ROZDZIAŁ DRUGI

Gerard Hamilton był dużym mężczyzną: wysoki, o szerokich ramionach, zwalisty; przytłaczający zarówno swym wzrostem, jak i siłą osobowości. Był człowiekiem, któremu trudno się było sprzeciwić; człowiekiem silnym i przyzwyczajonym do stawiania na swoim, który lekko nosił swoje pięćdziesiąt osiem lat – wiek gwarantujący mu doświadczenie i dojrzałość i dodający jeszcze szorstkiego, męskiego uroku, jaki zresztą cechował go zawsze.

Nic dziwnego, że kobiety za nim szalały, uwielbiały go i gotowe były zrobić dla niego wszystko. Bernadette zdawała sobie sprawę z jego magnetycznej siły, czasami nawet sama czuła jej działanie, ale nigdy nie pozwoliła sobie na to, by jej ulec.

Gerard Hamilton uśmiechnął się na widok wysokiej, dumnej sylwetki swej córki. Podobała mu się znamionująca upór linia jej podbródka, podziwiał nieustraszone, wyzywające spojrzenie jej spokojnych oczu, gładkość fryzury, uderzającą czystość rysów, nadającą jej twarzy chłodne, niedosięgłe piękno… Taka podobna do Odile, ta sama miękka kobiecość sylwetki…

Ale inteligencję miała jego… Ten sam przenikliwy umysł, który z dystansu dokonywał oceny i był zdolny do działania z bezwzględnym okrucieństwem, jeśli tylko chciał… lub musiał. Jego dziecko… bardziej jego niż wszystkie inne, chociaż nigdy nie miał wątpliwości co do tego, że był ich ojcem. Były do niczego, płytkie i małostkowe, jak jego żona. Ale ona… Ona była taka jak on.

Wiedział, że gdzieś w głębi duszy, w jakimś ciemnym zakamarku, żywi do niego nienawiść za krzywdę, którą, jak sądzi, on jej wyrządził. Teraz już za późno na zatarcie tego wrażenia. Nie ma dowodu. Nie mógł udowodnić, w sposób dla niej zadawalający, co się naprawdę wydarzyło.

A poza tym załatwiał w życiu zbyt wiele skomplikowanych interesów, żeby nie wiedzieć, że a nuż nie wygląda to aż tak źle. Życie sprawia niespodzianki… czasami wydaje się, że ma się wszystko, czego się chce, a potem okazuje się, że to nie to. Tak było z jego dziećmi z legalnego związku.

Odepchnął tę myśl i przygotował się do przyjemności, jaką miało być spędzenie tego wieczoru na pojedynku z Bernadette.

– Z każdym rokiem wyglądasz coraz ładniej – powiedział ze szczerym podziwem. – Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, kochanie.

– Dziękuję – odpowiedziała chłodno Bernadette.

Nie próbował nawet pocałować jej w policzek. Jej chłód był niewzruszony; wiedział, że serdeczniejszy gest z jego strony będzie przyjęty z pogardą. Podziwiał jej niezależność, ale czasami zadawała mu ona ból, zbyt głęboki, żeby pozwolić sobie na roztrząsanie całej sprawy. Łatwiej w ogóle o tym nie myśleć. Podał jej kluczyki samochodowe.

– Prezent dla ciebie.

Bernadette wzięła je, zważyła w dłoni, chcąc je odrzucić, ale wiedziała, że może skuteczniej okazać mu pogardę dla sposobu, w jaki korzysta ze swego majątku.

Uśmiechnął się. Był to pełen pewności siebie uśmiech człowieka, który wiedział, że może kupić, co tylko mu się spodoba.

– To czerwony sportowy Mercedes. Możesz mnie zawieźć na kolację.


– Dziękuję. Ale wiesz, że go sprzedam? – powiedziała szorstko.

Robiła tak z każdym samochodem, który jej kupował, i przeznaczała pieniądze na cele charytatywne. Pomyślała natychmiast o schronisku dla kobiet, skąd wielokrotnie wzywano ją do potrzebujących pomocy medycznej kobiet i dzieci. Tak, schronisku z pewnością przyda się zastrzyk gotówki.

