Czasem każda z nas potrzebuje w życiu kuksańca, żeby ruszyć we właściwym kierunku. Jeśli to zignorujemy to zapewne następnym razem dostaniemy kopa.
Jak wieść idealne życie
Joe czuł się otępiały jak po bitwie, gdy następnego ranka jechał pod Warsztat. Jakim cudem wczorajszy spór zaczął się od opowieści Maddy o jej idealnym, nieżyjącym mężu dziwaku, a doprowadził do propozycji zawiezienia jej do miasta? Propozycji? Po prostu oznajmił jej, ze ją zabiera – kompletne szaleństwo. Tym większe, że ona się zgodziła. Maddy, którą znał, nie cierpiała, gdy się ją rozstawiało po kątach.
A jednak zamiast się najeżyć, zgodziła się.
Może była zbyt zmęczona, żeby dalej się kłócić. Patrzył wczoraj wieczorem, jak walczyła z całym wachlarzem emocji, i musiał przyznać, że to osłabiło jego obronę. Kiedy dojedzie do Warsztatu pewnie Maddy wyjdzie do niego i powie, gdzie może sobie wsadzić propozycję pomocy.
Tak byłoby najlepiej, mówił sobie. To o wiele mądrzejsze niż spędzenie z nią dnia, kiedy będzie siedziała na wyciągnięcie ręki, tak blisko ze będzie czuł jej zapach. I jeszcze przyjdzie mu słuchać o jej mężu dziwaku. Joe zacisnął dłonie na kierownicy i zatrzymał się. Myśl, że dała całą radość i długie lata życia innemu mężczyźnie, kiedy mógłby ją mieć tylko dla siebie, sprawiała, iż miał ochotę w coś uderzyć Zadowolił się uderzeniem w klakson. Stado wron zerwało się z drzew. Ich czarne sylwetki kontrastowały z niebieskim niebem.
Dzień zapowiadał się słonecznie. Tylko kilka chmurek wisiało nad szczytami. Jednakże pogoda w górach potrafi zmienić się w ułamku sekundy.
Kiedy tak czekał, doszedł do wniosku, że jeszcze bardziej niż świadomość, iż oddała serce i ciało innemu mężczyźnie, wkurzała go myśl, że do tego wszystkiego odpuściła sobie malowanie. Ten fakt rozpalał w nim nie zazdrość, lecz wściekłość.
Jak śmiała dla kogokolwiek odrzucić sztukę?
Może i nie przeżył ostatnich piętnastu lat, nieustannie myśląc o Maddy, usychając za nią z tęsknoty jak jakiś żałosny głupek, ale były chwile, gdy jej obraz pojawiał się w jego myślach w całej krasie: kiedy wysłano go na Bliski Wschód, gdy był brudny, zmęczony, sfrustrowany, kiedy z jego batalionu została garstka ludzi, gdy miejscowi ciskali w nich obelgami i kulami. W takich chwilach zastanawiał się, dlaczego to robi. Dlaczego ryzykuje własne życie? Większość żołnierzy myślała wtedy o rodzinach, o żonach i dzieciach, o swoich dziewczynach albo rodzicach – o kimś, kogo kochali bardziej, niż bali się śmierci.
Dla Joego kimś takim była Maddy, nie tyle osoba, ile idea, którą uosabiała w jego myślach. Wolny duch, który miał dość serca i pasji, aby wywalczyć sobie ucieczkę od marnego życia i rozwinąć najpełniej własny potencjał. Czy nie o to właśnie chodziło w amerykańskim śnie? Czy nie właśnie za to mężczyźni i kobiety oddawali życie?
