokół. – Chociaż zatrzymaliśmy się pod niezłym kątem.
Spojrzała w ciemność za oknem.
– Chyba zjechałam do rowu. Mam spróbować się wycofać?
– Najpierw sprawdzę, jak się sprawy mają. Poczekaj tutaj.
– Chętnie. – Nie była pewna, czy dałaby radę teraz stanąć, bo miała nogi jak z waty.
Joe wysiadł i sprawdził przednie opony, a potem przeszedł na stronę kierowcy i poczekał, aż Maddy otworzy okno.
– Jedno koło wpadło w dziurę. Cofnij delikatnie, a ja popchnę.
– Dobra.
Poczekała, aż Joe stanie przed samochodem, a potem wrzuciła wsteczny; opony zakręciły się w miejscu.
– Wyłącz! – Joe przekrzyczał ryk silnika, a potem podszedł do okna. – Ugrzęzłaś.
– Wzywamy lawetę?
– W życiu nie złapiemy zasięgu w tej dolinie.
– To co zrobimy?
– Masz podnośnik?
– W bagażniku. – Wysiadła z samochodu, żeby go wyjąć.
– I przydałaby mi się latarka, jeśli masz.
– Gdzieś mam.
Przez następne pół godziny ona trzymała latarkę, podczas gdy on wtykał kamienie i inne śmieci pod koło.
– Jesteś pewien, że to coś da?
– Zobaczymy. – Wyjął podnośnik. – Dobra, wracaj do wozu i na mój znak daj gazu.
Siadła za kierownicą, a Joe oparł dłonie na masce.
– Gotowa? – krzyknął.
– Na twój znak.
– Dobra, dawaj!
Nacisnęła pedał gazu. Silnik zawył i opony zakręciły się. Kiedy już myślała, że nic z tego, samochód ruszył. Wrzuciła hamulec, żeby nie przelecieć przez całą drogę do rowu po drugiej stronie.
– Juhu! Udało nam się!
Odłożył podnośnik, a potem obszedł samochód i otworzył drzwi po jej stronie.
– Przesuń się, ja będę prowadził.
– Co, jeden malutki wypadek, a już nie pozwalasz mi prowadzić?
Mówiąc to, przeniosła się na siedzenie pasażera.
– Nie o to chodzi. – Wsiadł i wrzucił bieg. – Już po godzinie policyjnej, więc Harold zamknął bramę.
– Nie masz klucza?
– Oczywiście, że mam. Ale on śpi tuż przy bramie w stróżówce. Uwierz mi, ten facet nie może się doczekać, żeby mnie zbesztać.
– Joe, to głupie, w końcu on dla ciebie pracuje.
Światła z deski rozdzielczej zamieniły jego twarz w ostry relief.
– Widać, że nie znasz Harolda. To emerytowany wojskowy, którego ego nie pogodziło się ze starością. To jest właśnie taka sytuacja, w której lubi pokazać, że stary lew nadal potrafi ryknąć.
– Więc wytłumacz mu, co się stało. Pokręcił głową, chichocząc.
– Nie ma mowy, żebym wjechał przez bramę po zamknięciu z kobietą obok i powiedział, że spóźniliśmy się, bo mieliśmy wypadek z różowym słoniem. To jeszcze bardziej beznadziejne od tłumaczenia, że skończyła nam się benzyna.
– Ale to prawda.
– A zgadnij, jak szybko to się rozejdzie do pozostałych koordynatorek. A potem do opiekunek, które muszą się przede mną tłumaczyć, kiedy nie wrócą na czas. Będę miał tu do czynienia z buntem. Prawdziwą rebelią.
– I nieustannym droczeniem się.
– To też. – Jego zęby błysnęły w ciemnościach.
– Więc co zrobimy?
– Zobaczysz.
Zapał w jego głosie sprawił, że z zaciekawieniem uniosła brwi. I z troską.
Jechali do obozu, podążając kolorowym, cukierkowym tropem. Joe zwolnił, gdy dotarli do ostatniego zakrętu, nim w polu widzenia pojawiła się brama. Wyłączył przednie świtała i zjechał na prywatny podjazd do stajni. Mostem przejechali przez rzekę, gdzie Joe zatrzymał wóz na porośniętym zaniedbanymi cedrami brzegu. Cicho zjechał po zgaszeniu silnika.