– Samochód jest twój, Bernadette. Co z nim zrobisz, to wyłącznie twoja sprawa – powiedział Gerard bez cienia urazy.

Co właśnie dowodziło, jak niewiele to dla niego znaczyło. Samochody… futra… biżuteria… to jedynie towary wymienne w grze, którą prowadził dla osiągnięcia swoich celów. Czy jej matka tylko dlatego uległa Gerardowi Hamiltonowi, że mogła coś od niego dostać? Czy miłość w ogóle wchodziła w rachubę? Na pewno nie z jego strony. Tylko człowiek niezdolny do miłości może, tak jak on to robił, nie chcieć znać własnego dziecka przez dwanaście lat.

Zastanawiała się, dlaczego zawracał sobie nią głowę przez następne dwanaście lat. Z całą pewnością nie spowodował tego nagły przypływ uczucia. Na pewno wiązał z nią jakieś plany na przyszłość. Gerard Hamilton nie inwestował, jeśli nie spodziewał się, że to przyniesie mu jakieś zyski, w takiej lub innej postaci. Ale jej nigdy nie pozyska kosztownymi prezentami. Nigdy w życiu!

Popatrzyła mu prosto w oczy i powiedziała dokładnie to, co miała na myśli:

– Wolałabym, żebyś tego nie robił. Mnie nigdy nie kupisz.

Zaśmiał się lekko.

– Nigdy się nie zmieniaj, Bernadette. Gdybyś się zmieniła… – wykrzywił usta w ironicznym grymasie. – Nic by mi wtedy nie zostało.

Bernadette zmarszczyła brwi, słysząc tę uwagę i zamknęła za sobą drzwi mieszkania.

– Nic? – rzuciła w jego stronę, kiedy szli do wind. – Myślałam, że lubisz siłę, jaką daje ci majątek. A to już z pewnością jest coś.

– Tak. Ale majątek i siła – to próżność. Lubię być na szczycie. Zawsze lubiłem. Ale namiętność… – urwał, a potem łagodnie, jakby się zwracał do samego siebie, dodał -…opuściła mnie dawno temu. Dokładnie dwadzieścia cztery lata temu.

Drzwi otwarły się przed nimi i Bernadette weszła do środka, ukrywając, jak mogła najlepiej, że była wstrząśnięta… Siła… namiętność… próżność – to były kluczowe słowa wiersza. Czyżby to ojciec wysyłał jej przez cały czas te róże i kartki? Ale dlaczego? Jakie mogłyby kierować nim motywy?

Miłość… o tym nie wspomniał! Czy to miłości chciał od niej? Dwadzieścia cztery róże… dwadzieścia cztery lata temu… ale przez dwanaście lat w ogóle nie zwracał uwagi na jej istnienie. Oczywiście płacił za opiekę, dbał, żeby jej niczego nie brakowało… ale to nie miało nic wspólnego z miłością!

W podziemnym garażu otworzyły się drzwi windy i Bernadette posłusznie szła za ojcem w kierunku czerwonego sportowego Mercedesa. Otworzył jej drzwi po stronie kierowcy i Bernadette wsunęła się za kierownicę z sercem bijącym tak szybko, że było jej trudno oddychać. Próbowała się uspokoić, ale było już za późno. Ataki astmy, prześladujące ją od dzieciństwa, przychodziły zawsze wtedy, kiedy nie chciała zwracać na siebie uwagi.

Duszności były już dostatecznie kłopotliwe, ale świszczący oddech był jeszcze gorszy. Musi temu zapobiec za wszelką cenę. Jej skóra zwilgotniała, kiedy sięgnęła po torebkę i otworzyła ją gwałtownym szarpnięciem. Znalazła lekarstwo na astmę, które zawsze nosiła ze sobą. Poniżało ją zażywanie go w obecności ojca, który usiadł obok, ale nie miała wyboru; wreszcie udało jej się złapać oddech, kłopot był zażegnany.