Nawet jeśli decyzja Maddy, że woli karierę artystyczną od niego, rozerwała go na strzępy, nigdy nie wątpił, że ona osiągnie swój cel. Więc kiedy potrzebował czegoś, czego mógł się chwycić, wyobrażał ją sobie, jak pije szampana na jakimś wernisażu w galerii otoczona znawcami sztuki zachwycającymi się jej pracami. Frustracja i śmiertelne zmęczenie akcją słabły, zostawała wiara w sens. To stało się powodem, dla którego ryzykował własne życie. Nie tylko wyniosłe pojęcia wolności, demokracji i sprawiedliwości – chociaż to były potężne ideały, gdy człowieka otaczało przygnębienie i strach – ale wyobrażenie Maddy jako odnoszącej sukcesy artystki stało się jego osobistym talizmanem, czymś, co przywoływał, gdy musiał zebrać w sobie resztki sił.
Ryzykował życie, zrosił obcą ziemię krwią, aby ludzie tacy jak Maddy mogli żyć wolni i realizować marzenia.
A zeszłego wieczoru powiedziała mu, że tego nie zrobiła.
To było nie do przyjęcia.
Na Boga, jeśli zejdzie tymi schodami i odmówi przyjęcia pomocy, będzie musiała z nim walczyć. Zacznie pracować jako artystka, nawet jeśli on sam będzie musiał jeździć z jej pracami po wszystkich galeriach Santa Fe.
I wtedy właśnie pojawiła się na półpiętrze – i Maddy idea zniknęła w obliczu Maddy kobiety z krwi i kości.
Dobry Boże, olśniewała go za każdym razem, gdy na nią patrzył.
„Odpuść już sobie, Joe – rozkazał sobie w myślach. – Nie bądź mięczakiem. To stara historia, zapomniałeś?”.
Zbiegła po schodach, a on zmusił się, by odwrócić wzrok, kategorycznie przypominając sobie, że jego misja nie ma nic wspólnego z próbą zbliżenia się do Maddy na bardziej osobistym gruncie. Jeśli idzie o tę kobietę, potrzebował T-shirtu z napisem: „Byłem, spróbowałem, mam na dowód blizny”. Dziś miał ulokować świat z powrotem na właściwym miejscu. Kropka. I jeśli to oznaczało powstrzymanie się od wrogości, stać go na to. Będzie nieskończenie miły, jeżeli tak trzeba.
Usłyszał, jak otwierają się drzwi do wozu.
– Dobra. – Brakowało jej tchu. – Jak wyglądam?
Chociaż przygotował się na to, kiedy odwrócił się i ją zobaczył, mimo zaciętego oporu poczuł nagłe pragnienie. Stanęła parę kroków od furgonetki, żeby mógł zobaczyć ją całą.
– Jest dobrze? Chciałam wypośrodkować między czymś stonowanym a artystycznym.
Do jednego boku przyciskając oprawione w skórę portfolio, do drugiego torbę, obróciła się, pokazując strój typowy dla Maddy: sweter dziergany na szydełku, który bardziej był zrobiony z powietrza niż włóczki, narzucony na sięgającą kostek sukienkę na ramiączkach w kolorze szałwi, a do tego pasek na biodrach.
Napiął wszystkie mięśnie, gdy obrzucił spojrzeniem sylwetkę Maddy.
– Buty mogłyby być nieco bardziej letnie.
– Och, są tylko do kostki. – Podciągnęła sukienkę i oparła nogę na stopniu samochodu, pokazując mu skórzane buty z końca dziewiętnastego wieku, skrawek falbanki skarpetki i mnóstwo kremowej, nagiej skóry.
– Rozumiem. Odchrząknął.
– Mogą być?
– Zdecydowanie.
– A włosy? – Przychyliła głowę.
W przypadku Maddy włosy zawsze stanowiły ukoronowanie dzieła, dzisiaj jednak wyglądały jeszcze piękniej niż zwykle – prawdziwa grzywa ognisto-rudych włosów okalających twarz w kształcie serca.
– Nie za dużo? Nie za bardzo roztrzepane? Za bardzo potargane?
– Nikt nie będzie miał wątpliwości, że jesteś z Teksasu, jeśli o to pytasz.
– Wiedziałam, za dużo. Zaczeszę je do tyłu. Mam tu gdzieś chustkę. – Zaczęła grzebać w ogromnej torbie.