– Potrzebuję czegoś do pisania. – Włączył światło.
Szperała w torebce, aż znalazła starą jak świat listę zakupów i długopis.
– Jaki mamy plan?
– Po pierwsze napiszę liścik Bartowi, właścicielowi stajni, żeby nie odholował twojego wozu, zanim po niego nie przyjedziemy.
– Zostawimy go tu na całą noc?
Kiwnął głową.
– Jutro, kiedy przyjdę zastąpić Harolda na czas lunchu, stwierdzę, że wróciliśmy przed zamknięciem bramy, a potem dodam, że z pewnością nas słyszał, chyba że znowu spał w pracy. – Wyszczerzył zęby. – A potem zadam moje ulubione pytanie: „A więc, sierżancie, kiedy ostatnio byłeś na przeglądzie aparatu słuchowego?”.
– Och, tym zdobędziesz parę punktów.
– A kiedy pójdzie na lunch, przybiegnę tutaj i przyprowadzę twój wóz pod Warsztat.
– Ale nadal nie wiem, jak dostaniemy się do obozu, skoro otacza go trzyipółmetrowe ogrodzenie.
– Zobaczysz. – Wysiadł z samochodu i wsunął liścik za wycieraczkę, a potem machnął na Maddy, żeby szła za nim.
Ruszyła chwiejnym krokiem na wysokich obcasach. Doszli do ogrodzenia.
– Pewnie kiepsko się wspinasz?
Zerknęła na wysokie ogrodzenie z kutego żelaza, a potem na swoją sukienkę i sandały.
– W takim stroju? O nie.
– Tak podejrzewałem. – Przyjrzał się ogrodzeniu, a potem dziewczynie. – Gdybym miał odpowiedni sprzęt, przypiąłbym sobie ciebie i przeniósł, ale w tej sytuacji musimy zrealizować plan B.
– A jaki jest plan B?
– Poczekaj tutaj, aż wrócę.
– Ale… – Patrzyła, jak wspina się dłoń za dłonią, wykorzystując tylko siłę ramion. Na ten widok serce jej zatrzepotało. – Jak długo mam czekać?
– Niedługo. – Zeskoczył na ziemię i skrzywił się, gdy lewa noga ugięła się pod nim. Wyprostował się, rozcierając kolano. – Zostań tu.
Ruszył biegiem, kuśtykając lekko, i zniknął w ciemnościach. Pokręciła głową, myśląc, że nie tylko stare lwy potrzebowały udowodnić, że nadal mogą ryknąć.
Prawie podskoczyła, słysząc nadjeżdżający samochód. A jeśli to Harold? Albo ktoś, kto go zna, i wspomni mu, że ją widział? Przykucnęła za krzakami, żeby nikt jej nie zobaczył. I natychmiast poczuła się idiotycznie. Chociaż trzeba przyznać, że sytuacja była też trochę ekscytująca. Nie robiła niczego w tym stylu od czasów, gdy miała szlaban, a Joe pomagał jej wymknąć się z domu przez okno. Kilka minut spędziła, nasłuchując powrotu Joego. Do jej uszu docierał jednak tylko plusk wody o brzeg, nocne owady i pohukiwanie sowy.
– Maddy?
Z piskiem przewróciła się na plecy. Spojrzała w górę i zobaczyła Joego pochylającego się nad krzakami.
– Ale mnie nastraszyłeś!
– Dlaczego się chowasz?
– Usłyszałam samochód i… sama nie wiem. Pomyślałam, że może Harold nas szuka.
– W życiu. Siedzi w stróżówce na drugim końcu obozu i czeka na nas.
Widząc, jak szczerzy zęby, zmrużyła oczy.
– Świetnie się bawisz, co?
– Jasne. – Wyciągnął dłoń. – Gotowa?
Złapała go i pozwoliła, by pomógł jej wstać, a potem aż jej dech zaparło, gdy wziął ją na ręce.
– Znowu mnie gdzieś ciągniesz?
– Po prostu nie chcę, żebyś zamoczyła buty. Niósł ją w stronę rzeki.
Odwróciła głowę i ujrzała przy brzegu kajak, ledwie widoczny w świetle księżyca.
– Ach, rozumiem.