– Przepraszam, Bernadette – powiedział cicho, a potem westchnął. – Przypuszczam, że to przeze mnie. Mam wrażenie, że zawsze wyprowadzam cię z równowagi.

– Nie masz z tym nic wspólnego – zaprzeczyła zawstydzona tym, że na jej policzkach pojawił się rumieniec.

– Ataki masz zawsze, kiedy jesteś zdenerwowana albo wyprowadzona z równowagi – przypomniał jej sucho. – Relacje lekarzy z okresu, kiedy byłaś w szkole, były dość dokładne i nie przypuszczam, żeby coś się od tego czasu zmieniło.

– Nie denerwujesz mnie, ani nie wyprowadzasz mnie z równowagi – upierała się, zdecydowana nie ustąpić. – To pewnie przez ten zapach nowej tapicerki w samochodzie. Lepiej będzie, jeśli ty poprowadzisz na wypadek, gdyby to się miało powtórzyć.

Przepraszając ją raz jeszcze, przesiadł się na jej miejsce przykryte puszystym wełnianym pokrowcem, który skutecznie tłumił wszelki zapach „nowości". Ale Bernadette zbyt późno zwróciła na to uwagę. Musiała już upierać się przy swoim.

– Tak bym chciał móc coś zrobić – powiedział ojciec, patrząc na nią z troską, na którą jakoś trudno było się obruszyć, tak wydawała się szczera.

– Nie możesz nic – uciekła ostro. Gdzie był, kiedy chciała… potrzebowała jego troski?

– Zdaję sobie z tego sprawę – wyszeptał z żalem.

Była wdzięczna, że porzucił ten temat i zapalił silnik. Nie chciała rozmawiać. Potrzebowała trochę czasu, żeby pomyśleć.

Jeśli to ojciec posyłał te róże i kartki, dlaczego zaczął dopiero w jej dziewiętnaste urodziny. To się nie zgadzało. Co chciał przez to osiągnąć? Czy była to jakaś subtelna forma manipulacji… aby podminować te znajomości, które uważał za nieodpowiednie dla niej?

Ale po co? I dlaczego miałoby mu na tym zależeć? Czego chciał?

Odpowiedź była oczywista. To nie może być on. To musi być ktoś inny. Gerard Hamilton zdradzał oczywiście ojcowskie zainteresowanie jej osobą – choć przyszło ono raczej spóźnione – ale nie miał czasu na uczucia.

Bernadette przypomniała sobie, kiedy po raz pierwszy wykazał w stosunku do niej ojcowską troskę. Miała wtedy trzynaście lat i było to podczas jej pierwszego semestru w okropnie drogiej szkole z internatem – ale nie tej, w której była Alicja. W tamtej kładziono raczej nacisk na pozycję towarzyską, podczas gdy w szkole, w której była Bernadette, ważniejsze były osiągnięcia w nauce. Ale jej koleżanki pochodziły z uprzywilejowanych rodzin i wiedziały, kim była.

Dokuczano jej strasznie – tak strasznie, jak dzieci potrafią. Nie było jej miło, kiedy nazywano ją bękartem, i broniła się ze wszystkich sił. Pewien incydent spowodował, że znalazła się w pokoju dyrektorki szkoły i posłano po Gerarda Hamiltona.

Bernadette nie spodziewała się, że przyjedzie, ale się zjawił.

– Czy chciałabyś zmienić szkołę? – zapytał.

– Nie bardzo wiem, po co – opowiedziała pogardliwie. – Ciebie znają wszędzie.

– Mógłbym cię zabrać do Anglii, jeżeliby ci było lepiej w innym kraju.

– Nie, dziękuję. – Podniosła podbródek dumnie i wyzywająco. – Nikt nie zmusi mnie do ucieczki.

Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, a potem coś na kształt uśmiechu przemknęło mu przez twarz.