– Maddy, nie trzeba, są w porządku.
– Serio?
– Serio.
– Dobrze więc. – Wypuściła powietrze. – Trochę się denerwuję.
– W życiu bym nie zgadł.
Poczekał, aż się usadowi. Zastanawiał się, co ją bardziej denerwowało: myśl o pokazaniu portfolio czy świadomość, że następne pół godziny spędzi uwięziona z nim w kabinie samochodu. Sam nie był za bardzo zachwycony tym drugim. Oboje będą musieli się postarać.
– Pasy.
– Och. Jasne. Racja. – Zapięła pasy, a potem przysunęła się bliżej Joego, gdy wrzucił bieg i zaczął zjeżdżać. – No dobra, ostatnie pytanie, więc proszę o szczerość. Udało mi się zatuszować sińce pod oczami? Widać, że w ogóle nie spałam?
– Nie spałaś dobrze? – zaskoczyła go własna troska, gdy przypomniał sobie, że po wczorajszej rozmowie wyglądała na wyczerpaną emocjonalnie.
– Trochę trudno spać, gdy głowa nie trafia na poduszkę do czwartej nad ranem. – Zaśmiała się chrapliwie. – W myślach miałam pełno obrazów z ostatnich kilku dni, ale nie miałam nawet okazji rozstawić sztalug i otworzyć farb. To jest problem z olejnymi. Nie można po prostu ich wziąć i napocząć dla zabawy. A wczoraj, kiedy porządkowałam szafki z artykułami plastycznymi, znalazłam garść pasteli olejnych. Czy to nie wspaniałe?
– Nie mam pojęcia.
Rzucił pytające spojrzenie, a jej tylko tego trzeba było, żeby zacząć jeden z tych radosnych, przydługich monologów, które zawsze go bawiły. Zaczęła opowiadać o historii pasteli olejnych i o tym, jak to artyści typu Monet i Renoir używali ich do barwnych szkiców, kiedy przesiadywali w paryskich kafejkach.
Neutralny temat dał im bezpieczną strefę do działania. Joe przywitał go z nadzieją, że dzień nie będzie jednak krępujący.
– To właśnie robiłaś zeszłej nocy? – zapytał, gdy skończyła monolog. – Wstępne szkice?
– I machnęłam ich kilkanaście. Boże, to tak wyzwala. Nie bawiłam się pastelami od wieków. Zapomniałam już, jaka to frajda. Są takie szybkie, nie ma czasu, żeby myśleć o zasadach. Pozwalasz po prostu, żeby obraz wylał się z ciebie na papier poprzez szybkie maźnięcia i zakrętasy. Trzymam to wszystko w cuglach, gdy robię prawdziwe obrazy, ale to była taka zabawa, po prostu zapomnieć o zasadach.
– Zasady? – Uniósł brew. – Od kiedy przejmujesz się zasadami?
– Profesorowie wciskają uczniom tyle wiedzy na temat techniki, że coś z tego zostaje. – Odwróciła się do niego. – Dobra, oto moja propozycja.
– Propozycja?
– Na dziś. Na wszelki wypadek wzięłam zdjęcia moich prac, ale dzisiaj przede wszystkim chcę się zorientować w różnych galeriach. Jeśli nie będę czuła, że mogę pogadać z którymś z właścicieli, to poczekam, aż będę gotowa.
– Zobaczymy.
– Mówię poważnie, Joe. Pracowałam w jednej z najlepszych galerii w Austin, więc wiem, jak grać w te klocki. Nie można stracić szansy przez kiepskie pierwsze wrażenie. Poza tym naprawdę chcę zamienić kilka wczorajszych szkiców w obrazy, nim zrobię następny krok. Te obrazki są niezłe. Jest w nich energia, której od dawna brakowało w moich pracach.
– Nie mogę się doczekać, kiedy je zobaczę.
– Więc zgadzasz się?
– Yhm.
– Świetnie.
Westchnęła z ulgą, a potem zaczęła patrzeć na krajobraz. Nim dojechali do miasta, udało im się stworzyć miłą atmosferę na resztę dnia, nawet jeśli to było tylko powierzchowne.