Objęła go za szyję i uśmiechnęła się.
– Mój dzielny, indiański wojownik przyszedł, żeby mnie przewieźć łodzią w świetle księżyca.
– Więc awansowałem z jaskiniowca?
– Odrobinę. – Przechyliła zalotnie głowę. – Ale może lubię mocnych facetów.
Zerknął na nią. W mroku jego twarz zamieniła się w mozaikę ostrych kątów i mocnych płaszczyzn.
– Wiem, że lubisz.
Kiedy doszli do brzegu, zdała sobie sprawę, że zostawił kowbojki w kajaku i podwinął nogawki spodni. Wszedł do wody, a potem posadził Maddy na jednym z dwóch siedzeń. Bezgłośnie odepchnął kajak od brzegu i wskoczył szybko do środka, siadając naprzeciwko Maddy.
Patrzyła, jak wiosłuje. Wynurzali się z plam księżycowego blasku i zanurzali z powrotem. Jego ramiona i ręce pracowały bez wysiłku, z płynną gracją. Woda ściekała z wiosła niczym srebrzyste, spadające do czarnej rzeki perły. W jej głowie pojawiła się fantazja: Joe z nagą piersią z lśniącymi, czarnymi warkoczami sięgającymi za ramiona, i lędźwiami okrytymi przepaską z kawałków jeleniej skóry. To wyobrażenie sprawiło, że w dole jej brzucha zapulsowało pożądanie. Rozkoszując się tym delikatnym dyskomfortem, odchyliła głowę i przyjrzała się usianemu gwiazdami niebu oraz smużkom chmur przepływającym na tle księżyca.
– Pięknie tu nocą. Także zerknął w górę.
– To prawda. Jeden z powodów, dla których lubię być z dala od świateł miasta, to widok gwiazd.
Zasłuchała się w opadanie wiosła, gdy płynęli dalej.
– Zawsze lubiłeś przebywać na świeżym powietrzu.
– To wyostrza zmysły. Zwłaszcza noce.
Podprowadził łódź do brzegu zasłoniętego przez wierzby płaczące, a potem cicho wyszedł i stanął w sięgającej kostek wodzie. Wyciągnął łódź na brzeg, a potem wziął Maddy na ręce.
– Dziękuję – powiedziała, gdy postawił ją na brzegu.
– Cała przyjemność po mojej stronie.
Patrzył na nią przez dłuższą chwilę. Cienie przesłaniały jego twarz. Pulsowanie w brzuchu zamieniło się w uporczywy ból. Już myślała, że Joe ją pocałuje, kiedy odsunął się.
Rozejrzała się, jakby chciała zebrać myśli.
– Zostawisz tutaj kajak?
– Nie. To by wzbudziło zbyt wiele pytań.
Wyciągnął łódkę wyżej na brzeg i wyjął buty. Oparł się o pień drzewa, otrzepał stopy i dopiero założył kowbojki.
– Odprowadzę cię do domu, a potem odstawię kajak z powrotem.
– Och.
Nerwowo zastanawiała się, co ma zrobić, gdy dojdą do Warsztatu. Powinna go zaprosić, żeby porozmawiali? A może na dzisiaj już wystarczy – to z kolei rodziło pokusę, aby go zaprosić i nie rozmawiać. Ale przysięgła, że tego nie zrobi. Żadnego seksu, dopóki nie ustalą kilku rzeczy.
– Gotowa?
Wyciągnął do niej rękę. Złapała go i pozwoliła, aby poprowadził ją ścieżką między drzewami. Dróżka stawała się coraz bardziej stroma, a grunt nierówny. Zamyślona źle postawiła nogę i prawie się przewróciła.
– Mam cię. – Objął ją. – Wszystko w porządku?
– Tak. – Zaczęła się prostować i skrzywiła się, gdy poczuła ból w kostce. – Chyba.
– Skręciłaś nogę?
– Może.
– Poczekaj.
Znowu ją podniósł, zupełnie bez wysiłku, i przytulił do piersi. Objęła go za szyję, a on ruszył ścieżką. Chociaż wcześniej na to narzekała, doszła do wniosku, że kobieta może się przyzwyczaić do bycia noszoną.