Na koniec tego roku zabrał ją ze sobą za granicę na cały styczeń. Odwiedzili Francję i Włochy. Wtedy po raz pierwszy spędził z nią więcej czasu niż tylko kilka godzin i o ile Bernadette nie pozwoliła sobie, by go za to polubić, nauczyła się go szanować, bo był niezwykłym człowiekiem.

Od tego czasu zawsze w styczniu gdzieś ją zabierał: do Kanady i Stanów Zjednoczonych, do Szwajcarii i Austrii, do Grecji, Izraela i Egiptu, do Wielkiej Brytanii i Irlandii, do Japonii i Hong Kongu; aż skończyła osiemnaście lat i oznajmiła, że zamierza studiować medycynę i nie będzie miała więcej czasu mu towarzyszyć.

Oświadczenie to przyjął z tym samym dziwnym uśmiechem.

Bernadette chciałaby bardzo wiedzieć, jak działał jego umysł. Zdradzał tak niewiele. Tak mało dających punkt zaczepienia konkretów.

– Czym się ostatnio zajmujesz? – zapytała, starając się, aby pytanie brzmiało jak najbardziej obojętnie.

– Próbuję kupić wyspę – opowiedział sucho.

– Twoje własne małe imperium? – zakpiła.

Kiedy zaśmiał się miękko, zorientowała się, że go źle zrozumiała.

– Nie. Jeżeli Marlon Brando może mieć wyspę, ja też mogę. Zamierzam zrobić to samo co on i stworzyć na niej miejscowość wypoczynkową.

Bernadette pomyślała, że wyspa Marlona Brando położona jest niedaleko Tahiti, ale ojciec nie planował chyba niczego tak daleko. Wiedziała, że był zaangażowany finansowo w przemysł turystyczny na Złotym Wybrzeżu w Queensland.

– Gdzieś w okolicy Wielkiej Rafy Koralowej? – zapytała, chcąc raczej potwierdzić swoje przypuszczenia, niż zaspokoić ciekawość.

Uśmiechnął się, zadowolony, że może ją zaskoczyć.


– Nie. To jedna z mniejszych Wysp Towarzyskich. Nazywa się Te Enata – ziemia mężczyzn.

Bernadette z szyderstwem uniosła brwi.

– I nie mają oni nic przeciwko temu, że ją im zabierasz?

– W rachubę wchodzi tylko jeden mężczyzna. Wyspa jest już własnością prywatną. Należy do Dantona Fayette.

Bernadette musiała wziąć głęboki oddech, bo jej serce uderzyło mocniej. Danton Fayette!

To nazwisko natychmiast wywołało wspomnienie człowieka, tak ostre i żywe, że wymazało z jej umysłu wszystkie inne: jego wysoka, szczupła, pełna wdzięku sylwetka, pełne ekspresji ruchy rąk, fascynująca – raczej dzięki inteligencji niż urodzie Don Juana – twarz i te niegodziwe, niegodziwe czarne oczy śledzące, dręczące, zalotne, które by ją usidliły, gdyby tylko poddała się jego zniewalającemu urokowi.

– Spotkałaś go kiedyś w Hong Kongu – powiedział jej ojciec, a potem dodał, jakby to nie miało znaczenia – ale to było dawno temu. Możesz już nie pamiętać.

Pamiętam go – wymruczała niewyraźnie, czyniąc gwałtowne wysiłki, by nie ujawnić swoich gwałtownych emocji.

Nienawidziła Dantona Fayette… i była nim zafascynowana. Nigdy przedtem ani potem żaden mężczyzna nie zrobił na niej tak silnego wrażenia. On zaś bawił się, kpiąc sobie ze wszystkich jej ambicji i ideałów i zmuszając ją do zaciekłej obrony. Wyrażał się lekceważąco o tym, w co wierzyła, więc walczyła wszelkimi dostępnymi jej środkami. I była pewna, że parokrotnie zdobyła nad nim przewagę. Przynajmniej parę razy udało jej się zgasić tę iskrę cynizmu w jego oczach.