Santa Fe. Mekka artystów. Wspaniałe sklepy, modne restauracje, zabytkowe budynki… i korki! Maddy czuła się jak dzieciak, kiedy przyciskała twarz do szyby, podczas gdy Joe manewrował czarną półciężarówką w wąskich uliczkach zaprojektowanych z myślą o jeździe konno. W końcu doczłapali się do Canyon Road, gdzie znalezienie miejsca parkingowego okazało się taką samą wojną nerwów jak gra w tchórza.
Kiedy Joe upolował miejsce, Maddy wysiadła z wozu, wzięła głęboki wdech i rozejrzała się. Zamienione w galerie ceglane domy stały jeden obok drugiego, jak wzrokiem sięgnąć. Wysokie szpice kwiatów rozkwitały w maleńkich ogródkach skalnych, dodając kolorów do turkusowych framug okien i drzwi oraz obrazów wystawionych na gankach. Ponad płaskimi dachami urywana linia gór ustępowała potężnym, białym chmurom, przy których ziemia poniżej wydawała się maleńka.
Gdzie Maddy spojrzała, jej umysł zbierał obrazy, które miały być zapamiętane, a potem namalowane. A za tym, co widoczne, wychwytywała niezwykłe wrażenie, mistyczne wezwanie ziemi, które popychało ją do sztalug.
Joe ruszył razem z nią wąską, żwirową ścieżką za linią zaparkowanych samochodów. W dżinsowych spodniach i koszuli oraz w kowbojkach doskonale pasował do Santa Fe i wyglądał niesamowicie seksownie.
– Od czego chcesz zacząć?
– Nie mam pojęcia. – Zaśmiała się. – Jakieś sugestie?
– To zależy. Jakbyś określiła swoje obecne prace?
– Impresjonistyczne pejzaże, sceneria ogrodowa, kilka martwych natur. – Mijał ich równy strumień wielbicieli sztuki wchodzących i wychodzących z galerii. – Pewnie nie znasz tych miejsc na tyle dobrze, żeby mieć jakieś ulubione?
Zaśmiał się.
– Mam ich z dziesięć.
– Serio?
To ją zaskoczyło.
– Kiedy Mama przeniosła się do Nowego Meksyku, zacząłem kolekcjonować wytwory indiańskiego rzemiosła, a potem dzieła sztuki. W tych okolicach łatwo wpaść w taki nałóg.
– Zauważyłam. – Pokiwała głową. – Wychodzi na to, że jesteś idealnym przewodnikiem. Prowadź więc. Składam los w twoje ręce.
– Bardzo dobrze. Zacznijmy od tej galerii po prawej. Dołączyli do tłumu pieszych, ruszyli w górę ulicy i weszli przez pierwsze z wielu drzwi. Nim doszli do dziesiątej galerii, zmysły Maddy były przeciążone. I czuła się bardziej onieśmielona niż kiedykolwiek w życiu. Widziała obrazy od sielankowych po wydumane i awangardowe, niektóre z nich były naprawdę dziwne, ale wszystkie najwyższej jakości.
– Znam właściciela tej galerii – powiedział Joe, gdy weszli do kolejnej.
Pomieszczenie było labiryntem pokojów o grubych, białych ścianach, drewnianych, skrzypiących podłogach i punktowym oświetleniu skierowanym na kilka wielkich płócien. Z daleka dobiegała muzyka grana na bębnie i flecie oraz głos kobiety rozmawiającej przez telefon. W powietrzu unosił się zapach sosnowego kadzidła.
Joe przyjrzał się Maddy.
– Chcesz, żebym cię przedstawił?
– Nie! – odparła zbyt szybko, a potem wzięła oddech i rozluźniła się. – Nie, chcę tylko popatrzeć.
– Na pewno?