Zatrzymali się w Ogrodzie Spokoju, terenie przy ścieżce, gdzie Leah i obozowiczki posadziły polne kwiaty oraz krzewy jagodowe, aby przyciągnąć motyle i śpiewające ptaki. Pomógł jej usiąść na ławce i klęknął przed nią. Siedząc na piętach, zdjął jej sandał i oparł stopę na udzie.
– Boli? – Badał palcami kostkę, a rozkoszny dreszczyk popłynął jej przez całą nogę.
– Nie bardzo. – Zdusiła jęk przyjemności, kiedy jego dłoń nadal badała. – Myślę, że zaraz będzie dobrze… hm… za minutę albo dwie.
Spojrzał na nią, nadal trzymając kostkę w dłoniach. Jego skóra była taka ciepła.
– Chcesz, żebym zaniósł cię do domu?
Och, czy to nie byłoby seksowne? Zwłaszcza gdyby wniósł ją do środka i położył na łóżku. Patrząc w jego oczy, doszła do wniosku, że naprawdę musi przejść tę część z rozmową, aby wreszcie mogli się skupić na części bez rozmowy.
– Nie. Daj mi tylko minutkę.
Skinął głową, ale nie ruszył się, żeby wstać bądź usiąść na ławce. Zebrała się na odwagę.
– Joe…
– Maddy… – powiedział w tej samej chwili, a potem roześmiał się. – Przepraszam. Ty pierwsza.
– Nie, w porządku, ty mów.
Potrzebował dłuższej chwili, żeby zebrać myśli. Bezwiednie gładził jej łydkę.
– Co do twojej propozycji zaprojektowania materiałów promocyjnych dla obozu treningowego… Jeśli, hm, nadal chcesz, ja, hm… – Spojrzał jej głęboko w oczy. – Chciałbym, żebyś się tym zajęła.
– Ty… – Serce zabiło jej mocniej. – Pozwolisz mi wziąć w tym udział? W rozkręcaniu nowego interesu?
– Tak. – Ze spokojem pokiwał głową. – Właściwie to bardzo bym chciał. Jeżeli oferta jest aktualna.
Poczuła przypływ radości, gdy zdała sobie sprawę, co tak naprawdę Joe mówi. Chciał znowu się dla niej otworzyć, może nie całkowicie, ale zrobił krok we właściwym kierunku.
– Tak, oferta pozostaje aktualna.
– Na pewno? – Joe ujął twarz Maddy wolną ręką i patrzył jej w oczy.
Pokiwała głową, czując, jak łzy napływają jej do oczu.
– To dlaczego płaczesz?
– Bo się boję, że cię zawiodę. Pogłaskał jej usta kciukiem.
– Powiedziałaś, że jesteś dobra w projektach graficznych.
– Jestem. – Chodziło jej o to, że bała się go znowu zranić, ponieważ nadal nie do końca wiedziała, czego chce. Wiedziała, że chce czegoś więcej niż seks. – Obiecuję, że będę bardzo się starała, aby cię nie zawieść.
– Och, Maddy. – Wyprostował się, nadal klęcząc, i przycisnął czoło do jej czoła. Jego ręce gładziły ją uspokajająco po plecach. – Nie musisz niczego obiecywać. Po prostu… będzie, jak będzie, dobrze?
– Dobrze. – Objęła go mocno. Tyle uczuć ją wypełniało: strach, ulga, szczęście, miłość. I pożądanie. – Kochaj mnie, Joe. Teraz, tutaj.
– Co? – Jego dłonie znieruchomiały. – Tu?
– Proszę. – Przesunęła głowę, żeby spojrzeć na niego. – Tu, w świetle księżyca, pod gwiazdami. Kochaj mnie.
Spojrzał na nią, a ona dostrzegła własne emocje płonące w jego oczach, gdy ujął jej twarz w obie ręce.
– Tu – zgodził się z westchnieniem.
Powoli pochylił głowę i pocałował ją tak głęboko, że aż jej zaparło dech. Wiatr śpiewał wśród drzew, a on przesuwał dłońmi po całym jej ciele, budząc zmysły. Poddając się jego dotykowi, odchyliła głowę. Upajała się pieszczotami Joego. Zsunął żakiet i przesunął dłońmi po jej nagich ramionach. Pragnąc czegoś więcej, zaczęła rozpinać sukienkę, ale powstrzymał ją.
