Ponieważ sukces wymaga ciężkiej pracy, warto czasem pójść po linii najmniejszego oporu.
Jak wieść idealne życie
W dniu wystawy Maddy miała tyle zajęć, że prawie nie zwracała uwagi na nerwowo zaciskający się żołądek. Ponieważ Mama zgodziła się przejąć jej obowiązki w Warsztacie, miała cały dzień dla siebie i mogła pomóc pracownikom galerii w przygotowaniach.
Jedną z wnęk na tyłach przeznaczono na jej prace. Wraz z Juanitą zdjęły wszystko ze ścian i zaczęły rozwieszać obrazy, wypełniając przestrzeń żywymi krajobrazami, barwnymi kwiatami polnymi i dramatycznymi widokami chmur.
– Rety – powiedziała Juanita, odsuwając się krok, żeby ocenić, jak im idzie praca. – Wyglądają wspaniale. Już ci mówiłam, jak bardzo podobają mi się rzeczy, które przywiozłaś, ale powieszone po prostu rzucają na kolana.
– Dzięki. Chłopcy z warsztatu ramiarskiego odwalili wspaniałą robotę.
– To coś więcej – upierała się kierowniczka galerii. – Nie żartowałaś, kiedy powiedziałaś, że jesteś dobra w robieniu wystaw.
– Dlatego zaproponowałam pomoc. – Z miarką w ręku Maddy kręciła się wokół rozłożonych na podłodze oprawionych prac.
Sylvia i kilku ramiarzy pracowali w pozostałych niszach. Przechylając głowę, Maddy zerknęła na miarkę, żeby ustalić, gdzie wbić następny gwóźdź.
– Inni artyści rzadko coś takiego robią. – Juanita zapisała cyfry na kawałku tektury. – Nie żebyśmy mieli coś przeciwko. Ich zadanie to tworzyć sztukę. Nasze to pokazywać ją i sprzedawać. Szczerze mówiąc – Juanita zniżyła głos – większość z nich nie poradziłaby sobie, nawet gdybyśmy pozwolili im spróbować.
– Wieszanie prac w galerii to sztuka sama w sobie. – Maddy wyjęła gwóźdź z kieszeni koszuli, którą włożyła do wystrzępionych dżinsów.
– Dobrze powiedziane – zaśmiała się Juanita.
Kiedy Maddy zaczęła wbijać gwóźdź, zdała sobie sprawę, jak bardzo tęskniła za tym światem, nie tylko za samą sztuką, ale też za urządzaniem wystaw i sprzedażą. Oprowadzanie klientów po galerii to coś więcej niż wymienianie cen. To przedstawienie: opowiada się historie o każdym artyście, o każdym obrazie, o tym, jak prace łączą się z innymi dziełami; zaprojektowanie wystawy przypomina budowanie scenografii.
– Co teraz? – Juanita zapytała, kiedy skończyły wieszać prace Maddy.
Maddy rozejrzała się.
– Wstawmy tu kilka brązów, żeby dodać wymiarów. Wspólnie przytargały piedestały z pni drzewa i ustawiły na nich rzeźby z brązu.
– Idealnie – stwierdziła Maddy, otrzepując ręce.
Sala wyglądała jak galeria przy Canyon Road. Do wystawy zostały już tylko trzy godziny, Maddy nie miała więc zbyt wiele czasu, żeby rozmyślać o nadchodzącym wieczorze i o Joem. Przez ostatnie dwa dni zachowywał się wobec niej nieco przyjaźniej, ale nadal potrzebna była poważna rozmowa. Wymyśliły więc z Mamą plan, dzięki któremu Maddy mogła zostać sam na sam z Joem dziś wieczór po wystawie.
Żołądek zacisnął jej się nerwowo. Przycisnęła go dłonią.
– Pomóc ci z resztą prac?
– Nie, zostały tylko ceny do powieszenia i posprzątanie. Angelina! – Juanita zawołała siedmioletnią wnuczkę Sylvii. – Możesz tu zamieść, jeśli chcesz.