– Nie – odparła słabo. – Szczerze mówiąc, zobaczyłam dziś już tyle, ile byłam w stanie przyswoić. Możemy odpocząć? – Widziała, że w jego oczach maluje się sprzeciw. – Proszę. W głowie mi się kręci i bolą mnie nogi.
Przez chwilę zaciskał zęby, a potem westchnął.
– Dobra. Zjemy lunch i zobaczymy, jak się poczujesz.
– Dziękuję. – Nie ukrywała wdzięczności.
Jedyna rzecz w wojsku, za którą Joe nie tęsknił, to jedzenie. Tutejsze meksykańskie potrawy i wyrafinowana kuchnia stanowiły miłą odmianę po żołnierskich racjach. Ponieważ wyglądało na to, że Maddy potrzebuje zmiany otoczenia, przebił się przez korki do serca starego miasta, by zabrać ją do Ore House, jednej z jego ulubionych restauracji.
– Jest wspaniała – powiedziała Maddy, gdy weszli na wychodzący na plac balkon na piętrze.
– Tak pomyślałem, że ci się spodoba – odparł, gdy hostessa położyła dwie karty z menu na stoliku obok poręczy.
Kelnerka zjawiła się, gdy tylko usiedli.
– Mogę zaproponować coś do picia?
Joe zamówił miejscowe piwo, a Maddy kieliszek białego wina. Siedział i patrzył, jak ona przegląda menu, które znał na pamięć. Słońce rzucało ukośne promienie, zamieniając jej włosy w pomarańczowy ogień, jeszcze bardziej płomienny na tle rzędu czerwonych ristras – wieńców z suszonych papryczek chilli. Udało mu się nawet przeżyć kilka minut bez starego gniewu i nowego przyciągania bawiących się w przeciąganie liny w jego żołądku.
Chociaż łatwiej było o ten względny spokój, gdy chodzili po galeriach, Kiedy usiedli na zatłoczonym balkonie, a oddzielał ich tylko malutki stolik, poczuł, że znowu narasta w nim napięcie.
– Więc… – powiedział, kiedy wreszcie zamknęła menu. – Co myślisz o Santa Fe?
Roześmiała się, pochylając głowę tak, aby słońce nie raziło jej w oczy.
– Jedna część mnie myśli, że umarłam i poszłam do nieba.
– A druga? – Siadł bokiem, żeby ich nogi znajdowały się dalej od siebie.
– Jest trochę przytłoczona.
Też się obróciła i teraz oboje patrzyli na plac. Dziecko rzucało piłkę terierowi w pobliżu pomnika upamiętniającego wojnę domową. Z okolicznych wiosek zjechało się wielu sprzedawców, którzy przed pałacem gubernatora sprzedawali na kocach biżuterię. Dzwon katedry Świętego Franciszka ogłosił godzinę pierwszą.
– Nie powinnam była obiecywać Christine i Amy, że wstawię coś ze swoich prac do tutejszych galerii. Powinnam była zacząć od którejś z galerii u siebie i pomału wypracować sobie lepszą pozycję.
– Christine i Amy?
– Moje dwie najbliższe przyjaciółki. Polubiłbyś je. – Zabawnie zmarszczyła nos. – Tak samo jak ty popychają mnie, żebym położyła głowę na pieńku.
– Maddy… – Pokręcił głową. – Nie wierzę, że nie jesteś dość dobra. W szkole średniej byłaś fantastyczna i miałaś piętnaście lat, żeby dojrzeć.
Westchnęła. Zauważył, że powróciła część wcześniejszego napięcia.
– Moglibyśmy przy lunchu porozmawiać o czymś innym? Miałabym wtedy nadzieję, że naprawdę coś zjem.
– W porządku. O czym chciałabyś porozmawiać?
– O tobie.
Zaśmiał się sucho, bawiąc się solniczką i pieprzniczką.
– Nudny temat, zapewniam.
– To ponudź trochę. – Odwróciła się, żeby siedzieć twarzą do niego. Złożyła ręce na stole i pochyliła się ku niemu. – Proszę! To odwróci moje myśli od zaciskającego się żołądka.