– Pozwól, że ja – szepnął głosem chrapliwym od pożądania.
Opuściła ręce na ławkę i patrzyła, jak rozpina jej sukienkę i powoli rozchyla. Nocne powietrze otarło się o jej gorącą skórę. Gdzieś w oddali zahuczała sowa. Joe pochylił głowę. Zamknęła oczy, nasłuchując odgłosów nocy i rozkoszując się ciepłem jego warg na piersiach nad obrębem stanika. Przeszedł ją dreszcz, gdy odsunął koronkę i jego usta zamknęły się na jednym z sutków.
Skoro nie mogła mu niczego obiecać na przyszłość, podaruje mu tę chwilę i odpowie całą sobą, aby wiedział, że pobudza nie tylko jej ciało. Jego delikatność i żarliwość dotarły aż do jej serca. Odchyliła się i jęknęła, podczas gdy jego język wyprawiał czary na jej mrowiącej skórze. Wsunął dłonie pod sukienkę i złapał figi.
– Chcę cię dotykać – powiedział, zdejmując kawałek jedwabiu. – Całą.
– Tak – westchnęła, unosząc biodra, aby mógł ją rozebrać.
Jego dłonie powróciły szybko. Przesunął ją na brzeg ławki. Z sukienką rozpiętą do talii i odsłoniętymi piersiami była całkowicie otwarta dla niego; oddała mu się cała.
Spojrzała mu w oczy, gdy rozsunął jej uda, i niewinny uśmiech wypłynął na jej twarz.
„Och, Maddy”, pomyślał, pragnąc zatrzymać tę chwilę na zawsze. Na wieczność. Pogodził się z przeczuciem, że to może nigdy się nie spełnić. Miłość trzeba dawać bez oczekiwań. Nie stawiając żadnych warunków.
Ta świadomość sprawiła, że zadrżał, gdy powoli przesuwał rękę po udzie ku jej żarowi. Cały czas patrzyła na niego i rozchyliła nogi odrobinę szerzej. Może i nie zatrzyma jej na zawsze, ale dzisiaj, teraz była jego.
„Bądź moja – powiedział jej spojrzeniem, gdy powoli zanurzał w niej palec. – Pozostań moja”.
– Tak – westchnęła, jakby usłyszała te słowa. – Tak.
Zapanował nad własnym głodem i skupił się na dawaniu rozkoszy. Powoli, świadomie doprowadził ją do skraju rozkoszy i dalej. Patrzył z męską satysfakcją, jak powoli Maddy osuwa się.
Dopiero wtedy przypomniał sobie o własnych potrzebach. Jedna sekunda, aby zabezpieczyć ich oboje, a potem przygotował się, aby zanurzyć się w ciepło. Przyciskanie się do niej było jak wchodzenie do nieba. Ogarniała go, wciągała, przytrzymywała mocno. Zamknął oczy, rozkoszując się wrażeniem, że jest częścią jej, a jednocześnie kocha ją tak bardzo, aż się tego boi.
Z jękiem uniosła biodra, przyjmując go jeszcze głębiej, tak że nie mógł już się powstrzymać. Poruszał się mocno i ostro. Każdy mięsień w ciele miał naprężony, a rozkosz narastała. Kiedy wreszcie wybuchnęła, przez jedno bicie serce myślał, że umrze.
Napiął się, nadal głęboko w Maddy, odchylił głowę, a serce waliło mu jak oszalałe. Kiedy wrócił do siebie, zorientował się, że oplotła go całą sobą, trzyma mocno ramionami i nogami, a głowę przyciska do jego piersi. Objął ją i oparł policzek o jej włosy. Chciałby trzymać ją tak przez całą noc.
W końcu jednak zmęczone ciało oderwało się od niej. Z westchnieniem rozczarowania Maddy przechyliła głowę i uśmiechnęła się do Joego.
– Masz rację. Na dworze zmysły się wyostrzają.
Uśmiechnął się, głaszcząc jej policzek.
– Myślisz, że dasz teraz radę iść z tą kostką?
– Kostką? – Przebiegła radość zagrała w jej oczach. – Jaką kostką?
Poprawili ubrania. Pomógł jej wstać.
– Chodź, odprowadzę cię do domu.