– On cię pamięta. Dzisiaj pytał o ciebie – powiedział zdawkowo jej ojciec.

– Dałam mu się pewnie we znaki – powiedziała z gorącą dumą.

Gerard Hamilton spojrzał na nią ostro, ale Bernadette nie wdawała się w dalsze wyjaśnienia. Wyraz jej twarzy wskazywał, że zamknęła się w sobie, i to skutecznie pozbawiło go chęci do dalszej rozmowy na ten temat. Zastanawiał się, czy za znajomością z Dantonem Fayette kryło się coś więcej, niż dało się wtedy zobaczyć.

Nie był zadowolony z tego, że Danton Fayette poświęcił wtedy Bernadette tyle uwagi. Ani ze sposobu, w jaki na nią patrzył i z nią tańczył. Była taka młoda

– właśnie skończyła szkołę. Jakim mogła być przeciwnikiem dla człowieka tak doświadczonego i światowego jak Danton Fayette, zawziętego uwodziciela, który był niebezpiecznie przystojny i który potrafił obrócić wszystko na swoją korzyść?!

Z pewnością nic się nie zdarzyło tamtej nocy. Ale czy na pewno nic nie wydarzyło się potem? Zachowanie Bernadette nie uległo zmianie, a gdyby Danton próbował czegokolwiek, zmiany byłyby widoczne. Danton chyba nie starał się jej uwieść. Albo może spotkał się z druzgocącą odmową.

Uśmiechnął się sam do siebie. To było możliwe – kto lepiej od niego znał siłę jej postanowień? Myśl o swej bezkompromisowej córce odrzucającej wymyślne zaloty Dantona Fayette rozbawiła Gerarda.

Myśli Bernadette pomknęły nagłe zupełnie innym torem, choć ciągle dotyczyły Dantona Fayette. Hong Kong – to było sześć lat temu.

– Jak mało wie pani o życiu – wyrzucał jej, gdy oskarżała go, że jego działania zmierzają tylko do powiększania własnego bogactwa… Pieniądze i potęga po to tylko, aby je mieć… no, i kobiety oczywiście.

Bernadette natychmiast rozpoznała ten typ człowieka. Danton Fayette był dokładnie taki sam jak jej ojciec.


– Zastanawiam się, czy pani ideały wytrzymają próbę czasu. Mam chęć odegrać rolę adwokata diabła… – zatrzymał się, a potem zaprzeczył ruchem głowy.

– Z panią jednak, co mnie samego dziwi, raczej nie będę próbował.

Danton Fayette ma szatański umysł, który mógł uknuć tę grę z wysyłaniem róż i kartek. Ale interesował się nią tylko przez jeden wieczór – przypomniała sobie z goryczą. Widziała go następnego dnia, gdy szedł pod ramię ze wspaniałą kobietą, a ją w przelocie pozdrowił szyderczo.

Prowadzi już nową grę, z bardziej uległą ofiarą, pomyślała Bernadette i szybko i spokojnie ukryła ból. Pochlebiało jej jego zainteresowanie – nie była nieczuła na jego zniewalający urok – ale on wolał kobiety, które nie krytykowały jego drogi życiowej – to było zupełnie jasne.

Albo może ona nie była dość atrakcyjna, aby utrzymać jego zainteresowanie. Taki mężczyzna…

To wspomnienie wzbudziło nieprzyjemne uczucia i Bernadette potrzebowała paru dobrych chwil, aby wziąć się w garść i spróbować na zimno zastanowić się nad swoimi poprzednimi podejrzeniami.

Danton Fayette nie może kryć się za tymi różami i kartkami. Człowiek, któremu po jednym wieczorze przeszło zainteresowanie jej osobą, nie mógłby osaczać jej przez sześć lat.

Zastanawiała się, czy był ciągle tak nieznośnie przystojny… tak niebezpiecznie pociągający… czy też lata zepsucia ujęły mu jego magnetycznego uroku. To by było ciekawe… tylko zobaczyć.

Загрузка...