Popatrzył na jej pełną zapału twarz i poczuł tak gwałtowną potrzebę zwierzenia się, że wszystko poza tym zniknęło z jego myśli. Na szczęście zjawiła się kelnerka i przyniosła ich drinki.
– Proszę. Mogę już przyjąć państwa zamówienie?
Joe otrząsnął się.
– Cheeseburger z zielonym chilli.
– A pani? – kelnerka zwróciła się do Maddy.
– Hm, zobaczmy. – Wyprostowała się i otworzyła menu raz jeszcze. – Wszystko wygląda tak smakowicie. – Przeglądała propozycje i próbowała się zdecydować. – No dobra, poproszę taco z kurczakiem. Mogę prosić o dodatkowy ser? I ostrą paprykę osobno?
– Oczywiście. – Kobieta zapisała zamówienie i odeszła.
– Na czym stanęliśmy? – Maddy odwróciła się do Joego, zdecydowana, żeby nie popsuć dobrego nastroju. – A tak, mówiliśmy o tobie. Opowiedz mi o prowadzeniu obozu. Lubisz to?
– I tak, i nie.
Patrzył na jej palec krążący po brzegu kieliszka. Odwrócił wzrok i upił łyk piwa.
– Nie, bo potwornie mi brakuje służby w komandosach. Tak, bo… – zawahał się i zaczerwienił. – To zabrzmi ckliwie.
– Co?
Pochyliła się, przypominając sobie czasy, kiedy mówił jej o różnych rzeczach, którymi nie dzielił się z nikim innym. Miał w sobie tyle ciekawych odcieni, gdy się już otworzył.
– No dalej – przymilała się. – Powiedz mi.
Poprawił sztućce zawinięte w serwetkę i obrócił butelkę piwa etykietką do siebie.
– Lubię dzieci. Dają mi nadzieję.
– Nadzieję?
– Dla świata. Trudno się czegoś chwycić, kiedy wokół jest tyle nienawiści. Boże, widziałem takie rzeczy… – Pokręcił głową. – Brakuje mi akcji. Nie tylko adrenaliny podczas akcji, ale też uczucia, że coś zmieniam, że robię coś, dzięki czemu świat staje się bezpieczniejszy. – Spojrzał na plac i popatrzył na dziewczynkę, która bawiła się z aportującym psem. – Ale nie tęsknię za patrzeniem w stare oczy pełne nieufności w dziecięcych twarzach. Albo gorzej, za patrzeniem na dzieci takie same jak te tutaj, niewinne i szczęśliwe w jednej chwili, a w drugiej zamienione w okaleczone ciała. Jezu. – Potarł twarz i wzruszył ramionami. – Przepraszam.
– W porządku. – Maddy położyła przed nim dłoń. Chciała go dotknąć, ale nie wiedziała, czy zostałoby to dobrze odebrane. – Nie byłbyś człowiekiem, gdyby cię to nie poruszało.
– Aha. – Próbował się zaśmiać, ale nie było w tym radości. – Chyba potrzebowałem trochę czasu, żeby się otrząsnąć. Nie, zapomnij. Człowiek nigdy się po czymś takim nie otrząsa. Nie wiem, czy w ogóle powinien. Ale kiedy obóz wypełnia się dziećmi, z których większość nigdy nie otarła się o brzydką stronę życia, jest lepiej. Naprawdę dobrze.
Uśmiechnął się jak to on – trochę krzywo. A kiedy ich spojrzenia się spotkały, Maddy mogła przysiąc, że usłyszała, jak jej serce z hukiem uderzyło o podłogę. Tak po prostu w jednej chwili znowu zakochała się w Joem Fraserze.
Oszołomiona opadła na oparcie. Serce biło jej jak szalone. Nie, to nie mogła być miłość. Miłość zaczyna się powoli, rośnie z czasem i trwa. To nie pstryczek światła – włączasz, wyłączasz i znowu włączasz. Czy to znaczy, że nigdy nie przestała go kochać? Czy to było echo przeszłości, czy coś całkiem nowego?