– Dobra!
Pełne zapału dziecko, które przez cały dzień bardziej przeszkadzało, niż pomagało, przybiegło ze szczotką większą od siebie. Juanita zerknęła na zegarek.
– Może pójdziesz się przebrać? Sylvia chce mieć do katalogu zdjęcia z tobą, jak stoisz przed Wschodem w kanionie. Powinniśmy to zrobić, zanim zacznie się młyn.
Nie mając wyboru, Maddy wyszła z galerii na tyły, do hałaśliwego warsztatu ramiarskiego i pomieszczeń biurowych.
Gdyby Obrazy Zachodu były kobietą, galeria byłaby jej twarzą: pięknie przygotowaną na pokaz dla całego świata, ale to zaplecze byłoby jej sercem i duszą, jasne, głośne i pulsujące życiem. Dzisiaj serce biło w szaleńczym rytmie, kiedy pracownicy desperacko starali się oprawić ostatnie kilka obrazów na wystawę. Jarzeniowe światło zalewało odsłonięte, metalowe krokwie, kawałki tektury walały się po podłodze jak ogromne konfetti. Z głośników ryczał ostry rock, który dokładał się do syku powietrza ze sprężarek zdmuchujących kurz ze szkła i niepokojących strzałów z pistoletu do gwoździ.
Maddy uśmiechnęła się, słysząc tę rwaną, cudowną symfonię, gdy szła do biur handlowych i łazienki dla pracowników. Tam znalazła sukienkę, którą zamierzała włożyć, wiszącą w torbie z pralni. Podniecenie i niepokój burzyły się w jej brzuchu, gdy wzięła sukienkę i pomyślała o nadchodzącym wieczorze.
Joe stanął jasnobłękitnym wozem matki w kolejce samochodów czekających na wjazd na parking przed Obrazami Zachodu.
– Zapowiada się spory tłum.
– Z pewnością – zgodziła się radośnie Mama Fraser. Pochylił głowę, żeby przyjrzeć się całości. Lampiony świeciły na dachu, a maleńkie, białe światełka okrążały kolumienki ganku. Jaśniejsze światło wylewało się przez wielkie okna frontowe. Wewnątrz dostrzegł śmietankę artystycznego świata Santa Fe: kolekcjonerów, właścicieli galerii, artystów.
– Sylvia miała genialny pomysł z tajemniczą artystką.
– Maddy musi cieszyć się z tych tłumów – stwierdziła Mama. – I denerwować się, jak wypadnie.
– Na pewno.
Jednak nie tylko Maddy się denerwowała. Joemu udało się zaliczyć pierwszy krok fazy pierwszej. Dziś miał nadzieję wykonać drugi krok w kierunku przywrócenia poprzedniego stanu rzeczy.
Kolejka samochodów ruszyła. Wjechał na miejsce dla niepełnosprawnych w pobliżu drzwi frontowych, a potem zwrócił się do matki:
– Tym razem poczekaj, aż otworzę ci drzwi, dobrze?
– Nie wygłupiaj się. – Siłowała się drżącymi rękoma z klamką. – Dam sobie radę.
– Mówię poważnie – rzucił zniecierpliwiony.
Ta uparta kobieta nigdy nie pozwalała bez walki, żeby cokolwiek dla niej zrobił. Mniej pewny siebie mężczyzna czułby się w jej obecności jak pozbawiony męskości, a ona nawet nie wiedziałaby, jak go uraziła.
Matka skrzywiła się, ale złożyła ręce na znak rezygnacji. Zadowolony wyszedł z samochodu na chłodne, wieczorne powietrze. Głosy gości w galerii oraz odgłos zatrzaskiwanych drzwi samochodowych ostro kontrastowały z ciszą wieczoru na pustyni. Ponad nim narastał zmierzch. Joe otworzył drzwi pasażera.
– Widzisz, to wcale nie bolało.