Zamrugała oczami, przypominając sobie, jak bardzo ją kiedyś kochał. Czasem to ją aż przytłaczało. Czy część jego nadal kochała impulsywną dziewczynę, którą kiedyś była?
Na szczęście zjawił się ich lunch i uratował ją przed zrobieniem czegoś głupiego.
– Więc… – Ręce jej lekko drżały, gdy polewała salsą taco. – Lubisz prowadzić obóz?
Potrząsnął solniczką i pieprzem nad ogromnym hamburgerem z masą siekanego zielonego chilli.
– Latem, kiedy są dzieci, tak. Reszta roku doprowadza mnie do szału. Nie ma dość roboty, a nie można spędzić życia, jeżdżąc samotnie na nartach.
– Nie mógłbyś wykorzystać obozu do czegoś innego w ciągu roku?
Wzięła kęs taco i prawie jęknęła z zachwytu, czując pikantny smak.
– Właściwie to zastanawiałem się nad tym.
– Tak?
Poczekała, aż Joe przeżuje. Uznała, że nawet to robi seksownie; mocne mięśnie szczęk pracowały tak zgodnie.
– Dobra. – Przełknął. – Tylko nie wspominaj o tym matce.
– Nie spodobałoby jej się to?
– Przeciwnie i dlatego chcę się dobrze zastanowić, zanim jej powiem. Muszę być pewny, że podoła, jeśli obóz będzie otwarty przez cały rok. Boże, ta kobieta naprawdę ma już swoje lata. Przeżyłem szok, gdy tu przyjechałem na rekonwalescencję. Kiedy to się stało? Widywałem ją codziennie przez tyle lat. Jak mogłem nie zauważyć, że się starzeje?
– Bo byłeś zajęty ganianiem złych facetów.
– To żadne usprawiedliwienie. – Zawahał się. – Wiesz, że była o krok od sprzedaży obozu, nim zgodziłem się zostać dyrektorem? Kocha to miejsce. Dzieci to całe jej życie! Gdyby nie postrzał w kolano, straciłaby wszystko. Obóz, dom i kawał serca. Po tym wszystkim, co dla mnie zrobiła, w życiu nie pozwolę, aby coś takiego się stało.
Maddy znowu poczuła, jak jej serce spada na podłogę.
– Więc – odchrząknęła – jaki masz pomysł? Uśmiechnął się kącikiem ust.
– Obóz treningowy dla cywili.
– Co?
Włożył do ust kawałek tortilli. Teraz śmiały się nawet jego oczy.
– Istnieje już kilka takich obozów. Byli członkowie specjalnych grup operacyjnych dają cywilom posmakować treningu, który przechodzimy. Niektóre są nastawione na uzyskanie fizycznej wytrzymałości dla ludzi uzależnionych od adrenaliny. Inne oferują programy dla pracowników korporacji usprawniające pracę zespołową. W tym właśnie komandosi są mistrzami: w pracy zespołowej. Myślę, że w amerykańskich korporacjach bardzo brakuje idei „nikogo nie zostawiamy”.
– Masz rację. A pomysł brzmi fantastycznie.
– Na razie to właśnie tylko pomysł, ale chciałbym powiedzieć o tym Sokratesowi.
– Komu?
– Kapralowi Derrickowi Harrelsonowi. Przezywaliśmy go Sokrates, bo zawsze zanudzał nas filozofią.
– A ty miałeś przezwisko?
– Wszyscy mieliśmy.
– Więc jak brzmiało twoje?
– Obiecujesz, że nie będziesz się śmiać?
– Nie, ale mimo to powiedz.
– Skaut. Zmarszczyła brwi.
– Bo jesteś po części Indianinem?
– Nie. – Zaczerwienił się. – Po kłopotach, w jakie się wpakowałem przez skradziony wóz, przez jakiś czas trochę przeginałem w drugą stronę. Postanowiłem sobie, że po raz ostatni zawiodłem Pułkownika. Więc za każdym razem, gdy chłopaki chcieli narozrabiać, robiłem za głos rozsądku. Jednym słowem gasiłem ich. I w końcu któryś powiedział, żebym przestał być takim cholernym harcerzykiem. No i tak zostało: skaut.
– Harcerzyk? Ty? – Parsknęła śmiechem.
– Aha, zareagowałem podobnie. Potem trochę wyluzowałem, ale było już za późno.
– Więc opowiedz mi o Sokratesie. Zanurzyła kęs w sosie.
– Służyliśmy w tym samym batalionie i mocno się zaprzyjaźniliśmy. Teraz, kiedy odszedłem, gadał coś o tym, że nie zgłosi się z powrotem do służby. Niedługo kończy obecną i pomyślałem, że moglibyśmy razem prowadzić obóz. Ale muszę to przemyśleć. Upewnić się, nim poproszę Mamę, aby zgodziła się na obóz pełen ludzi przez cały rok.
– To brzmi ciekawie. – Poczuła, że entuzjazm w jego głosie był zaraźliwy. – Jeśli się zdecydujesz, daj mi znać. Z przyjemnością zaprojektuję materiały promocyjne.
– Co?
– W college’u zajmowałam się trochę grafiką. Jestem naprawdę dobra w przygotowywaniu projektów. Z radością pomogę.
– Ach…
Uniósł brew, ale nie powiedział nic więcej.
Maddy wyczuła natychmiastową zmianę nastroju, jakby nagle pojawiła się między nimi ściana. Zrozumiała, że posunęła się krok za daleko.
– To znaczy… – szybko zaczęła się wycofywać. – Jeśli będziesz chciał jakiejś pomocy.
Dokończył hamburgera.
– Pomyślę o tym.
Próbowała ukryć rozczarowanie, ale lunch stracił część smaku. Odsunęła talerz. Chciała przywrócić przyjacielską atmosferę. Kiedy przyniesiono rachunek, sięgnęła po niego.
– Może zapłacę za lunch w podzięce za oprowadzenie mnie?
– W żadnym razie.
Joe położył dłoń na jej ręku. Dotyk sprawił, że serce zabiło jej szybciej. Joe miał duże, mocne dłonie i z łatwością objął palcami jej nadgarstek.
– Oto nasza umowa. Ja stawiam lunch, ale pod jednym warunkiem. Nim wrócimy do obozu, pokażesz swoje portfolio w jednej galerii.
– Wolałabym zapłacić.
Próbowała wyciągnąć rachunek spod jego ręki.
Przytrzymał ją nieco mocniej, ale nie sprawiając bólu – tylko tyle, żeby zorientowała się, jaki jest silny. Pochylił się ku niej. Świdrował ją wzorkiem, a jego głos był gładki jak stal.
– To nie podlega negocjacji.
– Joe… – Zaśmiała się nerwowo, a całe jej ciało zadrżało, gdy Joe się przysunął. – Daj spokój. Bądź rozsądny. Pokażę swoje prace, gdy będę gotowa.
– Może nie mam ochoty być rozsądny.
– Mówiłam…
– Wiem. Ale chodzi mi po głowie pewne miejsce. Wyciągnął rachunek spod ich dłoni i sięgnął po portfel.
– Jest małe, skromne i poza starym miastem. Jeśli ci odmówią, nic się nie stanie. Pierwsze koty za płoty.
– Tylko tyle muszę zrobić? – Prawie zaprotestowała, gdy się odsunął. – Spróbować?
– Zgadza się.
– A jak prace im się spodobają? Nie chcę zgodzić się na wyłączność, jeśli to jakaś nora.
– To nie jest nora. Ma dobrą pozycję. Podał kelnerce pieniądze i rachunek.
– Po prostu ta galeria nie jest tak wysublimowana jak te przy Canyon Road. Poza tym nie musisz zgadzać się na pierwszą propozycję, ale jeśli jedna galeria się zainteresuje, będziesz miała większą siłę przebicia.
– Prawda. – Wzięła głęboki wdech. – Dobra. Prowadź.