– Wcale – zgodziła się z uśmiechem, który nic nie znaczył. Następnym razem będzie tak samo. Zaakceptował to z tą samą cierpliwością, z jaką patrzył na jej gramolenie się z samochodu. Laska zaplątała jej się między nogami, ale Mama wysiadła, nie potykając się.
– No dobrze. – Poprawiła żakiet z jedwabiu, który włożyła do czarnych spodni i ortopedycznych butów. – Chodźmy poudzielać się towarzysko.
Joe ukrył uśmiech, gdy szli przez parking. Jego matka nie mogłaby być snobem z artystycznego światka, nawet gdyby chciała. Podobało jej się wszystko, począwszy od malunków palcami dzieci z obozu, skończywszy na obrazach z jego kolekcji. Gdy tylko otworzył drzwi, zalał ich hałas z galerii.
– Joe. – Sylvia stała gotowa, aby witać gości. – Cieszę się, że się zjawiłeś.
– Nie mógłbym tego przegapić. – Rozejrzał się po tłumie w poszukiwaniu Maddy, ale nie zobaczył jej. – O ile się nie mylę, nie poznałaś jeszcze mojej matki.
– Nie. – Sylvia wyciągnęła dłoń w turkusach i srebrze. – Pani syn ma doskonały gust, jeśli idzie o sztukę… i artystów, ponieważ to on przyprowadził do nas Maddy. Co za skarb! Wszystkim podobają się jej prace.
– Oczywiście, że tak. – zgodziła się Mama. – Madeline zawsze była niezwykła.
– Nie będę się zaprzeczać.
Sylvia wskazała na stół do ramowania, który zamieniono w bufet. Wokół zgromadził się spory tłum. Ludzie nakładali na talerze przekąski i brali od kelnera kieliszki z winem.
– Może poczęstujecie się czymś i rozejrzycie?
– Dzięki.
Joe wskazał Mamie, żeby szła pierwsza, i ruszył za nią, gdy pojawiła się Maddy.
Rozmawiała ze starszą parą i szła tyłami zatłoczonej galerii. Joe skupił się na niej, wszystko inne widząc jak przez mgłę. Patrzył, jak idzie, wyłapywał ją w prześwitach między ludźmi. Urodę włosów podkreślał żakiet w bogatych, ziemistych odcieniach, ręcznie malowany w stylizowane indiańskie konie i obrębiony skórzanymi frędzlami.
Tłum się rozdzielił i Joe dojrzał sukienkę w miedzianym kolorze, którą włożyła pod żakiet. Spływała od szerokiego dekoltu, przez wciętą talię i ładnie rozszerzające się biodra niemal do kostek. Stroju dopełniały seksowne sandały na siedmiocentymetrowych obcasach.
Dźwięk śmiechu sprawił, że jego wzrok powędrował znowu ku jej twarzy.
Serce mu się zacisnęło.
To była taka Maddy, jaką zawsze sobie wyobrażał. Radosne, olśniewające centrum świata artystycznego. W sercu Joego mieszała się duma i zwątpienie. Duma, bo Maddy wypełniała swoje przeznaczenie, i zwątpienie, czy to przeznaczenie obejmowało również jego osobę.
– O, znowu – westchnął ktoś ze złością.
– Hm, co?
Joe odwrócił się i zobaczył stojącą obok Juanitę z rękoma na biodrach.
– Madeline. – Sfrustrowana kierowniczka galerii wskazała na Maddy. – Cały czas odciąga klientów od własnych prac i przedstawia innym artystom. Przyznaję, jestem zachwycona, bo dziś wieczór załatwiła sprzedaż czterech oryginałów, ale żałuję, że to nie jej oryginały. Miała być naszą nową gwiazdą, a nie asystentką działu sprzedaży.
Joe spojrzał znowu na Maddy. Przyglądał się, jak wskazuje różne obrazy na ścianie, gestykuluje, mówiąc. Robiła właśnie to, o czym mówiła Juanita: sprzedawała obrazy innych artystów.
– Ale jest w tym dobra. – Juanita skinęła głowa. – Trzeba jej to przyznać. Naprawdę dobra.
– I absolutnie nieznośna.
Ruszył przed siebie, zerkając tylko w stronę matki przy bufecie. Podszedł do Maddy, która opowiadała o obrazie przed sobą.
– Cześć, Maddy.
Odwróciła się do Joego, który stał dokładnie za nią. Wiedziała, że przyjechał; dostrzegła go i jej serce zrobiło kilka salt, ale nie spodziewała się, iż podejdzie prosto do niej. Układało się między nimi lepiej, ale nie aż tak dobrze.
– Joe. Tak się cieszę, że przyjechałeś.
– Ja też. – Odwrócił się do starszej pary. – Państwo Coltonowie, jak się państwo bawią dziś wieczór?
– Dobrze, naprawdę dobrze – odparł pan Colton. – A jak się podoba naszej wnuczce letni obóz?
– Fantastycznie się bawi, a teraz, jeśli państwo pozwolą… – Joe objął ją w talii. – Muszę porozmawiać z Madeline.
Zręcznie zabrał ją od Coltonów i poprowadził przez tłum niczym tancerz. Jego dotyk przyprawił ją o lekki zawrót głowy do tego stopnia, że nie zapytała, co jest grane. Kiedy szli, rozglądał się po obrazach, aż wreszcie dostrzegł niszę z jej pracami. Ruszył w ich stronę, z Maddy przy boku, z dłonią na żebrach wyczuwalnych pod żakietem. Kiedy doszli na miejsce, zatrzymał ją przez Wschodem w kanionie. Ustawił ją dokładnie przed tą pracą z rękoma na biodrach i odsunął się na krok.
– O tak. – Skinął głową. – Od razu lepiej.
– Co? – Zmarszczyła czoło, gdy zabrał rękę. A potem odzyskała jasność myślenia i zdjęła ręce z bioder. – O co chodzi?
Podszedł bliżej i zniżył głos, gdy minęło ich kilku znawców sztuki.
– O ciebie.
– O mnie?
Odwrócił się do młodej pary podziwiającej jeden z jej rysunków.
– Wspaniałe prace, prawda? Poznaliście już autorkę? To Madeline.
Natychmiast weszła w rolę sprzedawcy, próbując zapomnieć o tym, że chwali własne prace. Gdy para wysłuchała już dość, żeby teraz potrzebować odrobiny prywatności, odsunęła się, odciągając ze sobą Joego.
– Co robisz? Prawie sprzedałam obraz.
– Masz sprzedawać własne prace. A przynajmniej rozmawiać z miejscowymi właścicielami galerii. – Rozejrzał się. – Których jest tu pełno.
– Nie musisz mi przypominać. Przycisnęła ręce do brzucha.
Przyjrzał jej się uważnie z nieodgadnioną twarzą.
– Może wypijesz kieliszek wina?
– Myślałam, że to sprzeczne z regułami obozu, nawet po godzinach pracy.
– Czasem czuję nieprzepartą chęć, aby złamać jedną albo dwie zasady tylko po to, żeby udowodnić, że nadal jestem sobą.
– Dobrze wiec. – Wypuściła głośno powietrze. – Chętnie napiłabym się teraz wina.
– Poczekaj. – Podniósł dłoń. – Zostań tu.
– Nie jestem psem – zaśmiała się.
– Mówię poważnie, zostań.
Uśmiechnęła się i poklepała się po sercu, patrząc, jak Joe odchodzi. „O rety”. Jakby nie dość się działo, żeby krew szybciej jej krążyła w żyłach, to jeszcze on wyglądał obłędnie w czarnych spodniach, ciemnofioletowej koszuli i srebrnym indiańskim bolo zamiast krawata. Kolor koszuli sprawiał, że skóra wydawała się jeszcze ciemniejsza, włosy czarniejsze, a oczy bardziej brązowe.
W każdym calu był współczesnym odpowiednikiem indiańskiego wojownika. Zalała ją fala gorąca na myśl, że znowu mógłby znaleźć się w jej łóżku. A dokąd stamtąd mogli dojść… Cóż, musi poczekać i się przekona.